Moja pierwsza w życiu rzeźba, a właściwie projekt pod jej wykonanie, bo ostatecznie chciałabym wyrzeźbić ją w skali rzeczywistej, wielkości człowieka, w bryle węgla. Z pracą z węglem miałam po raz pierwszy do czynienia podczas wizyty na Śląsku, w Katowicach, w ramach Industriady w Galerii Szyb Wilson odbył się warsztat szlifowania drobiazgów z bryłek węgla. Węgiel to trudny nośnik w obróbce. Nawet nie wiem, czy wykonanie projektu w tej formie jest faktycznie realne, ale życie pokaże. W Muzeum Śląskim z kolei zachwyciłam się po raz pierwszy Hasiorem, który prześladował mnie potem i w warszawskiej Zachęcie, a nawet "wszedł mi do łóżka" podczas niespodziewanego pożaru. Być może to była przestroga, aby nie igrać jednak z ogniem, a to właśnie w szczególności eksperymenty z ogniem, działania performatywne, sztuka efemeryczna zachwyciły mnie w twórczości Hasiora najbardziej. Projekt nie jest skończony. Jest to model uformowany z modeliny. W wyniku wypalenia powstały pęknięcia, co dobrze się składa, zamierzam je wykorzystać, chcę nadać rzeźbie złudzenie, że jest w istocie rzażącym się węglem. Dojdą więc akcenty kolorystyczne w pęknięciach i na obrzeżach. Rozważam również dodatkowe nietypowe elementy przestrzenne nawiązujące do efektu spalania gazów uwalnianych przez rozgrzaną materię. Póki co metaliczny połysk czarnej farby, którą nałożyłam oddaje w pełni urodę samego kamienia.
0 Comments
Nareszcie! Ostatnia warstwa bezbarwnego lakieru i szyld powędrował do dokumentacji. Właściwie nie zamierzaliśmy go dzisiaj montować, bo plan był taki, aby zamontować go nad furtką, a do tego potrzebny nam spawacz, który wykona dla nas specjalny stelaż i przyspawa go do furtki, ale w słońcu szyld prezentował się tak pięknie, że nie potrafiliśmy oprzeć się pokusie, aby wymyślić jakieś kompromisowe tymczasowe rozwiązanie. Et voila!
Nie wiem, co za licho za mną ostatnio chodzi. Nie mogę zabrać się do malowania, choć przecież projekty i podobrazia czekają w kolejce. Wszelkie zapytania kwituję kryzysem twórczym. Chyba utknęłam w działaniu, które wymyka się mojemu pojęciu. Codziennie bowiem ginę w szczegółach i nie potrafię znaleźć punktu odniesienia, który dałby mi szerszy obraz tego, co w takim zapamiętaniu tworzę, bo przecież tworzę. Być może największe dzieło swojego życia. Równie efemeryczne jak moja osoba, która dzisiaj jest, a jutro ślad może po niej zaginąć. Tak jak grób zapomniany zapada się i zarasta, tak i ogród zginąć może pod liśćmi i na powrót zdziczeć. Moje działanie nie jest umotywowane żadnymi konkretnymi zagrożeniami, bo urodziłam się pod ciemną gwiazdą permanentego stanu zagrożenia, ale chyba świadomością nieuniknionego rozpadu, entropii wpisanej w naturę wszelkiego istnienia, entropii, która staje się powoli również moim udziałem, zaczynam odczuwać ją każdym kawałkiem swojego ciała, czuję, że zaczynam się rozpadać. Być może na swój sposób ziszczam jedno ze swoich największych marzeń, aby stać się niewidzialną. Zniknąć. Czuję się jak marionetka z jednego z moich obrazów, którą Bóg właśnie odgrywa jakieś kolejne wymyślne igrzysko. Gdy mnie zagadują o ogród, odpowiadam, że to nie jest mój ogród, nic na tym świecie nie jest nam dane na własność ani tymbardziej na wieczność, jest tylko tu i teraz, ale z całą pewnością jestem jego ogrodnikiem. Beze mnie wystarczy jedna jesień, aby wrócił do stanu pierwotnego. W tym momencie wszelkie moje działania twórcze oscylują wokół ogrodu, który ochrzciłam być może pochopnie górnolotnie ogrodem sztuki, którym chciałabym, aby kiedyś się stał. Nawet jeśli to nie miałoby stać się za mojego życia, postanowiłam jednak zaszczepić tę energię we wszechświecie. Niech zatacza koło jak historia aż trafi na swój moment. Codziennie jak ten kret z muralu na terenie Galerii Szyb Wilson w Katowicach, mimo swojej wrodzonej ślepoty drążę szóstym zmysłem kolejne korytarze, oczyszczam stare kierowana jakąś wyższą instancją, której nie pojmuję, naturą mojej niepojętej istoty. Na zdjęciu stara dębowa deska do prasowania, którą w pocie czoła oczyszczałam dzisiaj z gwoździ nabitych w nią chyba z karabinu maszynowego. W imię zasady spotkajmy się w pół drogi po odnowieniu chciałabym, aby nadal służyła swojemu pierwotnemu celowi, aczkolwiek to może jeszcze ulec zmianie, bo po jednej stronie zamierzam na pewno coś namalować. Po głowie chodzą mi różne pomysły. Począwszy od wielogłowych Świętowida, Światowida, Janusa przez motywy ze świata natury z kowalem bezskrzydłym, bratkami na czele, natura to prawdziwa skarbnica wzorów, po bardziej autorskie motywy nawiązujące do wielkanocnych kolosów, totemów, obelisków. Tysiące pomysłów. Prawdziwe szaleństwo. Trzeba usiąść i rzucić to na papier, choć o to, aby usiąść na spokojnie i utrzymać ołówek w ręcę dłużej niż sekundy ostatnio u mnie trudno. Od razu porywa mną do działania. Jedno wiem na pewno będzie kolor. I napewno ta deska będzie wielokrotnie gościć w ogrodzie jako dzieło sztuki stojące na sztorc w gęstwinie jaśminów, a może oparte o drzewo. Będzie się przemieszczać z miejsca na miejsce z dnia na dzień. Nie zdziwcie się jednak, jak zobaczycie mnie któregoś dnia, jak prasuję na niej koszulę albo wykorzystuję jako blat od stołu, na którym postawię kawę lub ławkę, na której usiądę. Zawsze chciałam to zrobić - rzucić obrazy na ulicę, ustawić na nich meble, krzesła, sztalugi i sprawdzić, czy bywalcy targów staroci nadal będą pytali o to, czy ta sztaluga jest na sprzedaż, a może ktoś się obruszy, że jak ja tak mogę sztukę profanować, że to przecież nawet dobre obrazy... były.
Tablica już prawie przygotowana. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła usiąść do sporządzenia szkicu i właściwego malowania napisu. Ogród Sztuki Natusin potrzebuje szyldu, a nawet dwóch. Na razie jeden będzie musiał wystarczyć. Najtrudniejsze zadanie przede mną. Wybór, a raczej zaprojektowanie czcionki napisu. Właśnie się do tego przymierzam. Kiedyś wykonałam projekt logo i etykiet pod przetwory warzywno-owocowe, które mieliśmy produkować na spółkę ze znajomym. Oczywiście jak każdy biznes stanęliśmy w martwym punkcie, który nazywa się ZUS. W takich momentach chciałoby się być rolnikiem. Ostatecznie pomysł na "Sfoje", chyba nie mogliśmy wpaść na lepszy pomysł z nazwą, przetwory warzywno-owocowe i chleby na zakwasie umarł śmiercią naturalną. Zostały tylko projekty loga, etykiet, napisów, liter. No i chyba słabość do ciepłych kolorów. No i chleby i przetwory nadal robię tyle, że niestety tylko na własne potrzeby. W bólach i bez przekonania powstaje mozolnie literka za literką szyld kolejnej wizji niespokojnego umysłu. Zapewne niejeden przystanie i się zasępi, gdzie też ta sztuka, choć mija ją co dzień na swojej drodze, ale nie potrafi dostrzec
Będzie sowa dla Ogród Sztuki Natusin! Zamieszka w karpie ze zdjęcia po prawej. Czasami człowiek nie wie, dlaczego zwraca uwagę na pewne elementy w otoczeniu, czasami nie potrafi wytłumaczyć tego przyciągania. Podobnie było z tym kamieniem. Jak tylko go zobaczyłam, wiedziałam, że zabiorę go ze sobą, choć jeszcze nie wiedziałam, jakie będzie jego przeznaczenie. A sowa siedzi i patrzy. Kiedy mnie w końcu dokończysz? Ja chcę do ogrodu. Chciałam sowę, no i mam sowę, a ponoć gdzieś w Internecie krąży artykuł o tym, że spacer z sową to najlepsze lekarstwo na wypalenie zawodowe. No tak... Pamiętacie sowę? Otóż sowa się na mnie ostatnio pogniewała i dała mi telepatycznie do zrozumienia, że ona w żadnej szufladzie nie będzie siedzieć i czekać aż jaśnie Pani Artystka zechce ją dopieścić, że ona się wyprowadza tu i teraz zaraz do ogrodu. No i wylądowała w ogrodzie na obiecanej karpie i teraz moknie. A tak w ogóle to bardzo się ucieszyłam, bo znajomy ornitolog zaaprobował pomysł z powieszeniem budki dla puszczyków na sędziwej sośnie wejmutce, a to oznacza, że być może za rok będą małe puszczyki w ogrodzie. Byłoby cudownie!
|
VICTORIA TUCHOLKA
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|