'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell
"To były tylko marzenia, nic więcej" 'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell 3:55 Kadr z filmu 'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell Kadr z filmu 'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell Kadr z filmu 'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell Kadr z filmu 'Kochankowie muzyki' (1971) reż. Ken Russell
0 Comments
"Pamiętajcie o ogrodach
Przecież stamtąd przyszliście W żar epoki użyczą wam chłodu Tylko drzewa, tylko liście" Jonasz Kofta Żywiołaki / The Elementals (projekt / sketch) Żywiołaki / The Elementals (fragment) Olej na płótnie / oil on canvas (work in progress) 80 cm x 90 cm (C) Victoria Tucholka Żywiołaki / The Elementals Olej na płótnie / oil on canvas (work in progress) 80 cm x 90 cm (C) Victoria Tucholka Żywiołaki / The Elementals
Olej na płótnie / oil on canvas (work in progress) 80 cm x 90 cm (C) Victoria Tucholka Żywiołaki, czyli moje stare dobre wybujałe kolorowe w kosmos fantasmagorie prosto z serca. O, jak mi dobrze! Wyżyłam się artystycznie. Poczułam ulgę. No to teraz mogę już rozpalać ognisko (jest ogień, jest Hasior!), otworzyć szampana o smaku dziwnej truskawki, która smakuje jednak jak ananas (czego to ludzie nie wymyślą!) i przywitać nowy wspaniały rok z myślą o pewnym żywiołaku! Pamiętacie Madonnę? Efekt zagruntowywania płótna ze starym pierwotnie niespecjalnie urodziwym dyplomem ASP Katowice przeznaczonym do utylizacji. Nałożenie pierwszej warstwy gesso nadało przedstawionemu na obrazie wizerunkowi ni to kobiety ni mężczyzny w cierniowej chrystusowej koronie na purpurowym tle niezwykłej głębi, na której widok zadrżał mi pędzel w dłoni i ostatecznie nie dokończyłam dzieła gruntowania, pozostawiając obraz w niedokończonej fazie zniszczenia. Jak to zwykle jednak bywa, gdy wena wzywa, trzeba wybrnąć z patowej sytuacji braku krosna na nowe dzieło. Madonnę oszczędziłam. Ściągnęłam z żalem lniane płótno, na którym została namalowana, a następnie przeze mnie zagruntowana. Lniane płótno to nie bagatela, pokusa dalszego zniszczenia była ogromna, zwłaszcza jeżeli chce się tworzyć na tym, co najlepsze, ale ostatecznie postanowiłam Madonnę oszczędzić. Będzie musiała poczekać na lepsze czasy, aż będę miała za dużo pieniędzy i sprawię jej nowe krosno. A tymczasem z wręcz chronicznego niedoboru światła, kolorów, jakiegokolwiek urozmaicenia krajobrazu, podróży czy czegokolwiek bądź, co sprawiłoby, że poczułabym się uskrzydlona, zamierzam zabrać się powoli za przeniesienie "Żywiołaków" na wielkie płótno. To będzie kolejny duży projekt o wymiarach 100cm x 90cm. Gdy wczoraj zabrałam się za ściąganie Madonny, naciąganie nowego płótna i gruntowanie, uświadomiłam sobie, jak ważny jest ten etap w pracy malarza. To taki moment, w którym zaczyna się dojrzewać do mającego powstać dzieła. Choć wykonuje się różne manualne, niespecjalnie twórcze czynności, gdzieś w tle odbywa się cały proces myślowy czy wręcz już nawet twórczy. Rodzi się zaangażowanie, motywacja, przeznaczenie. Tak oto wiem, po co, dlaczego, dla kogo maluję ten obraz, a nawet znam miejsca jego dalszego przeznaczenia. Dziwię się, że udało mi się znaleźć wczoraj motywację do działania i zrealizować jednak to zadanie. EFEKT UBOCZNY: SZTUKA Pierwszy etap destrukcji. Pierwsza z warstw gesso olejnego nałożona na sprezentowane mi pomalowane wcześniej płótno - portret ni to kobiety ni to mężczyzny w ciernistej koronie. Obraz pierwotnie niespecjalnie ciekawy pod względem artystycznym po przejściu przez pierwszą destrukcyjną fazę przygotowania nowego podobrazia zyskał na zjawiskowej szlachetności. Tak niewiele było trzeba, aby ten pierwotnie mało ciekawy wizerunek przekształcić w budzące trudne do określenia emocje i refleksje dzieło... sztuki? Przyznam szczerze, że przed nałożeniem drugiej warstwy z całą pewnością ręka mi zadrży. Rozważam ocalenie tego efektu ubocznego od zniszczenia. Być może okoliczności sprawią, że ostatecznie spotka go nieunikniony los. Być może nadam mu nowy, autorski wyraz. Efekt wybielenia w sposób oczywisty kojarzy mi się z nadszarpniętymi zębem czasu wizerunkami Matki Boskiej, które często spotykam po drodze w trakcie podróży po Polsce. Niegdyś żywe i barwne druk, czasem rysunek, obraz czy rzeźba z czasem zabierającym kolejne dusze rozmiłowane w maryjnym kulcie z tego świata blakną, nabierając tej właśnie zjawiskowej szlachetności. Chciałoby się je ocalić od zapomnienia, odnowić, a z drugiej strony mają w sobie to "coś". Są świadectwem upływającego czasu. Przemijania. Świadectwem zachodzących przemian. Zanikania pewnych tradycji, zwyczajów, kultów. Braku ciągłości. Prędzej je zdokumentujemy niż odnowimy. Na to ostatnie zdecydujemy się wtedy, gdy ledwo co będzie do ocalenia i trzeba będzie odtwarzać wszystko na nowo, choć prędzej po prostu stworzy się lub co gorsza kupi coś nowego. Historia znowu będzie mogła zatoczyć destrukcyjne koło. Być może to nie jest wcale zły pomysł, aby pozostawić ten obraz zatrzymany ręką ludzką w tym, a nie innym momencie destrukcji póki jest ona jeszcze odwracalna. Ku przestrodze. Niech się ten odbiorca na chwilę zasępi, niech spróbuje rozszyfrować szczegóły, kolory... Wreszcie czy w ogóle się zatrzyma? Czy w ogóle dostrzeże cokolwiek?
Miałam przygotowywać podobrazie pod swój kolejny obraz, ale chyba faktycznie zostawię to tak, jak jest. Za każdym razem, gdy wchodzę do pokoju i patrzę na ten wybielony wizerunek, nie potrafię się nadziwić, że jedna warstwa w dodatku nieprecyzyjnie nałożonej biały farby mogła tak uszlachetnić pierwotny wizerunek. Co ciekawe drugie wybielone podobrazie z wizerunkiem mężczyzny nie wzbudza już we mnie podobnych rekacji. Nagle w głowie rodzi Ci się tysiąc refleksji. Poza wspomnianymi powyżej, również te na temat statusu kobiety we współczesnym świecie, na temat jej kondycji, efemeryczności. Kobieta efemeryczna, kobieta metafizyczna, kobieta niedostępna, kobieta intymna, kobieta niewidzialna. Wszystko o Ewie bez zbędnych ozdobników. Wszystko to, co zepchnięte na margines uprzedmiotowienia. Narodziny martyrologii. I pomyśleć, że jestem jej wielką przeciwniczką. Morał z tego chyba taki, że w całym tym uprzedmiotawianiu warto się czasami opamiętać, żeby nie wylać czasami dziecka z kąpielą. Dziewczynka z wiśniami / A Girl with Cherries
Oil on canvas, 18cm x 24cm Poland, 2019 © Victoria Tucholka Ot zwykły krajobraz jesienny. Ściernisko po wyciętych w pień nieużytkach. Królestwo wron. Przemierzam tę jałową krainę zniszczenia niczym Styks ledwo rysującym się pomostem ścieżki ku mieniącemu się złotem rajskiemu gościńcowi brzeziny. Zapewne Pan Bóg nie miałby problemu dojrzeć mnie w mojej czerwonej szacie z wysokości nieba, gdyby tylko chciał. Pewnie dawno już jednak zwątpił w ludzkie skruchy, modlitwy, pielgrzymki, wszystkie te drogi krzyżowe i pretensjonalne pelegrynacje w poszukiwaniu kamienia filozoficznego i nie wzruszają go takie martyrologiczne akcenty. I ja jakby zwątpiłam w to, że cokolwiek mogłoby mnie o tej porze roku zdziwić. Przełamać klasyczny schemat dogorywającej polskiej złotej jesieni. A jednak, już prawie dotarłam na drugi brzeg, gdy wtem cała ta ptasia zgraja wzbiła się w niebo wszelkimi możliwami figurami geometrycznymi. Przypominało to setki czarnych ptaków origami we wszelkich możliwych fazach ruchu o kobaltowych skrzydłach odbijających światło lub nim emanujących niczym unoszone falą ciepła z ogniska strzępy spalonego papieru. Równie dobrze to mogłyby być uniesione przez wiatr setki zmiętych czarnych kartek lub plastikowych worków porzuconych na skraju pobliskiej drogi przez jakiegoś kierowcę. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby wtem połączyły się w jedną całość, bryłę, "Czarną wyspę" Aleksandry Wasilkowskiej, ze-spalonych-wstałe ptaki Władysława Hasiora, kosmiczny spodek lub jedną z tych zabawek dla chłopców, co z samochodu przekształca się w człekokształtnego kolosa i zawisły nade mną złowrogo jak burzowa chmura. Jednak nie, jednak to geometryczniekształtne stado zdefragmentowało się na powrót, przyjmując właściwą ludzkiej logice, jakaż szkoda! postać stada nieufnych wiekami burzliwych relacji z człowiekiem wron obsiadającego koronę pierwszej z brzegu złocistej brzozy. Przystanęłam i mierzyłam wzrokiem podejrzliwie przyglądającą mi się zgraję. Jakbym czytała w ich myślach. Z kakofonii wzajemnie przekrzykujących się mądrości słyszała: żaden przewoźnik, żadna dusza umierająca czy konająca, żaden upiór, żaden znachor, po prostu intruz. Koncert życzeń. Listopadowy plener na życzenie Pana Andrzeja z Łodzi Gdyby Pan Andrzej nie rzucił mi miesiąc wcześniej wyzwania, to nie wiem, kiedy znalazłabym motywację, aby usiąść na spokojnie i znowu chwycić za pędzel. Już zapomniałam, jakie to fantastyczne uczucie malować na ulicy pod gołym niebem. Jakby mi ktoś powiedział pół roku temu, że będę to robić w listopadzie, to bym go wyśmiała. Pomysł zrodził się zaledwie tydzień wcześniej podczas spaceru do lasu i jest chyba konsekwencją mojego ostatniego romansu ze sztuką nowoczesną. Tym razem nie traciłam czasu na przenoszenie szkicu na płótno i przeszłam od razu do dzieła. With the birds I'll share this lonely viewin'... Ściernisko. Rekwizyty. Moi mroczni towarzysze podróży z wyrokiem śmierci. Rano był tylko jeden, wieczorem już trzy. Jutro będzie ich jeszcze więcej. Wszystkie zginą wkrótce rozbite na kawałki na nieboskłonu szmacie. Niszczyć własne dzieło, toż to akt prawdziwej odwagi!
|
VICTORIA TUCHOLKA
|