Ot zwykły krajobraz jesienny. Ściernisko po wyciętych w pień nieużytkach. Królestwo wron. Przemierzam tę jałową krainę zniszczenia niczym Styks ledwo rysującym się pomostem ścieżki ku mieniącemu się złotem rajskiemu gościńcowi brzeziny. Zapewne Pan Bóg nie miałby problemu dojrzeć mnie w mojej czerwonej szacie z wysokości nieba, gdyby tylko chciał. Pewnie dawno już jednak zwątpił w ludzkie skruchy, modlitwy, pielgrzymki, wszystkie te drogi krzyżowe i pretensjonalne pelegrynacje w poszukiwaniu kamienia filozoficznego i nie wzruszają go takie martyrologiczne akcenty. I ja jakby zwątpiłam w to, że cokolwiek mogłoby mnie o tej porze roku zdziwić. Przełamać klasyczny schemat dogorywającej polskiej złotej jesieni. A jednak, już prawie dotarłam na drugi brzeg, gdy wtem cała ta ptasia zgraja wzbiła się w niebo wszelkimi możliwami figurami geometrycznymi. Przypominało to setki czarnych ptaków origami we wszelkich możliwych fazach ruchu o kobaltowych skrzydłach odbijających światło lub nim emanujących niczym unoszone falą ciepła z ogniska strzępy spalonego papieru. Równie dobrze to mogłyby być uniesione przez wiatr setki zmiętych czarnych kartek lub plastikowych worków porzuconych na skraju pobliskiej drogi przez jakiegoś kierowcę. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby wtem połączyły się w jedną całość, bryłę, "Czarną wyspę" Aleksandry Wasilkowskiej, ze-spalonych-wstałe ptaki Władysława Hasiora, kosmiczny spodek lub jedną z tych zabawek dla chłopców, co z samochodu przekształca się w człekokształtnego kolosa i zawisły nade mną złowrogo jak burzowa chmura. Jednak nie, jednak to geometryczniekształtne stado zdefragmentowało się na powrót, przyjmując właściwą ludzkiej logice, jakaż szkoda! postać stada nieufnych wiekami burzliwych relacji z człowiekiem wron obsiadającego koronę pierwszej z brzegu złocistej brzozy. Przystanęłam i mierzyłam wzrokiem podejrzliwie przyglądającą mi się zgraję. Jakbym czytała w ich myślach. Z kakofonii wzajemnie przekrzykujących się mądrości słyszała: żaden przewoźnik, żadna dusza umierająca czy konająca, żaden upiór, żaden znachor, po prostu intruz. Koncert życzeń. Listopadowy plener na życzenie Pana Andrzeja z Łodzi Gdyby Pan Andrzej nie rzucił mi miesiąc wcześniej wyzwania, to nie wiem, kiedy znalazłabym motywację, aby usiąść na spokojnie i znowu chwycić za pędzel. Już zapomniałam, jakie to fantastyczne uczucie malować na ulicy pod gołym niebem. Jakby mi ktoś powiedział pół roku temu, że będę to robić w listopadzie, to bym go wyśmiała. Pomysł zrodził się zaledwie tydzień wcześniej podczas spaceru do lasu i jest chyba konsekwencją mojego ostatniego romansu ze sztuką nowoczesną. Tym razem nie traciłam czasu na przenoszenie szkicu na płótno i przeszłam od razu do dzieła. With the birds I'll share this lonely viewin'... Ściernisko. Rekwizyty. Moi mroczni towarzysze podróży z wyrokiem śmierci. Rano był tylko jeden, wieczorem już trzy. Jutro będzie ich jeszcze więcej. Wszystkie zginą wkrótce rozbite na kawałki na nieboskłonu szmacie. Niszczyć własne dzieło, toż to akt prawdziwej odwagi!
0 Comments
Leave a Reply. |
VICTORIA TUCHOLKA
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|