Mojej kotce Macie Hari, która wstrząsnęła moim światem
Są takie chwile w życiu, które sprawiają, że coś w człowieku pęka. Nie sposób przewidzieć, co wywoła w nas lawinę emocji. Zazwyczaj jest to jakiś silny, niespodziewany impuls. To może być cokolwiek. Czasem śmierć bliskiego, czasem zwykłe uderzenie w twarz. W każdym wypadku musi się to wiązać z załamaniem naszego misternie połatanego, posklejanego i poukładanego światopoglądu. Jedyne o czym człowiek wówczas myśli, to położyć się i przespać resztę swojego życia, choć to wcale nie takie proste. Tak już jesteśmy jakoś przez naturę skonstruowani, że nie potrafimy zbyt długo tkwić w martwym punkcie. Szkic, który widzicie powyżej, powstał na styku dwóch dosyć istotnych wydarzeń w moim życiu. Śmierć chyba najukochańszego, najmądrzejszego i najpiękniejszego stworzenia, jakie towarzyszyło mi w tej ziemskiej tułaczce (choć paradoksalnie nie sądziłam, że kolejna strata jest w stanie zrobić na mnie jeszcze jakiekolwiek wrażenie, a zwłaszcza śmierć, w końcu jest czymś oczywistym, co czeka każdego z nas, stykamy się z nią niby na co dzień, choćby poprzez media, a jednak to nie to samo, co gdy otrzemy się o nią bezpośrednio, można by to porównać do nagłego zastrzyku adrenaliny, który odczuwa szczęśliwie wybudzony ze snu kierowca z tym jednym wyjątkiem, że ucieka nam bezpowrotnie to życie lub jakaś jego istotna część) zbiegła się ze spełnieniem jednego z moich największych życiowych marzeń - długo odkładanego pierwszego morskiego rejsu po Bałtyku. Przelewające mi się w rękach jak woda wiotkie ze słabości miękkie ciałko mojej kotki, której ostatnia niknąca w zamglonych szmaragdowych źrenicach iskierka życia przecięła niczym odłamek szkła pozorny spokój moich zmęczonych trudnymi życiowymi doświadczeniami oczu odcisnęło na mnie straszliwe piętno, z którego nie potrafiłam długo się otrząsnąć, choć życie biegło dalej i trzeba było w końcu się zebrać i ruszyć z martwego punktu na niespokojne wody polskiego Bałtyku, który przecież marzył mi się od przeszło 10 lat. Nigdy nie odkładajcie marzeń na potem, bo staną się przeprawą równie uciążliwą, jak czas, który dzielił narodziny marzenia od jego ostatecznego urzeczywistnienia. Ostatecznie przejrzałam się w szmaragdowych głębinach jak w morzu łez. Nie było to doświadczenie zbyt przyjemne. Być może na fali śmierci ukochanego stworzenia i wszelkich innych przeszkód i trudności, które musiałam przezwyciężyć w między czasie, ale i w ogóle w ciągu tych 10 lat, by wreszcie przyzwolić sobie na ten zasłużony morski rejs, nie powinno być dla mnie zdziwieniem, że podróż ta okazała się podróżą znamienną. Równie emocjonalnie burzliwą jak ta, którą przyszło mi odbyć, by wreszcie stanąć na pokładzie i stawić czoła nieskończoności. Ostatnie spotkanie, ostatnie spojrzenie i znamienne pożegnanie. Niczym Orfeusz i Eurydyka. Złowrogie kotłujące się szmaragdowe głębiny przywiodły mi bowiem w pamięci ulatujące jak poranna mgła ze szmaragdowych oczu mojej kotki życie. Śmiertelny woal zacierający wyrazistość spojrzenia. I oto dziób jachtu przecina ten spazmatyczny woal w pokornych zwrotach na łasce kapryśnego wiatru, by bezpiecznie dotrzeć do portu, choć wzrok żeglarza znużony trudem i znojem przeprawy błąka się nieświadomie po morskiej toni, jakby szukając ratunku przed czekającym go pierwszym ciężkim krokiem na ziemi. Już go morze ukołysało na swoją modłę. Już mu się wizja rozjaśniła. Wypoziomowała. Zwodniczym poczuciem bezpieczeństwa. Wszakże by przetrwać, musiał pójść na wiele kompromisów. To, co zostało w nim ziemskiego, przestało wydawać się już tak kolorowe. Ni to człowiek, ni to ryba, ni to ptak. Może kot. Pośrednio inspiracją była również jedna z rozlicznych morskich lektur, które zgłębiłam przed rejsem - „Z goryczy soli moja radość” Teresy Remiszewskiej. Teresa Remiszewska jest uważana za prekursorkę samotnego kobiecego żeglarstwa w Polsce. W 197z roku jako czwarta kobieta w historii żeglarstwa samotnie przepłynęła Atlantyk na jachcie "Komodor" w ramach Transatlantyckich Regat OSTAR. W relacji ze swojej wyprawy opisuje między innymi doświadczenie rejsu w oku cyklonu. Jest to jeden z żeglarskich opisów, który zrobił na mnie jak dotąd największe wrażenie.