They say all roads lead to Rome. Well, I do surely know all roads that lead to my red currant destination now. I feel so as if I had taken a tour around the globe to get there and it was all because of one intersection in renovation. After taking another way and ending back at the same intersection but from a different side I found the chef of the works, approached him with a smile on my face and asked: "I beg you, bless me with the knowledge how to get through". It would probably never had taken such a soft and pleasant turn if I were in a hurry. This time the guy was lucky and I have not even told him off for not placing any information about the works and detour by the road. We have only exchanged smiles, he explained the way and I went off. How did I manage to take all that loss of time, money and petrol? I just cannot tell. The most important thing was that I finally got to my destination. Still I had no guarantee all that trip would pay off, but the result has overgrown all my expectations. I came back with a bag full of red currant. I guess it means that this year I will give up on black currant, I have more than enough forest fruits. Still someone has to remove the tails from 5 kilos of fruit! Good night and good luck!
0 Comments
Życie człowieka to doprawdy magiczny splot zbiegów okoliczności. Gdy ten splot zaczyna się komplikować, myślisz o powrocie do starych sprawdzonych sposobów, czegoś pewnego, czego możesz się uczepić choćby na chwilę, takiej ostatniej deski ratunku. Zazwyczaj dzieje się to, o ironio losu! w wigilię kolejnej rewolucji w Twoim życiu.
I tak oto pewnego poranka pomyślałam sobie o koniach. O bardzo konkretnych koniach, bo o koniach ze Stowarzyszenia Jeździeckiego “Szarża” w Popówku pod Warszawą. To tam zaczęłam drugi rozdział swojej końskiej przygody. To doświadczenie całkowicie zmieniło mój sposób myślenia o koniach do tego stopnia, że gdy teraz pomyślałam o powrocie, wcale nie marzyło mi się usiąść w siodle i skakać przez kolejne przeszkody, kiedyś by mi to wystarczyło, dzisiaj satysfkacja byłaby raczej krótkotrwała i połowiczna, dzisiaj potrzebuję przede wszystkim kontaktu z tymi pięknymi i mądrymi stworzeniami. Do koni pierwotnie przyciągnęła mnie ich siła po to, bym teraz najbardziej ceniła sobie w nich ich łagodność. Koń, milczący i majestatyczny, stał się dla mnie uosobieniem krainy łagodności. Kolejnym duchowym domem, w którym dostrzegłam światełko w tunelu, schronienie od życiowych wichrów i burz. I oto następuje rewolucja! Jak każda niekontrolowana i niepożądana zmiana w życiu wybija z rytmu, wymusza jeszcze mocniej zacisnąć pasa i działać, choć sam już nie wiesz, czy stać Cię jeszcze na coś więcej i zaczyna Cię to przerażać. Położyć się i umrzeć? Nie, dziękuję, nie wiem, czy stać mnie na kolejne umieranie, uciekam. Czas zmienić kurs o 180 stopni. Po miesiącach nieobecności wracasz do żywych, odnawiasz kontakty, sprawdzasz, co słychać tu i tam i nagle trafiasz na informację o tym, że zaprzyjaźnione stowarzyszenie, które planowałeś odwiedzić, poszukuje wolontariuszy do pomocy przy zajęciach z hipoterapii dla niepełnosprawnych dzieci. Myślisz sobie: to nie może być przypadek. Oczywiście zgłaszasz się na ochotnika do wszystkiego. Jakim zdziwieniem jest dla Ciebie tak miły odzew. Po tak długiej nieobecności spodziewałbyś się raczej, że nikt Cię już nawet nie będzie pamiętał. Wreszcie czujesz się potrzebny. Jest sobota. Kolejny dzień, który mimo Twoich usilnych starań, nie jest usłany tylko różami. Przytłacza Cię to, najchętniej nigdzie byś już nie wychodził, żeby nie ryzykować marnotrawienia nadwątlonych sił zderzeniem z kolejnymi przypadkami braku empatii. Kolana się uginają, głowa pęka od przemyśleń, ale zgodnie z umową stawiasz się na miejscu gotowy przenosić góry, aby przede wszystkim móc zasnąć ze spokojnym sumieniem, że zrobiłeś dzisiaj coś dobrego na tym świecie, że popchnąłeś go w dobrą stronę, może pociągnie Cię za sobą. Nie liczysz już nawet na to, że ktoś to doceni. Już nawet Ci na tym nie zależy. Nie masz już siły niczego nikomu udowadniać. Twoje pojawienie się spotyka się jednak z uśmiechami prawie ulgi, że jesteś, że chcesz działać, masz aparat, zrób kilka zdjęć. Czujesz się potrzebny. Mało tego, cały czas zmieniasz role. Asekurujesz płynącą w rękach autystyczną dziewczynkę, szybko orientujesz się, że aby nawiązać z nią kontakt, będziesz musiał obyć się bez słów i przestawić na zupełnie inną nieznaną Ci jeszcze formę komuniakcji, po chwili dla odmiany prowadzisz konia pod kolejnym dzieckiem, odganiając gzy i komary, starając się zapewnić zwierzęciu maksymalny spokój, a jeźdźcowi komfort, kolejna pacjentka zaczyna prowadzić z Tobą rozmowę na zaskakująco wysokim poziomie intelektualnym, słuchasz jej, dzielisz się swoją wiedzą, zachęcasz do pochwalenia się swoimi umiejętnościami. Już sam nie wiesz, kto kogo prowadzi. Kto tu jest dzieckiem, pacjentem. Aż trudno Ci w to uwierzyć, że zaczynasz się sam z siebie do siebie samego i wszystkich uśmiechać, a przecież jeszcze kilka godzin temu ledwo zmusiłeś się do tego, żeby wsiąść na rower i wyjechać z domu. Gdy pomyślisz teraz, że zadzwoniłeś do znajomego, aby przeprosić, że nie spotkasz się z nim dzisiaj, bo jesteś na hipoterapii i wiesz, że znając Twoją sytuację równie dobrze mógł pomyśleć, że to Ty jesteś pacjentem, to absolutnie nie masz wątpliwości, że faktycznie Ty również byłeś pacjentem! choć jeszcze kilka godzin temu w ogóle nie dopuściłbyś do siebie takiej myśli. Przecież masz cały świat do zbawienia! Jak wyobrażasz sobie kierowanie tak skomplikowanym przedsięwzięciem z pozycji pacjenta?! Otóż jest to jak najbardziej możliwe, bo nikt z nas nie jest doskonały i chyba na tym świecie wszyscy jesteśmy w pierwszej kolejności pacjentami, którzy czasami odkrywają w sobie powołanie i stają się lekarzami, jeżeli tylko znajdą się we właściwym miejscu i czasie. Dzisiaj przez chwilę i ja tak się właśnie czułam! Zajęcia z hipoterapii dla dzieci niepełnosprawnych organizowane są przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" z Popówka pod Warszawą. Obecnie Stowarzyszenie stara się o pozyskanie środków na organizację kolejnych sesji. Ty również możesz pomóc. Wystarczy, że (z)robisz zakupy w Tesco i weźmiesz udział w akcji Tesco "Decydujesz, pomagamy", a w głosowaniu, które trwa od 17 czerwca do 14 lipca - za jeden paragon za zakupy w wybranych sklepach Tesco (sprawdź tutaj) otrzymasz jeden żeton, uprawniający do głosowania na Twoim zdaniem najciekawszy i najpotrzebniejszy projekt - zagłosujesz na Szarżę i jej projekt "Hipoterapia i integracja społeczna dla osób niepełnosprawnych"! A tak w ogóle to zapraszam na wolontariat! To naprawdę wspaniałe doświadczenie, po którym zaczniesz zupełnie inaczej patrzeć na wiele spraw. [ENG] Hi, I am Away on Hippotheraphy The life of a man could as well be compared to a magical wheels within wheels. When it gets complicated, you begin to think of going back to old good solutions, something you can take for granted and hang on to it at least for a while, a sort of last resort. Irony of fate, it usually happens on the eve of another great revolution in your life. And so one morning I thought about horses. Very special horses. The horses from the horse riding association SJ “Szarża” Stowarzyszenie Jeździeckie “Szarża” in Popówek near Warsaw. It was there where I began another chapter in my horse riding adventure. This experience has changed my whole way of thinking about horses to such an extent that when I thought about coming back there now, it was not about sitting in the saddle and jumping over yet more obstacles, once it would have been enough for me, today it would bring me just short-term and partial satisfaction, today all I need is in the first place contact with these beautiful and clever beings. Initially I was driven by their strength only to discover that it is actually their serenity that soothes my soul. The horse, silent and majestic, appeared as the personification of the promised land to me. Another soul's home, a light at the end of the tunnel, shelter from all the life's storms and thunders. And here comes the revolution! Like all uncontrolled and undesired changes in life it demands to tighten the belt even more and take action, though you are no longer sure if you are up for more challenges and it begins to scare you. Lie down and die? No, thank you, I don't think that I can afford to die one more time, I've got to go. It is high time to change the course by 180 degrees. After months of absence, you come back to the living, say hello to people, check what is going on here and there and suddenly you come across the information that a befriended horse-riding association you wanted to visit looks for volunteers to assist in hippotheraphy for disabled children. It just cannot be a coincidence. Of course you volunteer. You are surprised with such a warm welcome. After such a long break you would rather expect nobody even remembers who you are. Finally you feel needed. Today is Saturday. Another day, which, despite all your good will, is not a bed of roses. It overwhelms you, you would rather stay in, so not to risk wasting your weakened forces against more instances of lack of empathy. The knees bend, the head breaks from thinking, but you turn up as promised ready to move the mountains, above all to be able to fall asleep with a peaceful conscience, that you did something good today for this world, that you pushed it in the right direction, maybe it will carry you along. You do not even expect anyone to appreciate it. You no longer care about it. You no longer feel like proving anything to anyone anymore. Your presence, however, meets with smiles of almost relief that you are in, ready to help, have a camera, take a few photos. You feel like being in the right place. You change roles all the time. You assist an autistic girl so limp that she almost floats in your hands, you quickly realize that in order to reach contact with her you will have to do without words and switch to a completely different form of communication. After a while, for a change, you lead a horse under another child, flicking off horseflies and mosquitoes, trying to provide the horse and the rider with maximum peace and comfort, another patient begins to converse with you at a surprisingly high intellectual level, you listen to her, exchange knowledge, encourage her to show off her skills. You no longer know who is leading who. Who is the child, the patient here. You find it hard to believe that you start to smile to yourself and to everybody around, and yet a few hours ago you barely forced yourself to get on your bike to come here. When you recall now that you called a friend to apologize for cancelling the meeting with him today because you are on hippotherapy and you realize that knowing your situation he might as well have thought that it is you who is the patient, you absolutely have no doubt that you actually also were a patient! though you would not even dare to think so a few hours ago. After all, you have the whole world to save! How do you imagine managing such a complicated enterprise from the position of a patient?! Well, it is possible indeed, because nobody is perfect and probably in this world we are all patients in the first place, who sometimes discover a calling to become doctors if they only find themselves in the right place at the right time. Today for a moment I also felt like that! Hippotherapy for children with disabilities is organized by the horse-riding association Stowarzyszenie Jeździeckie SJ "Szarża" from Popówek near Warsaw. Currently, the Association is trying to obtain funds for the organization of more sessions. You can help too. All you need to do is do shopping in one of the chosen Tesco shops and take part in the Tesco program "Decydujesz, pomagamy" (“You decide, We help”) by exchanging your receipt for a token and putting in the right urn from June 17 to July 14. Let me welcome you to vote for “Szarża” and the project "Hippotherapy and social integration for people with disabilities"! I do also invite you to become a volunteer! It is really a great experience, which can change your way of thinking about life. No cóż. U mnie ostatnio jak w kalejdoskopie. W prawdzie po trzech latach pracy w sklepie ogrodniczym usłyszałam, że nie mam ręki do roślin, ale przynajmniej przypadkowy obcy człowiek z ulicy pochwalił pomysł na alejki parkowe w ogrodzie i wykorzystanie naturalnych zasobów w postaci przetwarzania, jak je niektórzy nazywają, przekleństwa tego leśnego terenu, to znaczy liści, i był zdziwiony, kiedy powiedziałam mu, że to mój pomysł, ba! że to ja to wszystko wykonałam i to ja o to dbam. O dziwo, wcale nie podważał sensowności sposobu, ani jakości wykonania. Bardzo mu się spodobał fakt, że zdałam się w całości na naturalne zasoby terenu. Byłam mile zaskoczona, bo z początku wszyscy patrzyli na mnie z pobłażaniem jak na wariatkę, po co, na co, dlaczego, no i że oczywiście nic z tego nie będzie... Prawie zaczęłam już w to wierzyć, że to wszystko zawracanie Wisły kijem, choć wcale nie zaprzestałam dalszych syzyfowych działań. Doszłam do wniosku, że w sumie to nie wiadomo, czy w ogóle jestem pożądanym gościem na tym świecie, niespecjalnie się podobno do czegokolwiek nadaje, wszyscy wiecznie niezadowoleni, to marnowanie czasu na stworzenie oazy na pustyni, swoista walka z wiatrakami świetnie wpisuje się w bezsens mojej egzystencji. Skoro coś się jednak ożywiło po roku działań, to za rok będzie tego zielonego życia pewnie jeszcze więcej. Być może nie bez znaczenia jest fakt, że spotkany przeze mnie Pan mieszka w okolicy od ponad 20 lat i pamięta jeszcze czasy, kiedy teren ogrodu był kompletnie zaniedbany. Większości ludzi na próżno tłumaczę, że jeszcze 5 lat temu tutaj nie było nic. Ani jednej roślinki. Jałowa ziemia. Co mniej spostrzegawczy zrównaliby teren z ziemią, niwecząc cały mój trud. W tym roku rozbuchał się pionierski glistnik, co bardzo dobrze wróży ożywieniu liściowych wysp, a mnie zachęcił do dalszego nasadzania docelowych konkretnych roślin. Nie wszystko się przyjmuje, fakt, ale to trudny teren do uprawy i nie mam wpływu na wiele rzeczy, takich jak szkodniki, susza itd. Przy okazji poznałam kolejnego miłego sąsiada i jego czworonożną przyjaciółkę, nie wspominając już o tym, że sąsiad złożył mi propozycję podzielenia się barwinkiem, który nazbyt mu się w ogrodzie rozrósł, a u mnie z całą pewnością miałby wprost nieograniczone pole do popisu. Sąsiad oczywiście ostrzegał mnie przed nieokiełznaną naturą tej niepozornej roślinki. Cóż, ja na takie groźby zawsze odpowiadam żartobliwie: "Chciałabym to zobaczyć!" Poza tym kwitnący barwinek zawsze przypomina mi o moim ukochanym świętej pamięci sądziedzie, który na Wielkanoc zawsze przystrajał koszyczek z jajkami zabarwionymi łupinami cebuli na czerwono w gałązki kwitnącego na błękitno barwinka.
Skąd wziął się pomysł na alejki? Powód był prozaiczny: brak środków na kompleksową aranżację ogrodu, tzn. na zakup ziemii, wyrównanie terenu, sadzonki, nawadanianie i tak dalej. Punktem wyjścia było kompletne zero na koncie. Zresztą to zero jest nadal kołem napędowym kreatywnego gospodarowania terenem. Większość ludzi odpuściłaby temat. Ja jak ten karaś świetnie odnajduję się w warunkach beztlenowych, które pobudzają moją kreatywność do maksimum. Nie trzeba było długo myśleć, aby znaleźć rozwiązanie. Ktoś mi kiedyś powiedział: pieniądze leżą na ulicy, trzeba umieć je tylko zobaczyć. I tak oto stanęłam kiedyś na środku ogrodu i doznałam olśnienia. Pozornie jałowa leśna ziemia ujawniła przede mną swój największy potencjał. Okazało się nim to, co większość ludzi w pierwszej kolejności wskazałoby jako jej największą wadę. Liście. Tony liści. Dotychczas były zagrabiane i zwożone na jedną wielką górę kompostową. Zupełnie bez sensu. Chociaż jeszcze większym bezsensem jest pakowanie liści w worki i wystawianie na ulicę, aby ktoś je wywiózł. Ludzie tylko nieświadomie nabijają komuś w ten sposób kieszeń. Teraz wiem, że zgrabianie liści na jedną górę kompostową było po prostu stratą czasu i całkiem możliwe, że dodatkowo wzmocniło erozję gleby. Po co kompostować liście w jednym miejscu, skoro można je rozłożyć wyspowo na całym terenie tak, aby powoli się rozkładały i tworzyły stopniowo warstwę upragnionej żyznej ziemii, na której za jakiś czas będzie można nasadzać rośliny bez konieczności dodatkowego zwożenia ziemii. Nie wspomnę już nawet o tym, że warstwa liści zatrzymuje wilgotoność po opadach na dłużej. Niektórzy moi znajomi narzekali, że zakopywali liście i, jak je potem odkopywali, to na przykład liście bukowe tylko sczerniały, nie rozłożyły się. U mnie rozkładają się nawet liście bukowe. Aby jednak kompostowanie liści było skuteczne, nie może się to odbywać w warunkach beztlenowych pod ziemią. Zamiast czekać na mannę z nieba, postanowiłam działać. Z góry założyłam, że moją ambicją zdecydowanie nie jest nadanie terenowi charakteru jednolitego boiska futbolowego. Moda na równie przystrzyżone nudne trawniczki budzi we mnie z niewiadomych przyczyn niechęć. Być może dlatego, że jestem człowiekiem lasu, gdzie wszystko rośnie swobodnie i samo się reguluje. Nie wiem, czy wiecie, ale las jest w ogóle najdoskonalszą formacją roślinną nie tylko z uwagi na wygląd, lecz także z uwagi na wpływ na środowisko. Uznałam, że muszę jakoś ograniczyć i podzielić teren ogrodu na segmenty. Ułatwi to dalsze planowanie i pracę. W tym celu postanowiłam użyć zgromadzonych na kompoście konarów i gałęzi. W wytyczaniu alajek nie kierowałam się zachowaniem jakiejkolwiek symetryczności, ale przede wszystkim funkcjonalnością, która była do pewnego stopnia wymuszona obecnością trzech psów na terenie. Alejki musiały być dopasowane do wydeptanych przez nie ścieżek. W przeciwnym razie po prostu by je rozbiły. Tak zresztą stało się kilka razy na początku, co wiązało się z koniecznością naniesienia zmian w niektórych miejscach. Poza tym cała praca przypominała spontaniczne szkicowanie na ogromnym płótnie, które ciężko było objąć nawet w wyobraźni. Działania te stanowiły naturalne przedłużenie moich artystycznych skłonności. Miejsca ograniczone gałęziami wypełniałam liśćmi. Tak oto przy kompletnym braku środków powstała matryca przyszłego ogrodu. Choć póki co większość wysp świeci pustkami, efekt jest świetnie widoczny z ulicy. Potencjalny gość ma wrażenie obcowania z uporządkowaną i zorganizowaną przestrzenią. Nie trudno wypełnić ją oczyma wyobraźni wymarzonymi roślinami. Możnaby porównać to do kolorowanki dla dzieci. Mnie tymczasem czeka żmudna rzemieślnicza robota, bo przecież to płótno trzeba przygotować, zanim położy się na nim farbę. Podsumowując, mam nadzieję, że starczy mi życia, aby udowodnić, że mam rękę nie tylko do roślin, ale i do skutecznego i efektownego projektowania i gospodarowania przestrzenią zieloną! A że jestem z natury uparciuchem i jak postawię sobie jakiś cel, to go realizuję, choćbym miała przejść po własnym trupie, ile razy to już przeżyłam samą siebie, zgarnęłam ścierwo do kieszeni, chodź, idziemy i działamy dalej, szkoda czasu, już się ludzie ponapawali w imię cierp, a będziesz zbawiony, nikt nawet nie pamięta, że kiedykolwiek istniałaś i miałaś jakieś marzenie, to nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć w sukces tego projektu, choćby i to miała być jedna z ostatnich rzeczy, jakie zrobię w tym życiu. Oj, a jest tych rzeczy lista nieskończona i ciągle się wydłuża... I remember it just as if it was yesterday. It was the beginning of June and I took a one-day trip to lake Hańcza. It was Sunday afternoon, high time to return back to sad reality, to the Old World. In Poland they say superstitiously one should sit down before leaving any place to avoid bad luck, so I sat down on a bench by the lake possibly rather to enjoy the last view than out of superstition. I was alone. Just me facing the blue space. And suddenly I burst into tears without no reason. This trip suddenly opened my mind like a Pandora's box. A box, in which I was put unconsciously and later talked into believing that it is the only good and safe place in the world, all the rest is evil. I was made mentally and physically imprisoned all my life like a laboratory rabbit. Finally the rabbit got out, but what can a laboratory rabbit know about life? How can it survive? If it had survived until now does it mean it was lucky or maybe nature blessed it with survival instinct that is stronger than all the means civilization?! took to detach it from nature? Finally, what does it mean to survive? Does it mean physical survival? How about mental life? Does the fact of the very idea of escaping not prove that the rabbit, this animal which supposedly does not have feelings, actually has some inner life? That it has gained consciousness, learned to analyze facts, draw conclusions, finally experience the desire for being free like the moving objects around the box? I read once a very clever statement by Wendell Roth, an American abolitionist, that the manna of popular freedom must be gathered every day or it is rotten. There is a lot of truth in this statement.
Later on I had more such moments when I cried without a reason very often over a plate of good food. I always wondered why the hell eating out makes me cry so often? I cried both on the occasions when I was alone and paid by myself and when I was invited and payed for. Surprisingly it only considered eating out at restaurants and not when staying at friends. The good thing is that I have noticed some progress in dealing with these emotions. I started to treat eating out as a reward for being hard working, brave and patient. Another thing are the conditions on which I allow myself to be rewarded in this way. It is almost end of June and I sit in my workshop looking outside the window as I usually help myself out if I cannot afford to leave. Windows are the exits to other worlds my soul cannot do without. I know I will not make it physically to go and say hello to Hańcza in June. I do not quite know if I will make it at all this year. It is strange to discover the same emotional tension in myself like the one years ago. I am not there physically, but I can see the lake through the eyes of my soul. I feel just the same. Always the same. How true. Almost like a deja vu. If Victoria feels bad, she goes wild. And so she did on Saturday. Beautiful views always fill my heart and mind with the feelings of harmony and serenity. Still can I grasp all their overwhelming beauty? Sometimes I fear I will not take it anymore, that it will be just too much and one day I will simply not stand it, I will break down and cry, and I will not make it back. What actually made me go wild this Saturday was ambition. Ambition to collect a jar of raspberries. Earlier this year I have discovered quite a nice and promising raspberry stand in the area. Still there was no guarantee that there will be fruit and that my mission will be successful. It was high time to check it out. The raspberry season has just began. End of June is actually the time when not only the ponds, but also the causeways become completely overgrown with lush vegetation. You end up walking through a green tunnel of tall reeds, nettle and curly plumeless thistle. Following the paths reminds of adventure films, in which the characters struggle across the wild jungle with machetes! I came back all scratched and burned, but it is always worth it! Nature can give you so much - fruit, herbs, but also mental and physical catharsis. Sometimes I wish there was no turning back, that during my stay in the wilderness, all the rest of the world with its dumb laws, regulations, drive for possession and money disappeared once and for all. It would have been a great relief! Close up of the blooming violet thorny flowers of Carduus crispus, the curly plumeless thistle or welted thistle. The painted lady butterfly (Vanessa cardui) is one of the greatest admirers of the thistle flowers. Generally if not for the raspberry challenge, this trip could as well carry a subtitle: butterfly season. There were just lots of them flying around. The multitude of butterflies should come as no surprise if you take a look at all these blooming plants I came across that day. A mystery plant. I have to search for it in my green bible. It reminds me of the Australian wild celery from the Mount Kosciuszko National Park. It has a similar inflorescence, but I guess it must be yet another plant. Calystegia sepium, commonly known as hedge bindweed, Rutland beauty, bugle vine, heavenly trumpets, bellbind, granny-pop-out-of-bed. Oh, I just love all these English names. They are so beautiful and suggestive. Stachys palustris, commonly known as marsh woundwort, marsh hedgenettle, or hedge-nettle. The bulbs of this plant are supposed to be edible. They say they are nutty in taste. The herb is used in unconventional medicine for wound treatment. Lysimachia vulgaris, the yellow loosestrife or garden loosestrife. Looks nice together with its purple neighbor - Vicia cracca (tufted vetch, cow vetch, bird vetch, blue vetch, boreal vetch). These colors are just stunning. Blooming Echium vulgare, viper's bugloss or blueweed. In the past the herb was used as a remedy to viper's bites. I have not made up my mind yet if I would like to take up to the moon, but one thing I know for sure: I have already come across many aliens on my trips to the wild. An endless field of waving broadleaf cattails. Feels almost like jumping in and taking a swim across to the other bank. Very impressionistic if you are there and look at all that waving space! Well, after taking a while and thinking it over, why not paint myself swimming across the field?! I have to finally experiment with multidimensionality. Such views just ask for it. I am certainly the type who can find water everywhere. Even there where it might seem to be no water at all. Before I finally got to the raspberry stand... ... still keeping you in suspense, but believe me I am truly a slow runner. If it happens so that I have companions, they just go crazy with me constantly making stops, turning back, looking around, taking turns for ages instead of going straight to the point... ... I noticed a standalone tree on a meadow which intrigued me. There is actually constantly something intriguing me. I wanted to make sure if it is the wild pear (there is no better tincture than a wild pear tincture, trust me) and to my surprise I came across a lush wild strawberry field. I love the taste of the forest wild strawberries. It is somehow different from the taste of my garden wild strawberries. The funny thing was that just before I found them I started pondering on whether it was right that I have not bought strawberries on the market. Well, I am a wild thing and wilderness seems not only to read in my mind, but also answer my prayers. She knows that I am the one who will surely appreciate the gift. So it seems like she wanted to tell me: Stop looking for holes in the whole, I have something much better for you here! Finally raspberries... A jar full of raspberries. Looks nice and smells even better, but in order to have it, I had to struggle through a dense entanglement of raspberry and, unfortunately, also unpleasant thorny blackberry. Still I would rather struggle with that than pay for raspberries an arm and a leg on the market with the funny money I (would) get for doing a similar job. Respect for the raspberry collectors! The good thing is that it is just the beginning of the raspberry season which shall last until autumn. I am very happy to have found this raspberry stand. It means that this year I gonna have lots of raspberry jams. My last bigger but not least stop. A road through the field with a lonely poppy. I came here to collect some herbs. I will dry all of these poppies, blue cornflowers, chamomiles and use them as natural tea additives or even for making some hair and body cosmetics. Close up of a showy male scarlet dragonfly. I guess nature will never cease to surprise me.
UCIEKAM W PLENER / VICTORIA GOES WILD: Apetyt na Jagodzianki / Feels like a Bun with Blueberries6/16/2019 Blueberries - possibly the most expensive fruit in the Polish shops now. A kilo costs circa 10 Euros. Still the Polish blueberry business suffers from shortage of people willing to collect the fruit. Some blame with contempt the workers to be who benefit from the new social bonuses and suggest they have gone lazy. I would rather suggest them to go and collect blueberries and see for themselves what a hard job it is. I guess the salary for a day spent in a forest compared to the final price of the product in a shop would scare, if not upset anybody who thinks it is a nice and relaxing activity. Ultimately it can be nice if in the end these blueberries end on your plate and you do not have to pay for them an arm and a leg. Good advice to the blueberry potentates: pay your workers decently and cry or go and collect it by yourself and cry. Ultimately there must be some justice in this world! Nothing comes at no expense. It is really high time to stop luring people like slaves with half measures and simply let them earn decently. I do really wonder whether someone in the Polish government has forgotten that we are not living in a Europaradise, but still operate in goddamn PLN. One can only wonder what would be the price of the blueberries then. Nobody expected a large bay bolete on a blueberry field at this time of the year... A nice hairy guy...
Jeden z filmów o Śląsku, który zrobił na mnie największe wrażenie. One of the films about Śląsk which made a lasting impression on me. CIĘŻKIE PIÓRO: Miałam nawet Prawdziwego Sąsiada w Kieleckim Magazynie Kulturalnym "Projektor"6/13/2019 Zapraszam do lektury kolejnego numeru Kieleckiego Magazynu Kulturalnego "Projektor". Znajdziecie w nim również kolejny tekst mojego autorstwa "Miałam nawet Prawdziwego Sąsiada". To już drugi tekst mojego autorstwa, który ukazał się na łamach magazynu. Tym razem tematem głównym jest "RETRO". Ciekawej lektury! Do ściągnięcia tutaj: http://www.zenit-admin.ogicom.pl/nowy%20uklad/projektor_nowa.html
Winding your way down on Baker Street
Light in your head and dead on your feet Well, another crazy day You'll drink the night away And forget about everything This city desert makes you feel so cold It's got so many people, but it's got no soul And it's taken you so long To find out you were wrong When you thought it held everything You used to think that it was so easy You used to say that it was so easy But you're trying, you're trying now Another year and then you'd be happy Just one more year and then you'd be happy But you're crying, you're crying now Way down the street there's a light in his place He opens the door, he's got that look on his face And he asks you where you've been You tell him who you've seen And you talk about anything He's got this dream about buying some land He's gonna give up the booze and the one-night stands And then he'll settle down In some quiet little town And forget about everything But you know he'll always keep moving You know he's never gonna stop moving 'Cause he's rolling, he's the rolling stone And when you wake up, it's a new morning The sun is shining, it's a new morning And you're going, you're going home Najsłodsza czereśnia to dzika czereśnia. Któż by pomyślał wybierać się na czereśniowy szaber do sosnowego lasu. Nawiązując ponownie do nieśmiertelnego Monthy Python'a i Świętego Graala, nobody expected... a cherry tree in the middle of a pine forest. Oko w oko z gęsią gęgawą Tym razem obie nieruchome jak słupy soli mierzyłyśmy się wzrokiem dobrych kilka minut. Niestety nie udało mi się nawiązać telepatycznego porozumienia z ptakiem, więc trudno mi powiedzieć, co próbował mi w ten sposób zakomunikować. Pływaki żółtobrzeszki Wpierw myślałam, że to ryba rzuca się uwięziona na płyciźnie. Te chrząszcze wodne są naprawdę imponujących rozmiarów. Brzeg zbiornika porastała między innymi turzyca nibyciborowata (Carex pseudocyperus) o charakterystycznych zwisających najeżonych żeńskich kłoskach. Pojedynczy kłosek męski znajduje się na szczycie łodygi. Wierzby. Chyba jedne z najbardziej plastycznych drzew. Ta na zdjęciu na dodatek z ogromną dziuplą w środku. Zamawiam sowę. Póki co niczym strażnik Teksasu sieję trwogę wśród wękarzy-kłusowników. Z początku nieco się obawiałam chodzić sama po lesie. Myślałam sobie, że trafię jeszcze na jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, a tu się okazało, że na mój widok wszyscy panowie wpadają w popłoch jak zające - widzę tylko głowy wychylające się co jakiś czas z trzcin - gotowi uciekać, gdzie pieprz rośnie. Biorą mnie po prostu za strażnika leśnego. Powoli zaczynam wczuwać się w rolę. Dzisiaj zrobiłam trochę porządku na stanowiskach wędkarskich, które wędkarze zamienili w małe wysypiska śmieci. Od biedy na podstawie pozostawionych śmieci możnaby pewnie zidentyfikować konkretnych obywateli RP. Chyba następnym razem zabiorę ze sobą karteczki i zacznę zostawiać wędkarzom wiadomości w stylu: "Proszę wynieść śmieci. Dziękuję ;)" A tak serio, to w głowie mi się nie mieści, jak szanujący sie wędkarz, nawet ten biedny kłusownik, może czerpać przyjemność z wędkowania w takim syfie. Co to w ogóle za przyjemność przychodzenie na takie zaśmiecone stanowisko w tych pięknych okolicznosciach przyrody. Niech i kłusują, byle nie wypalali trzcinowiska i nie zaśmiecali terenu. Gdzie diabeł nie może... Dzisiaj udało mi się dotrzeć do pozornie niedostępnego zbiornika, gdzie na szczęście ludzka noga raczej dawno nie postała. Ku mojemu zdziwieniu teren wcale nie był aż tak grząski, jak przypuszczałam i dało się podejść nad samo lustro wody. Moje pojawienie się spłoszyło łanię, samicę jelenia. Aż huczało, gdy uciekała w las. Śladów zwierząt zresztą nie brakowało. Może jakieś małe rykowisko na jesieni?! Nierozłączna para - kosaciec żółty (Iris pseudacorus) i turzyca pospolita (Carex fusca) Miłą niespodzianką były również czaple siwe. Pierwsza z nich długo kołowała nad zbiornikiem i nawoływała. Niedługo potem w powietrze wzbiła się kolejna czapla. Intuicja podpowiada mi, że muszą mieć gdzieś tutaj gniazdo. Po drodze w zarośniętym kanale wzdłuż grobli natrafiłam oczywiście na liczne pozostałości zwierzęcych posiłków. Któż tak pięknie spreparował ten rybi szkielet? To na pewno nie Chińczycy. Po nieszczęsnej ofiarze została tylko nóżka. Nieśmiało zakładam, że jej właścicielem był bażant. Przypuszczam, że najprawdopodobniej padł ofiarą drapieżnika całkiem niedawno. Może nawet wczoraj. Te moje pseudokulinarne znaleziska przypomniały mi jeden z tematów książki Wajraka o wilkach. Paradoksalnie takie znaleziska są bardzo cenne. Na ich podstawie można określić orientacyjnie potencjalnego drapieżnika, z którym ma się do czynienia. Cieszy mnie fakt, że listę potencjalnych drapieżników zamykać moze nawet sam wilk. Trzy tygodnie temu w tym samym rejonie znalazłam bowiem sarnią nogę ewidentnie obgryzioną, jak na szanującego wilka przystało. W cieniu porastających groblę olch i wierzb rosła również niepozorna tarczyca pospolita (Scutellaria galericulata) Ptasia zagadka dla Victorii na tropie
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|