Przyjacielu, wybacz mi, że uniosłam się dumą, odeszłam z zimną krwią i zostawiłam Cię na pastwę ludzi, dla których byłeś jedynie zbytkiem, luksusem, przedmiotem wartym swojej ówczesnej ceny rynkowej. Nie okazałam się lepsza od nich. Taka chciałam być dorosła. Równie bezwględna i egoistyczna w swoich pobudkach jak oni. Wybacz, że pozwoliłam, by Cię zaniedbali, pozbawili Twojej misji, zezłomowali. Nie miałam do Ciebie żadnych praw, a z drugiej strony miałam wszelkie. Powinnam Cię była ukraść i odjechać w siną dal. Powinniśmy byli obydwoje stąd uciec i żyć długo i szczęśliwie. Im wcale na Tobie nie zależało. Kłamali. Przez te wszystkie lata wyjechaleś może raz, może dwa, resztę czasu stałeś pod gołym niebem, ginąc pod coraz grubszą warstwą gnijących liści. Za każdym razem, gdy wjeżdżałam na podjazd swoim autem, przeżywałam ten widok. Pewnego dnia poddałam się. Nie mogłam na to dłużej patrzeć. Gdybym sama w końcu nie odgarnęła tych liści i nie wprowadziła Cię po raz ostatni do garażu, byś godnie dożył swoich ostatnich dni, nikt by tego nie zrobił. Być może sam zapadłbyś się dawno pod ziemię. Gdy ruszaliśmy, czułam, że prawie wrosłeś w nią jak drzewo, które powolny ruch wyrywał razem z korzeniami. I pomyśleć, że nigdy nie pozwoliłabym, by taki los spotkał jakąkolwiek roślinę. Chyba tak naprawdę nigdy sobie nie wybaczyłam, że pozwoliłam na to, abym musiała codziennie patrzeć, jak popadasz w ruinę tylko dlatego, że nie byłeś moją własnością. Od tamtego czasu czuję się odpowiedzialna za wszystko, co widzę. Nie potrafię przejść obojętnie obok ludzi, miejsc i sytuacji. Wszystko to staje się częścią mojego wewnętrznego świata. Równie obojętnego temu realnemu światu, jak Ty byłeś mu obojętny. To boli. Ludzie kwitują to pobłażliwie nadmierną wrażliwością. Ja się pytam: jak długo można to wszystko znosić?
Czy damy radę podjechać ostatni raz pod tę górę razem? Już odprawiłam pasażerów. Dwóch starszych mężczyzn, a może to była para!? Odeszli bez słowa jakby zgodni, że dalsza podróż może okazać się zbyt ryzykowna. Powiedziałam im zresztą, że to zbyt niebezpieczne, aby mi dalej towarzyszyli, nawet jeśli zdecyduję się podjąć wyzwanie, to może skończyć się tragicznie. Nie chciałam mieć ich na sumieniu. Zostaliśmy sami. Być może powinnam Cię tutaj zostawić i pójść dalej sama, choć wcale nie będzie łatwo wspinać się pod górę o własnych siłach. Być może jesteś jak łódź, która miała służyć przeprawie przez przeszkodę rwącej rzeki, a z niewiadomych powodów ten, który jej użył, przywiązał się do niej tym doświadczeniem, zapragnął ją posiadać na własność i choć wcale mu do niczego nie była potrzebna, ciągnął ją za sobą w pocie czoła po bezkresnym pustkowiu. Tymczasem inni głowili się, jak pokonać rzekę. Być może wielu utonęło lub straciło wiele sił, próbująć pokonać ją wpław. Być może masz też w sobie coś z tego mostu, który tak mnie zauroczył ubiegłego lata, którego obraz kupiłam od śląskiego malarza, być może przeszłam szczęśliwe na drugi brzeg i zostawiłam Cię za plecami, a jednak wciąż sentymentalnie się za siebie oglądam. Być może dlatego, że nie widzę z tej perspektywy domu, który przecież jest na obrazie, a może po prostu nie potrafię go dostrzec. Nie, ja go chyba po prostu nie czuję. Oglądam się za siebie, jak byś był ostatnim bastionem łączącym mnie z jedyną pewną rzeczą - przeszłością, której wolałabym przecież wcale nie mieć. Byłeś ważny, ale już wypełniłeś swoją misję. Być może jesteś wyrzutem sumienia. Być może towarzysząc mi, tą naszą ostatnią senną podróżą, chciałeś się po prostu pożegnać i dać do zrozumienia, że rozumiesz i nie masz żalu. Niechętnie Cię opuszczam w tej zimnicy. Bez Ciebie nie będę już miała, gdzie się schronić.
Przede mną góra lodu, a ja nie wiem, dokąd i, po co właściwie jechałam tą drogą. Chyba dotychczas cel nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Teraz pokonanie tej mało ciekawej przeszkody na drodze, przeszkody będącej jednocześnie jedyną drogą stało się celem samym w sobie. Celem jedynym i nieuniknionym, by w ogóle móc iść dalej.