Do tej podróży zbierałam się od dawna. Przyświecało mi jedno, jedyne marzenie, jakie spośród wszystkich, jakie mam lub miałam, wydawało mi się na tą chwilę najbardziej realne, zależne tylko i jedynie ode mnie, od tego, czy zdołam zebrać się w sobie i wyjechać z domu, poza rodzinne miasto, ujechać wystarczającą ilość kilometrów, aby móc powiedzieć, że nie słyszę już głosu rozsądku, który nakazywałby mi zostać na miejscu i pogodzić się z tym, że i tak nie da się uciec przed sobą. Marzyło mi się znaleźć jakąś bezludną łakę z mnóstwem mleczy i dmuchawców nad brzegiem jeziora i przytulić się do niej w promieniach słońca, zamknąć oczy, zasnąć, może popłakać, a może odczułabym już taką symbiozę z naturą, że nie odczuwałabym takiej potrzeby. Może na mojej twarzy pojawiłby się ponownie niekontrolowany uśmiech radości i satysfakcji z tego, że jestem sama i nikt nie patrzy, że to doświadczenie jest moje i tylko moje.
Właściwie nie sądziłam, że w ogóle ten wyjazd dojdzie do skutku w jakiejkolwiek formie. Pierwotnie rozważałam podróż pociągiem. Śledzona przeze mnie od wielu dni prognoza zmieniała się jednak jak w kalejdoskopie aż do ostatniej chwili. Jeszcze w środę prognoza zapowiadała, że pogorszenie pogody nastąpi dopiero w piątek. Nie pozostał mi więc wybór. Albo jutro albo nigdy. Nie zdecydowałam się jednak kupić biletu na pociąg. Postanowiłam pozostawić środek lokomacji słodkiej niewiadomej. Intuicja podpowiadała mi też, że nie można ufać prognozie i wszystko może się jeszcze zmienić. Rano wszystko było już przesądzone. Nie zdołałam wstać na pociąg. Czułam się zmęczona. Prognoza również uległa pogorszeniu. Nie było szans, abym zdążyła do celu swojej podróży na ostatnie promienie słońca. Było już za późno. Rozważałam nawet podróż na słoneczne południe lub południowy zachód, gdzie cały dzień miało być jak w bajce. Uznałam jednak, że nie taki był plan. W świetle podjętej ubiegłego wieczoru decyzji i spakowanych rzeczy, uznałam, że nie dam jednak swojej drugiej połowie ponownie tej satysfakcji i nie porzucę swojego planu. Postanowiłam, że pojadę “tam”, a raczej w kierunku “tam” i po prostu zależnie od pogody i swojego progu tolerancji względem jej kaprysów oraz innych czynników, będę dowolnie zmieniać trajektornię swojej podróży. Cel: jezioro Dzierzgoń. Wariantem awaryjnym było jezioro w Lidzbarku Warmińskim. Zapakowałam aparat, statyw, prowiant, rower i wyjechałam. Z każdym ujechanym kilometrem, z każdym promieniem słońca, z każdym zakrętem było mi lżej i lżej, aż w pewnym momencie na mojej twarzy pojawił się nawet błogi uśmiech zadowolenia. Nie zrobiła mi już różnicy rozmowa ze znajomym, który dziwił się, że mi się chcę samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku?! A i owszem chce mi się samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku. Byle nie było tam ludzi. Cieszyłam się, że jadę sama. Że nie muszę rozmawiać o swoich problemach. Że nikt mi nie nudzi, że trzeba wracać. A dlaczego się zatrzymujemy? Czy muszę robić zdjęcia? A co tu jest do fotografowania? Dlaczego nie pojedziemy ekspresową? Będzie szybciej. Bardziej od wzięcia ze sobą kogoś znajomego, byłabym w stanie wyobrazić sobie, że zabieram, na przykład, przypadkowego autostopowicza. Może usłyszałabym ciekawą historię. Tego właśnie teraz potrzebowałam najbardziej. Poczułam się tak jakbym wreszcie wydostała się z niewygodnego i dusznego prokrustowego łoża. Poczuciu wyzwolenia towarzyszył jednak ból i zmęczenie, które odczuwałam każdym kawałkiem swojego ciała. Co najmniej jakbym przez ten cały, trudny do określenia czas bezskutecznie i rozpaczliwie mocowała się z klatką, w której sama dałam się zamknąć.
Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Boję się, że coś mi umknie. Być może najlepiej byłoby ująć wszystko równowaznikami zdań. Ksiądz święcący kapliczkę otoczony przez mieszkańców okolicznych gospodarstw głęboko wierzących w boską opatrzność czuwającą nad pomyślnością tegorocznych plonów i chroniącą plon przed kaprysami wiosny, która jak na złość postanowiła dać się tego roku gospodarzom mocno we znaki nadchodzącym zimnym majem. "Zimna Zośka" - znowu sobie dorabiałam filozofię. Być może moja podróż na północ była jednak zapisana w boskim planie o wiele wcześniej niż myśl o niej świadomie zrodziła się w mojej głowie. Być może nie było więc nic w tym dziwnego, że moja dzisiejsza podróż zbiegła się z pogorszeniem pogody. Droga na Kazuń - przystanek autobusowy wyrastający z obficie ukwieconego czerwonego bzu. Powoli zieleniące się przydrożne wierzby polskie. Nowy Dwór Mazowiecki - geometryczna hipnotyczność niebieskiego mostu nad Wisłą. Mój osobisty Rubikon. Wrota do innego wymiaru. Nie ma już odwrotu. Bezkresne żółte rzepakowe pola. Najpiękniejsze chyba za Płońskiem. Ich zwodniczą bujność zasponsorowała ruchliwa droga ekspresowa na Gdańsk. W moim skromnym mniemaniu wiosenna wizytówka Polski. Zawsze marzyło mi się pojechać na zdjęcia, kiedy będą kwitły. Żałuję, że nie zrobiłam sobie w nich zdjęcia jak to mam w zwyczaju. Czułam się de facto jakbym po raz pierwszy w życiu doświadczyła wiosny na własnej skórze. Jakbym wcześniej nigdy jej tak naprawdę nie przeżyła. Jeszcze kawa, przed którą broniłam się jak przed ogniem, mimo porannego złego samopoczucia i zmęczenia. Od razu lepiej. Nie trzeba było się bronić. Zjazd na Mławę oznaczał początek prawdziwej przygody. Urokliwe drogi wojewódzkie. Działdowo ze swoją ceglaną zabudową, urokliwymi uliczkami. Pierwszy deszcz na światłach w Działdowie – w radiu zbiegiem okoliczności jak na ironię losu leci “Stan pogody” Anny Jurksztowicz. Kierunek Nowe Miasto Lubawskie śladem malowniczej linii kolejowej. Malownicza i zróżnicowana terenowo droga na Iłowo-Osada - piękne drogi usłane rzędami drzew okalane bezkresnymi polami rzepaku, tajemnicze zakręty, wzniesienia. Rybno. Pamiątka z wyprawy – kolczyki-kwiaty z modeliny kupione w lokalnym wiejskim sklepie. Graniczące z kiczem. Zauważyłam je gdzieś samotnie zagubione wśród gum do żucia i lizaków. Czekały na mnie. Nie zastanawiałam się. Nie warto odkładać żadnej przyjemności na później - może nie być powrotów, może nie być później. Potem miałam dylemat, czy nie zboczyć z obranego kursu zauroczona tajemniczą drogą wśród drzew. Przystanek, cyfrowa widokówka i jedziemy dalej. Hartowiec. Pierwsza wiosenna burza. Obiad na skraju drogi z widokiem na zapierający dech warmiński pejzaż. Za zapomniany widelec posłużył kawałek bagietki. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, a w kombinacji z wąskimi drogami, przypomniała mi nieprzewidywalna Szkocja. Montowo - bezskuteczne poszukiwanie starego dworu zakończone pętelką wokół miejscowości i znów dylemat - gdzie jedziemy?! Chciałoby się dalej i dalej, ale czas goni. Grodziczno. Szukam zjazdu na Lidzbark - na przeciwległym pasie kierowca sprawdza coś w podwoziu, pewnie tak jak mi skorodowała mu belka pod chłodnicą, pewnie mnie też czekają podobne stopy jeżeli przed kolejnym wyjazdem nie pojadę zespawać tej cholernej belki. Pytam o drogę i jadę dalej. Lidzbark – pierwsza i chyba jedyna stacja benzynowa w okolicy. Wyrosła jak grzyb po deszczu jak na życzenie. Paradoksalnie towarem deficytowym nie była benzyna, ale wódka i szczodrze rozdawane papierowe kubeczki. Tutaj czas się zatrzymał pewnie jakoś w 1999 roku, kiedy zamknięto stację PKP, choć chodząc po torach, cały czas mi się wydawało, że słyszałam elektryczny dźwięk zbliżającego się w oddali pociągu, coraz oglądałam się czujnie za siebie, czy nie wyrośnie za mną jakaś parowa lokomotywa, a czerwone lizaki semaforów zdawały się działać, choć to tylko słońce tak przewrotnie nimi operowało, zwodząc niedoskonałe ludzkie oko. Jeszcze krótki wywiad przeprowadzony z zawiadowcą na nieczynnej, przeznaczonej do likwidacji stacji PKP Lidzbark. Zaczynał w 1975 i wspominał dawne czasy. Opowiadał jak po 1999 stacja zaczynała podupadać, jak ją powoli rozkradali. Teraz pracuje w Kolejach Mazowieckich w Warszawie, ale to już nie to samo. Zupełnie inny świat. Moje wizyty na dworcach zawsze wiążą się z takimi ciekawymi spotkaniami. Nie ma innej opcji. Tym razem zawiadowca na nieczynnej stacji kolejowej. Kierunek Działdowo - zdążyć na ostatnie promienie słońca na rynku, którego jedna z malowniczych uliczek zauroczyła oko pragnieniem powrotu. Minięta po drodze para - mężczyzna za kierownicą, ona plecami do auta dopala papierosa. Nie miałabym nic przeciwko niepalącemu towarzyszowi, byłaby to może nawet jakaś ulga, pod warunkiem, że to ja bym prowadziła. To by było na tyle - na szybko nakreślona notatka, ewidentnie wymagająca reedycji podobnie jak sama wyprawa. Tam i jeszcze dalej. Mój kolejny cel na krótką metę.
Nie dotarłam do tej łąki ani do tego jeziora. Może i dobrze, bo być może nigdy bym już nie wróciła. Może nie chciałabym się nigdy obudzić, a może wróciłabym jako zupełnie inna osoba. Może zostawiłabym swoją drugą połowę na tej łące nad jeziorem. Może wreszcie miałabym spokój. W szklance kilka kwitnących gałązek rzepaku okala podświetlony światłem świecy lampion, w którego drzwiczkach założony jest wizerunek Jezusa Chrystusa. Zastanawiam się, co jeszcze tutaj robi. Ach, zapomniałam, że wożę go ze sobą w dowodzie. Takie też miałam poczucie, że nie jestem do końca sama. Obawiam się, że moim świętym obrazkiem stała się od dzisiaj mapa. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, żebym znowu nie pobłądziła.
I jeszcze jeden kawałek. Wiatr we włosach i dłoń gdzieś za oknem tańcząca jak wiatr jej zagra.