Mam to szczęście, że nieopodal mnie znajdują się tzw. bagna otrębuskie, więc zawsze kiedy odczuwam potrzebę ucieczki w plener, a nie mogę sobie pozwolić na to, aby wybyć gdzieś dalej, zaspokajam głód dziczy właśnie tutaj. Bagna otrębuskie są właściwie przykładem tego, że nic w naturze nie ginie. Niegdyś znajdowały się tam podobno stawy rybne, które z czasem zaczęły dziczeć. Niektórzy wolą określać je raczej błotami. Jak zwał, tak zwał. Gdy byłam dzieckiem, zwykłam tam często chodzić na spacery z rodziną. Już wówczas te tereny niewiele odbiegały od ich obecnego charakteru. Jakkolwiek nie da się ukryć, że w okolicy pojawiło się wiele nowych zabudowań, a w ramach samych bagien odgrodzono kilka działek i zaczęto prace osuszania poprzez wykopy. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż można tutaj zaobserwować wiele dzikich zwierząt i roślin. Zdarzają się nawet czaple. Jak każde bagno tak i bagna otrębuskie mają swoje serce, swoiste źródło skryte głęboko w gęstwinie wierzb. Ciężko tam dotrzeć w okresie wysokiego poziomu wód gruntowych z uwagi na grząski grunt. Łatwo wówczas o stratę obuwia. Zanim zrobi się więc drugi krok zawsze warto się upewnić, czy nie ugrzęźnie się na amen. Za to w okresie suszy można podejść naprawdę blisko głównego źródła. Miejsce to jest jedyną w okolicy tego typu ostoją dzikich ptaków. Lubię przychodzić tu właśnie by prowadzić obserwacje przyrody. Mimo wczorajszych mrozów postanowiłam zajrzeć na bagna wiedziona nadzieją wypatrzenia jego dzikich mieszkańców. Dawno mnie tutaj nie było. Zaobserwowany w wierzbach kwiczoł, wyczerpana bateria i słoneczna pogoda pokusiły mnie dzisiaj o powrót. Jak przystało na tereny podmokłe, królują tutaj rozłożyste wierzby o płożących się po ziemi gałęziach oraz bujne trzcinowiska. Stałym przedstawicielem tutejszej fauny są sarny. Spotykam je tutaj rok rocznie. Dzisiaj sarna przyprowadziła ze sobą młode. Zapewne przyszły obgryzać wierzbowe gałązki, na których pojawiają się już nieśmiało pierwsze wiosenne pąki. Ponoć młode sarniątka w obliczu zagrożenia charakterystycznie popiskują, nawołując matkę. Przypomina to trochę ptasie piski. Matka zazwyczaj odpowiada im niskimi pomrukami. To taki ich tajny kod, dla nas ludzi trudny do wychwycenia. Największym zaskoczeniem był dla mnie lis. W prawdzie rok temu mniej więcej o tej samej porze roku znalazłam martwego lisa. Podczas moich wycieczek-ucieczek w plener często z resztą mi się zdarza znajdować martwe zwierzęta. Chyba nie ma widoków, które bardziej przypominają o kruchości życia. Z jednej strony nie są to widoki przyjemne, a z drugiej strony uświadamiają o zachodzących w przyrodzie cyklach. Czymś na wzór przemienności pór roku. W końcu to martwe zwierze stanie się pokarmem dla innych stworzeń, które tworzą świat natury. Martwe ciało lisa spowił wkrótce potem nieprzenikniony zielony gąszcz bagien. Na próżno byłoby dzisiaj szukać kości. Wchłonęła je ta wciąż żywa ziemia. Pierwszy raz miałam okazję zaobserwować żywego lisa. Zauważyłam go jak przechadzał się spokojnie wśród wierzb. W pewnym momencie chyba mnie zwęszył, przysiadł wśród suchych trzcin i przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Potem oddalił się i zniknął gdzieś w gąszczu wierzb. Właśnie doczytałam się, że oprócz świetnego węchu, lisy mają również idealny słuch. Potrafią dosłyszeć pisk myszy z odległości aż 100 metrów! Całkiem możliwe więc, że ten lis mnie pokrakę po prostu usłyszał. Poszłam jeszcze kawałek równolegle w kierunku, w który się oddalił, ale nie dojrzałam go już nigdzie w trzcinowisku. Nie da się ukryć, że panowały idealne warunki, aby wtopił się swoją rudą kitą w rozświetlone złoto słońcem trzciny. Posłyszałam tylko jakby szczekanie w wierzbinie. Pomyślałam, że to pewnie psy ujadają w oddali, choć ostatnio doczytałam się, że jest to okres odchowywania przez lisy szczeniąt. Czy to możliwe, aby miały norę na bagnie? Nie jestem przekonana. Prędzej sarny, które wypatrzyłam w drodze powrotnej, zwęszyły mnie i alarmowały pozostałe do odwrotu. Ponoć w obliczu zagrożenia charakterystycznie poszczekują. Warunki były z resztą idealne do tropienia zwierzyny. W utrzymującej się wciąż na zmarzniętym podmokłym gruncie pokrywie śnieżnej zaobserwować można było świeże ślady ptaków i innych zwierząt. A poniżej niespodzianka. Zazwyczaj, kiedy myślimy o grzybach, oczyma wyobraźni widzimy las. Raczej mało kto udałby się na grzyby na bagna. Zwłaszcza zimą. Zupełnym przypadkiem właśnie na bagnach natrafiłam na kilka rosnących w bliskiej od siebie odległości okazów starych owocników purchawki fiolowatej (Lycoperdon excipuliforme). Były naprawdę spore i niepozorne do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy to nie jakiś nadżarty czasem śmieć. Warunki były idealne do wykonania zdjęć - słońce, śnieg. Wkrótce wtopią się w tło i wraz z wybuchem wiosny pochłonie je nieprzenikniony zielony gąszcz bagien.
0 Comments
Wielokrotnie wracając z obczyzny wzrok mój zawieszał się błędnie za oknem i do znudzenia i zmęczenia powtarzałam sentymentalnie, że takich wierzb, jak te polskie, nie ma nigdzie na zachodzie. Stanowią swoistą wizytówkę Polski. Mogliby ten polski pejzaż próbować zamazać pozbawionymi wyrazu betonowymi wstęgami wolności, ale dopóki na szachownicy horyzontu majaczą charakterystyczne wierzbowe figury wiadomo, że wciąż lub już jesteśmy w Polsce, a nie tylko w Europie. Większość z tych wierzb nie wygląda jednak tak, jak ta na zdjęciu poniżej. Są przerośnięte, zaniedbane, zdziczałe, o ile nie zdążyły się już złamać lub rozszczepić pod naporem własnych gałęzi. Paradoksalnie są świadectwem działalności człowieka, nawet jeśli okolica wydaje się niezagospodarowana i dzika, ale o tym później. Wzorcowo ogłowiona wierzba głowiasta Gdybym podczas powrotu do domu w piątkowe popołudnie nie dokonała przypadkowego odkrycia stawu w okolicznym zagajniku tylko i wyłącznie dzięki temu, że powierzchnię wody skuła malownicza lodowa tafla emanująca co najmniej magiczną fluorescencją, odstająca wyraźnie od bardziej jesiennego niż zimowego krajobrazu, zapewne byłabym mocno zdziwiona dzisiejszym porannym widokiem za oknem. Być może aktywny marsz na świeżym powietrzu zrobił swoje i narastający chłód nie dał mi się wówczas tak mocno we znaki. Choć prognoza pogody przewidywała siarczysty mróz i opady śniegu w nocy, pewnie nie byłam jedyną osobą, włącznie z meteorologami, której wyobrażenia zima bezlitośnie zweryfikowała zaskakującym rozmachem. Nie mogę powiedzieć, aby mnie to specjalnie zniechęciło do planowanego udziału w ogławianiu wierzb, więc raczej nie mogło być aż tak źle. Kto wie, być może to już ostatni atak prawdziwej zimy w tym roku. Z pewnością również niepowtarzalna okazja udziału w podobnym wydarzeniu i dowiedzenia się czegoś więcej o wierzbach, korzeniach tradycji ich ogławiania oraz jej istocie bezpośrednio od pasjonata i eksperta w temacie - ornitologa Pana Adama Tarłowskiego, członka Towarzystwa Przyrodniczego „Bocian”, organizatora wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej na Mazowszu. Tegoroczna edycja odbyła się w sobotę 24 lutego na terenie gospodarstwa leciwego już pana Henryka Mikulskiego we wsi Górki Kampinoskie na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego. Tyle atrakcji jednego dnia. Takiej okazji po prostu nie można było przepuścić. Gdyby Zin mógł mieć rację i były to faktycznie kopuły mauretańskich świątyń... Śnieg. Mróz. Zachmurzenie. Po dotarciu na miejsce i lodowaty wiatr postanowił nas nie oszczędzać. Bez zbędnych dywagacji i przebieranek zabraliśmy się szybko do dzieła. Najlepszym sposobem na taką niepogodę jest bowiem bycie w ciągłym ruchu. Sztandar Towarzystwa z podobizną bociana białego zawisł wokół pnia jednej z przydrożnych wierzb by wskazywać drogę spóźnialskim niedowiarkom. Zima bowiem niczym w kalejdoskopie zaskakiwała coraz to nowymi odsłonami. Ostatecznie zebrało się 10 osób. Ci, którzy mieli uprawnienia na pilarki, wdrapywali się po drabinie na wierzbowe głowy i przycinali gałęzie w nadziei na przezorność i spostrzegawczość pomocników na dole. Nie były to bowiem byle jakie gałęzie, ale potężne konary. Lepiej więc było mieć się na baczności i nie znaleźć na drodze ich upadku. Pomocnicy sprzątali teren. Większe żywe konary cięto na kawałki i układano w stosach. Zapewnią gospodarzowi opał na cały miesiąc. Swoją drogą przyjemny był zapach niesionej po okolicy przez wiatr palonej wierzbiny. Pozyskać można było również tzw. żywokoły pod rozsadę i cieńsze witki do wyplatania koszyków. Mniejsze i suche gałęzie lądowały w ognisku, bez którego trudno byłoby wyobrazić sobie zarówno ciężką fizyczną pracę na mrozie, jak i odpoczynek po niej przy skwierczących na ogniu kiełbaskach. Nie da się ukryć, że zmasowany zlot 6 samochodów jednego dnia wzbudził ciekawość mieszkańców całej wsi. Przy okazji wymiany pozdrowień z jedną z mijających nas pań wywiązała się rozmowa, z której wynikło, że wśród mieszkańców pojawiła się nadzieja na wesele. Wieść o tym, że ogławiamy wierzby wywołała chyba rozczarowanie, a zaproszenie do udziału w ognisku pozostało bez odzewu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej pogoda się poprawiła. Zza chmur wyszło słońce, nadając rumieńców okolicznemu krajobrazowi. A było, co podziwiać, bo nieopodal ostało się jeszcze kilka modelowych okazów wierzb. Jeden z uczestników wydarzenia, zawodowy dendrolog, użył jeszcze bardziej sugestywnego określenia, które jak na złość wypadło mi z głowy. W takich sytuacjach zwykle ratuje się określeniem „zinowskie”. Zinowskie były tutaj nie tylko wierzby, ale i stogi siana przypominające sobą „kopuły mauretańskich świątyń”. W tych okolicznościach przyrody z wiatrem melodyjnie świszczącym klasyką we wszelkich dziuplach, szczelinach i prześwitach nie trudno było skłonić się ku przekonaniu „co autor miał na myśli”. Ponoć na wierzbowych traktach znalazł inspiracje do swych kompozycji sam Fryderyk Chopin. Na marginesie - świetny pretekst by odkurzyć bibliotekę melomana. A i chyba malarzom wierzby nie pozostawały dłużne, patrząc choćby na ten przypadkowo przyuważony impresjonistyczny pejzaż nad ogniskiem. Rozgrzanym powietrzem malowane O WIERZBACH GŁOWIASTYCH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? I CO Z TEGO? Wierzby głowiaste to nie specjalny gatunek, czy odmiana wierzby, ale forma drzewa ukształtowana ręką człowieka. Szpalery wierzb głowiastych – jeden z najbardziej charakterystycznych symboli mazowieckich wsi, nieodłącznie kojarzony z Polską i muzyką Chopina – pojawił się na naszych ziemiach wraz z napływem osadników holenderskich, którzy zaczęli osiedlać się na terenie Żuław Wiślanych na początku XVI w. Kolonizując kolejne tereny w dolinie Wisły, dotarli na Mazowsze. Bardzo mobilna ludność holenderska chętnie zasiedlała bezludne, często zalewane obszary nad Wisłą, na których ludność polska nie potrafiła gospodarować. Olędrzy mogli tu liczyć na dobre warunku życia, wolność i tolerancję religijną. Osadnikom wywodzącym się z wciąż zalewanych terenów Niderlandów nie obca była gospodarka prowadzona na podmokłych terenach. Jednym z elementów ułatwiających gospodarowanie na terenach zalewowych było właśnie sadzenie szpalerów ogławianych wierzb. Drzewa, działające jak pompy wysysające wodę z gruntu wspomagały działanie rowów melioracyjnych w osuszaniu terenu. Sadzone prostopadle do rzeki, na miedzach, groblach i w pobliżu zabudowań, w przypadku gwałtownych wiosennych roztopów blokowały pochody kry. Pozyskiwane podczas ogławiania pędy wykorzystywano do budowy płotów, które podczas ustępowania powodzi zatrzymywały muł rzeczny użyźniający pole uprawne. Grubsze pędy tzw. żywokoły, po zasadzeniu tworzyły kolejne wierzbowe zadrzewienia. Naturalnie, materiał z ogławianych wierzb przez wieki wykorzystywany był także na opał, [..] do wyplatania koszyków, [..] na paszę dla zwierząt, [..] w medycynie ludowej i na wiele innych sposobów. Wartość wierzby przejawia się nie tylko w jej wykorzystaniu materialnym, ale także kulturowym. BO DOBREGO OGRODNIKA POZNAĆ MOŻNA PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY Ogławianie to regularne cięcie, polegające na usunięciu wszystkich pędów z wierzchołka drzewa. W jego wyniku pień przyrasta, tworząc wyjątkowy kształt zwany wierzbową głową. Kształtowanie korony drzewa, którego wiek nie przekracza 10 lat, jak i utrzymywanie formowanego kształtu korony drzewa, nie wymaga żadnej zgody. Wierzby nie ogławiane przez 5 i więcej lat, mające pędy o grubości ponad 30 cm, na skutek dużego wiatru lub pioruna, kruche, posiadające duże ilości soków łatwo się rozłamują, po czym obumierają. Drzewa rosnące przy drogach i zabudowaniach stanowią dodatkowe zagrożenie dla samochodów, pieszych i okolicznych budynków. Liczne gatunki ptaków związane z krajobrazem rolniczym i dziuplami takie jak pójdźka i dudek gwałtownie zmniejszają swoją liczebność, nie wspominając o owadach, grzybach, porostach, roślinach, a nawet drzewach, które chętnie wchodzą w swoistą symbiozę z wierzbami. Jeśli chcemy, aby z naszego krajobrazu nie zniknęły malownicze i cenne przyrodniczo szpalery wierzb głowiastych, prócz regularnego ogławiana tych już istniejących – zasadźmy nowe! Ale to chyba temat na osobne wydarzenie. Ostatecznie udało się nam ogłowić pięć wierzb, choć na części z nich zostało nam jeszcze parę gałęzi do przycięcia. Wzdłuż szpaleru pojawiły się bowiem świeżo postawione słupy i przycinanie niektórych gałęzi mogłoby grozić uszkodzeniem kabli. Wzdłuż drogi znajduje się jeszcze jedna nieogłowiona wierzba. No i jakby nie patrzeć, te wierzby ze zdjęcia poniżej chyba też się proszą o wizytę fryzjera. Dożynki wierzbowe - brzmi nieźle. Niniejszy tekst jest relacją z wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej. O WIERZBACH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? PO CO? oraz BO PRAWDZIWEGO OGRODNIKA POZNAJE SIĘ PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY zostały opracowane na podstawie informacji i stanowią swobodny cytat z materiałów poświęconych wierzbie na stronie Stowarzyszenia Przyrodniczego „Bocian”. Więcej na: http://www.bocian.org.pl/o-wierzbach Każdy z uczestników wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej otrzymał w ramach podziękowania kalendarz na 2018 rok z kulikiem wielkim. Ochrona kulika wielkiego jest obecnie jednym z celów działań prowadzonych przez Towarzystwo Przyrodnicze "Bocian". Więcej na: http://ochronakulika.pl/ GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć CIEKAWOSTKI PRZYRODNICZE Ucieczka w plener bez możliwości rozwikłania jakiejś przyrodniczej zagadki to byłaby bardzo nudna ucieczka. CO TO ZA GRZYB? Czyreń ogniowy (Phellinus igniarius (L.) Quél ), znany nam lepiej pod nazwą potoczną jako huba. Ponoć często spotykany na starych wierzbach. Na zdjęciu dwa starsze osobniki, choć pod starymi zdrewniałymi kapeluszami pojawiają się już jaśniejsze, białe, młode owocniki. Niestety to pasożyt atakujący żywe drzewa, wywołujący białą zgniliznę drewna. Jest niejadalny, ale dawniej pocięty na plasterki i dobrze wysuszony owocnik wykorzystywany był do sporządzania tzw. hubek do rozniecania ognia za pomocą krzesiwa. Stąd też jego przydomek - ogniowy (Źródło: wikipedia) CO TO ZA ROŚLINA? W wyniku próchnienia wierzbowych głów tworzą się liczne dziuple i szczeliny, w których znajduje schronienie wielu przedstawicieli fauny, ale również i flory. Rośliny łatwo ukorzeniają się w odkładającej się w szczelinach próchnicy. Oto przykład rośliny, która najprawdopodobniej wysiała się w wierzbowej głowie z nasiona przeniesionego przez wiatr, ptaki lub owady. Czy jest to glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus L.)? Jeśli tak, to warto wiedzieć, że glistnik rośnie nierzadko na ogławianych wierzbach jako przypadkowy epifit. Epifit to roślina rosnąca na innej roślinie, ale zwykle nie prowadząca pasożytniczego trybu życia. Nasiona glistnika zanoszone są na wierzby przez mrówki. CO TO ZA DRZEWO? Często zdarza się również, że na wierzbach wysiewają się różne gatunki drzew. Nie jest więc zaskoczeniem dopatrzenie się kory brzozy lub innego drzewa na jednej z gałęzi wychodzących z wierzbowej głowy lub brzozowych listków wśród ulistnionych wierzbowych witek. Na zdjęciu trzy gracje. Jeśli dobrze się przyjrzycie, zauważycie jaśniejsze, gładsze i jakby pozbawione kory pasmo na pniu tej najbardziej po lewej stronie. Jest to najprawdopodobniej pień innego gatunku drzewa, który wszedł w symbiozę z tą wierzbą. Dendrolog rozwikłałby zagadkę w mig. Mi pozostanie chyba czekać do wiosny. CO TO ZA PTAK? W pewnym momencie w koronach olch rosnących po przeciwnej stronie drogi zaroiło się od rozświergotanego licznego stada małych ptaszków. Na chwilę sparaliżowały nadzwyczajnie ruchliwą tego dnia ulice we wsi. Być może również liczyły na jakąś huczną zabawę. Oczywiście musiałam sprawdzić, kto taki nas odwiedził. Cytrynowo ubarwione ptaszki wielkości sikor obsiadły rozłożystą pozornie nagą koronę strzelistej olchy. To przedstawiciele gatunku czyż zwyczajny, czyż pospolity, czyżyk (Spinus spinus). Po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że nie bez powodu wybrały akurat to drzewo. Na gałęziach ostało się wciąż wiele starych zdrewniałych szyszkowatych owocostanów, na których te ptaki chętnie żerują całymi stadami. CO TO ZA OWADY? Wierzby głowiaste to niezwykle żywotne twory. Z uwagi na to, że można łatwo je rozmnażać za pomocą żywokołów czy najzwyklejszych witek, nie powinien dziwić fakt, że nawet w takiej rozłamanej wierzbie, choćby miała się trzymać pionu cienkim skrawkiem pnia, nie przestają płynąć życiodajne soki. Jeszcze jakiś czas minie zanim przestaną się na niej zielenić wiosną witki. A nawet wtedy, gdy położy ją wiatr, istnieje duże prawdopodobieństwo, że z pnia wypuszczą nowe pędy. Nawet jeśli wierzba obumrze, życie toczyć będzie się na niej dalej w najlepsze. Stanie się odtąd domem dla owadów żerujących na martwym drewnie, które niczym egipscy skrybowie hieroglify drążyć będą w nim zagadkowe meandry swoich korytarzy. Świat owadów to ponoć wciąż niedokończona układanka dla przyrodników. Na zdjęciu powyżej udało mi się bezwiednie uchwycić niezwykle ciekawe zjawisko, a mianowicie korę tej wierzby niszczą larwy owadów. Jedna z uczestniczek wydarzenia znalazła informację na blogu pewnego leśniczego (Blog Leśniczego), że to najprawdopodobniej przypłaszczek granatek. Drzewo próbuje zalać zaatakowane, chore miejsca żywicą - stąd kolejne warstwy i środkowy naciek. Jeśli kuracja jest nieskuteczna, owad atakuje kolejne warstwy. Na wierzbach można ponadto potkać również krytoryjka olchowca. Więcej na: http://bloglesniczego.erys.pl/blog/?p=1&id_blog=3&lang_id=5&id_post=3575
Jako fotograf często miewam taką refleksję post factum. "Ehh, to trzeba było nakręcić!" Często zapominam, że mam taki przycisk w swoim aparacie, a czasami to się dzieje jakoś naturalnie. Po prostu czasami zdarzają się takie niesamowite momenty, że ręce nie czekają aż się mózg zdecyduje kręcić nie kręcić. Oto jeden z nich i to wcale nie w żadnym parku czy puszczy, tylko 10 minut drogi autem od domu na niepozornej podmokłej łące z amboną gdzieś przy drodze. Sama byłam w szoku, kiedy któregoś poranka stałam na ambonie i wsłuchiwałam się w szum trzcin, aż tu nagle kątem oka zobaczyłam poruszenie tuż pod amboną. Mijał mnie właśnie potężny łoś. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! O wiele większe niż kontakt z na w pół oswojonymi łosiami w parkach lub zakleszczonymi ogrodzeniami w rezerwatach. Wolność. To słowo wraca do mnie nieustająco z ogromną siłą. Tego poranka mnie i tego łosia połączył właśnie ten trudny do zdefiniowania ideał - wolność. Nieustająco nawołuję do władz gmin: Nie niszczcie bagnistych nieużytków na swoich terenach, bo zniszczycie i tę dziewiczą przyrodę, której szukacie w puszczach i parkach, a ona jest tu i teraz nieraz na odległość dłuższego spaceru. 21 metrów, ale o tym dowiedziałam się dopiero, kiedy zeszłam. Wspinaczka bez asekuracji na własną odpowiedzialność. No, dobrze, w sumie to mój chleb powszedni. Wieża porośnięta jest dzikim winem, które o tej porze roku nadaje konstrukcji wyjątkowego uroku do tego stopnia, że można zapomnieć o tym, że ma się lęk wysokości W połowie drogi na górę doszłam jednak do wniosku, że coś jest nie tak, tylko nie wiedziałam co. Oprócz tego, że nogi zrobiły mi się jak z waty, gdy spojrzałam w górę i zobaczyłam Łobuza, uświadomiłam sobie, że on ma przecież lęk wysokości. Nie wiedziałam, co go podkusiło do wejścia na górę. Kiedy w końcu wdrapałam się na wieżę, zobaczyłam jak stoi przytulony kurczowo do słupa z oczami wylęknionego kota. "Ja już schodzę, ok?" "Ok, ale nie wiem, czy ja zejdę" :D Obydwoje najedliśmy się adrenalinki, bo wejście na górę w istocie wymaga nerwów z żelaza, kociej zwinności, dużej ostrożności i niezłej kondycji. Bicepsy dostały wycisk. A z góry oczywiście panorama na całą okolicę, w tym na skąpaną w słonecznej poświacie Warszawę. Choć dzień był idealnie słoneczny, Warszawa skąpana była jednak we mgle. Dobrze, że jest tak daleko! Uwielbiam takie swojskie klimaty. Przypomniał mi się przepiękny widok z latarni morskiej w Rozewiu - na wprost w oddali bajkowa panorama portu we Władysławowie, a u stóp latarni pan karmiącym kury w kurniku. Pozostałe zabudowania o charakterze badawczym na terenie obserwatorium Nie patrzeć w dół! Nie patrzeć w dół! Oj, tak, schodzenie okazało się paradoksalnie najbardziej stresogenne. Obserwatorium Geodezyjno-Kartograficzne w Borowej Górze jest w rękach rodziny od pokoleń, jak powiedział nam obecny właściciel, który kontynuuje tradycję rodzinną podobnie jak dziad i ojciec. Więcej o obserwatorium w ulotce z okazji 80-lecia (2010): http://archiwum.serock.pl/…/208…/Folder_80L_BG_v12-JK_LZ.pdf
PRA-WDZI-WKI MAM-I-JA! Brwinowskie prawdziwki. A miałam oczywiście grzecznie wrócić od razu do domu.... Dwie godziny zbierania po pracy. A myślałam już, że ludzie sobie żartują z tym "[w] dwie godziny po pracy [nazbierałem kosz prawdziwków]". A jednak! To możliwe! Prawdziwki wykrakane zakupem lnianej torebeczki z kaszubskim haftem specjalnie na tę potrzebę. A jeszcze wczoraj bolałam nad tym, że skończy się na jednym. No to teraz mam cały kosz do przerobienia! Problem tylko w tym, że chyba się wszystkie do tej torebeczki nie zmieszczą :D Chyba trzeba by pojechać na te Kaszuby raz jeszcze - nie po grzyby, ale po lnianą torbę z kaszubskim haftem - co by nie było szlachetne grzyby wymagają szlachetnego traktowania :) To grzybobranie to już chyba uzależnienie w moim przypadku. Mam nadzieję, że znowu się nie rozłożę po dzisiejszych upojnych zbiorach w deszczu. A to jeszcze nie koniec, bo w ogrodzie odchowuję 7 podgrzybków i cztery kanie of course giants to be. Najśmieszniejsze jest to, że podczas wypadu na Kaszuby nie znaleźliśmy żadnego prawdziwka. Lasy w parkach krajobrazowych przypominały trochę pobojowisko po przejściu stada słoni! A tu w Brwinowie niby niepozorna brzezinka kryła takie bogactwo tych cudeniek. Pod koniec wręcz potykałam się o nie. Zagadała do mnie w między czasie pewna pani na spacerze z psem - tak sobie stoimy i rozmawiamy o grzybach, jak zbierać, jak wykręcać, do czego zbierać i mimowolnie nasze spojrzenia wędrują na ziemię, a tam: prawdziwek! Śmiejemy się - my tu gadu-gadu, a tu grzyby rosną :) No i już pod koniec: jak to ja, oczywiście przyuważyłam jakieś niejadalne cudeńka i poszłam już bez koszyka z aparatem zrobić kilka zdjęć. No i tak chodzę w poszukiwaniu tych moich pięknych pasożytów i trucicieli i znowu się zaczyna: jeden prawdziwek, drugi prawdziwek... w końcu nie wytrzymałam i przemówiłam na głos: "Panie Boże, ja już naprawdę chciałabym stąd wyjść! Dziękuję Ci bardzo za twe hojne dary, ale to już doprawdy przesada!" :) Nigdy nie uważałam, że mam szczęście do grzybów, a w tym roku prawie codziennie coś do domu przynoszę. Nigdy też nie uzbierałam w życiu sama tylu prawdziwków. Z pewnością ten widok na moim stole będę jeszcze długo mile wspominać. Na jeden wieczór mój stół zamienił się w prawdziwe dzieło sztuki. Martwa natura par excellence. Jak by mnie ktoś zapytał, co ja widzę w tym grzybobraniu, to bym powiedziała, że samą radość.
Kaszubski Park Krajobrazowy to paradoksalnie najbardziej jeziorna, tak! wcale nie Mazury! część Polski. Podobno znajduje się tutaj ponad 600 jezior. Powstały w wyniku działalności lądolodu skandynawskiego, bądź, jak kto woli bardziej mistyczne wytłumaczenie, są dziełem Stolemów. Olbrzymów, które zdaniem rodowitych Kaszubów, zamieszkiwały te tereny przed wiekami. I trudno się dziwić kaszubskim legendom, bo w istocie znajduje się tutaj wiele magicznych miejsc. Oto kilka z nich, które naszym zdaniem warto odwiedzić podczas krótkiego weekendowego wypadu. OSTRZYCE Jeden z wielu punktów widokowych w Kaszubskim Parku Narodowym. Naszym zdaniem warto go odwiedzić z dwóch względów: leży na uboczu vis-a-vis turystycznie obleganego punktu widokowego w Wieżycy, a widok jest równie piękny, jeśli nawet nie piękniejszy, bo zamiast drewnianej wieży wybudowanej ludzkimi rękami na tym naturalnym wzniesieniu stoi po prostu ogromny głaz w cieniu starych rozłożystych lip zachęcający do usadowienia się w nim jak w fotelu i podziwiania przepięknej panoramy jeziora Ostrzyckiego, a co więcej pobyt w tym zacisznym zakątku nic nie kosztuje. Jedynie krótką wspinaczkę na wzgórze przepiękną aleją bukową wykładaną kocimi łbami. JĘZYK KASZUBSKI Taki widok na tablicach miast to standard. Podwójne nazewnictwo bierze się z silnego poczucia odrębności Kaszubów, którzy mogą pochwalić się swoim własnym językiem, choć zdania są podzielone, czy kaszubski to dialekt języka polskiego czy odrębny język. Niektórzy przyjmują stanowisko pośrednie i traktują język kaszubski jako etnolekt. Etnolekt to po prostu określenie na język, dialekt, gwarę używaną przez wyodrębnioną grupę etniczną, który właśnie wymyka się jasno określonej kategoryzacji. Jednak oficjalnie kaszubski jest uważany za język regionalny. Posługuje się nim na co dzień niemal 110 tysięcy Kaszubów. I w istocie da się go posłyszeć na ulicy. Kaszubski króluje nie tylko na ulicach, tablicach z nazwami miast, ale często na fasadach banków i sklepów. To wcale nie taki młody język, bo pierwsze wzmianki o zastosowaniu kaszubizmów w tekstach pochodzą już z XV wieku, a pisma w całości w języku kaszubskim z XVI wieku. Choć po powyższym zdjęciu można by wnioskować, że kaszubski od języka polskiego różni tylko więcej kresek, kropek i daszków, to przykład poniżej z Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego wymaga już większej ekwilibrystyki językowej, a to dlatego, że język kaszubski jako jedyna pozostałość słowiańskich dialektów pomorskich należących do grupy języków lechickich, w jej centralnej odmianie, bliski standardowemu językowi polskiemu, cechuje się również wpływami języka dolnoniemieckiego oraz wymarłych połabskiego i pruskiego (źródło: wikipedia). Rëbôczi - rozszyfrować korzenie tego określenia: toż to prawdziwe wyzwanie dla pasjonata językoznawstwa. Wdzydze nosiły kiedyś inną nazwę - Rybaki i to do niej odnosi się kaszubski odpowiednik. Z kolei nazwa Wdzydze wydaje się nawiązywać bardziej do niemieckiej nazwy Weitsee. Trochę uciekliśmy z Kaszubskiego Parku Krajobrazowego, choć nie z Kaszub, bo określenie Kaszuby odnosi się do bardzo szerokiego obszaru obecnego Pomorza. Nie tylko do Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. KARTUZY Z całą odpowiedzialnością mogę Was zapewnić, że pojechać na Kaszuby i nie odwiedzić Kartuz to doprawdy byłaby wielka strata. To przepiękne miasto malowniczo położone u wrót Kaszubskiego Parku Krajobrazowego nad aż czterema kartuskimi jeziorami może poszczycić się niezwykłym kościołem, zjawiskową architekturą i bujnymi terenami zielonymi. Widok na kartuski kościół od strony parku Widok na dzwonnicę i ponoć przypominający trumnę dach kościoła Jeden z dwóch zegarów słonecznych. W istocie zmusza do przystania i zastanowienia się nad sensem tej gonitwy Gargulec, dekoracyjny rzygacz w kształcie smoka pod dzwonnicą Wnętrze kościoła Prawdziwym ewenementem kompleksu kartuskiego jest również cmentarz przy kościele. Nie wiem, czy wiecie, ale zgodnie z polskim prawem nie można już przeznaczać terenów przykościelnych na potrzebę pochówku zmarłych, a szkoda, bo akurat uważam, że ta tradycja, jak widać na poniższym przykładzie, sprawiała, że granica między światem tych, którzy odeszli a światem żywych ulegała zatarciu, a bliskość kościoła i grobów najbliższych zachęcała do ciągłej refleksji choćby w pobliskim parku. Sam cmentarz z resztą jest również bardzo pełen zieleni. Naszą uwagę zwrócił jeden z grobów, który zamiast kamieniem lub lastryko wyróżniał się bujną bryłą bukszpanu. HAFT KASZUBSKI A przy kościele rzuciła mi się w oczy wystawa regionalnych haftów. Mam słabość do pięknych rzeczy i trzeba przyznać, że trudno przejść obojętnie obok kaszubskich motywów roślinnych. Wrócić z Kaszub bez choćby jednej takiej pamiątki - byłoby szkoda. Traf sprawił, że nie tylko robota była piękna, ale również i autorka tych motywów okazała się osobą niezwykle sympatyczną, a to ma dla mnie ogromne, o ile nie największe znaczenie. Wolę dzieło z duszą choćby niedoskonałe niż bezduszny ideał. W tym akurat przypadku była i dusza i ideał. I to niezwykle otwarta i uśmiechnięta kaszubska dusza. To z resztą taka moja ogólna obserwacja ze styczności z Kaszubami - bardzo otwarci, uśmiechnięci, z gestem. Takie cechy muszą iść w parze z pięknem i bogactwami regionu. Dzięki tej starszej pani dowiedzieliśmy się między innymi, że haft kaszubski jest niezwykle zróżnicowany i dzieli się na wiele szkół. Inaczej wygląda haft wdzydzki, inaczej kartuski, a jeszcze inaczej wejherowski. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo Kartuz i Żukowa najbardziej rozpoznawalna jest tutaj Żukowska Szkoła Haftu Kaszubskiego. Jej cechą charakterystyczną jest użycie tylko 7 kolorów: trzech odcieni niebieskiego, żółtego, czerwonego, zielonego i czarnego. Hafty z Wdzydz są już uboższe w kolory - zazwyczaj ograniczają się do dwóch. Choć znalazłam nawet tabelę ze standardowymi motywami kwiatowymi pojawiającymi się na żukowskich haftach, w rzeczywistości każda hafciarka ma swój własny niepowtarzalny styl. Dobór motywów, ich aranżacja, kolor nici, rodzaj płótna lnianego i sposób wykonania roślinnych motywów potrafią się bardzo od siebie różnić, a tym samym każda ręczna robótka jest niezwykle oryginalna. KARTUSKA ARCHITEKTURA Zachwycająca kartuska architektura. Kamienica na zdjęciu poniżej przywodzi mi na myśl angielskie budownictwo, a nawet obrazy z filmu "Obywatel Kane" Orsona Wellesa. To jeden z domów przylegających do kolegiaty kartuskiej. A przy Ulicy Jeziornej w Kartuzach zachowała się całkiem duża ilość zabytkowych kamienic z przełomu XIX i XX wieku. Są tutaj parterowe domki mieszkalne jak również piętrowe neogotyckie kamieniczki. Najciekawiej wygląda secesyjna kamienica zbudowana w 1901 roku ozdobiona stiukową dekoracją w kształcie słońca z nieregularną wieżyczką. Warto również zwrócić uwagę na trójliście, motyw kobiecy na najwyższym filarze, ozdobne stiuki pod oknami i lwie motywy na bocznych filarach. Prawdziwa perełka. STĘŻYCA Tutaj jak nigdzie indziej da się poczuć wiatr w żaglach. Kaszuby ze swoimi licznymi i głębokimi jeziorami reprezentują idealne miejsce do uprawiania sportów wodnych. W szczególności żeglarstwa. To również tutaj bardzo wyraźnie widać, jak urozmaicona jest rzeźba krajobrazu kaszubskiego. Stromo opadające ku wodzie bujno porośnięte brzegi przywodzą mi na myśl Jezioro Hańcza. Stężyca leży nad jednym z najbardziej malowniczych jezior kaszubskich Raduńskim Górnym. Nad brzeg jeziora wiedzie drewniana promenada poprowadzona wzdłuż niewielkiego kanału wodnego obrośniętego licznymi drzewami. Jej dodatkowym atutem jest ścieżka edukacyjno-dydaktyczna poświęcona ptakom, które można tutaj spotkać. Patronem ścieżki jest jeden z lokalnych księży. Zapewne zapalony ornitolog. Widok z promenady na kościół w Stężycy Wnętrze kościoła również utrzymane jest w zieleniach Nad głowami wiernych czuwa Matka Boska z dzieciątkiem na rozgwieżdżonym sklepieniu A wrzesień choć deszczowy, ma również swoje pozytywne akcenty. Oprócz grzybów, to czas kwitnienia jednego z najpiękniejszych polskich kwiatów - malwy. Uwielbiam te malwowe szpalery! Kiedyś też będę miała takie! Tęcza może się schować - malwy we wszystkich kolorach od bieli do czerni! REZERWAT KRĘGI KAMIENNE W ODRACH W Polsce są trzy dobrze zachowane skupiska kręgów kamiennych, w tym dwa znajdują się na Kaszubach, w Odrach i w Węsiorach, a jeden w Ślęży na Dolnym Śląsku. Tym szczególnym miejscom przypisuje się po dziś dzień magiczne moce. Cmentarzysko w Odrach to cmentarzysko kultury wielbarskiej przypisywane wędrówce Gotów i Gepidów ze Skandynawii nad Morze Czarne. Cmentarzysko leży na wschodnim brzegu Czarnej Wody w pobliżu wsi Odry i zajmuje 16,91 hektarów na terenie rezerwatu przyrody Kamienne Kręgi. Obejmuje 10 kręgów kamiennych i 29 kurhanów, czasem ze stelą. Zatopione w wrzosach lub otulone sośniną roztaczają wokół siebie aurę pełną tajemnicy, promieniują niewytłumaczalną energią. Jeden z kręgów kamiennych Jaszczurka żyworodna wygrzewa się na jednej z centralnych steli kamiennych Tworzące kręgi kamienie porośnięte są objętymi ochroną rzadkimi gatunkami porostów. Niektóre ze znajdujących się tutaj długowiecznych porostów wiekiem mogą sięgać nawet czasów wędrówek Gotów. Niestety turyści nieświadomi unikalności i kruchości tych tworów nierzadko uszkadzają je nieodwracalnie, ocierając się lub dotykając kamieni. Jedna z tablic z wybranymi gatunkami porostów, które można spotkać na terenie rezerwatu PRODUKT REGIONALNY Czas na reklamę, czyli kolejny produkt regionalny, którego po prostu musicie spróbować! Kawa Zbożowa Kujawianka. Zapomnijcie o smaku Inki. Ta kawa niewiele ma z nią wspólnego. Inka to kawa rozpuszczalna wśród kaw zbożowych. Czysta chemia, a Kujawianka to czysta natura: palone żyto, jęczmień, cykoria podróżnik, burak cukrowy. Niebo w gębie! No i smakuje jak prawdziwa kawa! Z jednym ale: trzeba ją parzyć w kociołku. Zapewne wielu z Was czuje zawód - jak to? tylko tyle? a gdzie regionalne potrawy kaszubskie? No właśnie - to jest bardzo dobre pytanie, na które również chcielibyśmy znać odpowiedź. Tak na przyszłość pytamy: gdzie na Kaszubach można zjeść coś prawdziwie regionalnego? Niestety podczas całej naszej podróży trafiło się tylko jedno miejsce, gdzie na wielkich tablicach pojawiły się konkrety, np. szare kluski. Nawet tubylcy załamywali ręce i nie potrafili nam doradzić, gdzie się udać by skosztować któregoś z niezliczonych kaszubskich specjałów. Jak to zwykle ze mną bywa, ja zawsze znajdę radę. I tak oto zainspirowałam się kaszubskim pieczystym, które nierzadko sporządzane jest z dodatkiem ziemniaków lub ryżu. O zaletach dodawania ziemniaków do ciast już słyszałam. Że też nie wpadłam na to, aby dodać je do ciasta chlebowego. Z pewnością warto - chleb nabiera wówczas wilgotności. A na zakończenie wyjazdu jeszcze taki miły akcent. Prawdziwe masło maślane za 5 złotych. Można? Można. I to nie żadna sieci-onka, ale zwykły lokalny wiejski sklep w przysłowiowym pipidówku. Trzeba przyznać jednak, że byliśmy chyba jedynymi osobami, które kupowały akurat masło :) Wsi wesoła, wsi spokojna, Ty zawsze mnie mile zaskoczysz!
Panorama Biebrzy z Góry Strękowej Razem z Kilimandżaro zaszyliśmy się pod rozgwieżdżonym niebem, pomknęliśmy łosiostradą przez bezkresne biebrzańskie mokradła w poszukiwaniu Wołkowskich impresji, a nawet zawitaliśmy w tykocińskie zakamarki w poszukiwaniu żydowskiego ducha! Dowiecie się, jak podróżuje się z kotem, jak zrobić coś z niczego, jak zaplanować swój wypoczynek przy braku wcześniejszego researchu. OGARNĄĆ BIEBRZĘ Biebrzański Park Narodowy to największy park narodowy w Polsce. Obejmuje większość terenu doliny rzeki Biebrzy, gdzie znajduje się również największy w Polsce obszar bagien – tzw. Bagna Biebrzańskie, będący ostoją wielu rzadkich zbiorowisk roślinnych oraz gatunków zwierząt, zwłaszcza ptaków. Do emblematycznych wręcz symboli Biebrzy należy, m.in. wodniczka, nie wspominając o batalionie znajdującym się w logo parku. Bagna Biebrzańskie są największą ostoją łosi w Polsce. Ponoć spotkania z łosiami mają najbardziej spektakularny przebieg w czasie jesiennych godów, kiedy to ich łopaty bywają przystrojone wszelakiego rodzaju zielonymi dekoracjami mającymi zaimponować klępom. Z drugiej strony podobono hormony przysłaniają wówczas majestatycznym łosiom zdrowy rozsądek i ich zachowania bywają nieprzewidywalne. Łosia niestety nie spotkaliśmy, ale... Bagna Biebrzańskie są również największą w Polsce ostoją łosi. To zaledwie kropla w morzu ciekawostek. Można pojechać nad Biebrzę, nie mając o nich wszystkich zielonego pojęcia, a nawet nie zwiedzić całej by wrócić z tą podstawową wiedzą. My dosłownie otarliśmy się o przedsionek Biebrzy. Ponoć jedno z największych i najdzikszych niedostępnych bagien basenu południowego - Bagno Ławki. Ciągnące się aż po horyzont otwarte, puste przestrzenie bagien porośniętych niezwykle bujną roślinnością. Liczne punkty i wieże widokowe wzdłuż biebrzańskiej łosiostrady Drogi Carskiej stanowią zaledwie punkt wyjścia do eksploracji tych dzikich terenów. Z pewnością nietrudno się zgubić na tych bezkresnych przestrzeniach. Oczywiście oprócz licznych przykuwających uwagę pomysłowych wariacji znaków przestrzegających przed wysokim prawdopodobieństwem spotkania z łosiem, nie brakuje znaków eksploatujących motyw wspomnianej wcześniej wodniczki, której ponoć największe skupiska obserwować można właśnie nad Biebrzą. Legendarna wodniczka. To właśnie dla niej ściągają nad Biebrzę rzesze ptasich pasjonatów. To bez wzmianki o niej nie jest w stanie obyć się żadna tablica informacyjna w Biebrzańskim Parku Narodowym. Cechą charakterystyczną odróżniającą ją od innych podobnych ptaków jest biały pasek na czubku głowy. Jeden z punktów widokowych na Carskiej Drodze. Długa Luka. Jak sama nazwa podpowiada, na punkt widokowy prowadzi długa drewniana kładka ułożona nad podmokłym terenem. Uwaga pod nogi! Na kładce wygrzewają się niezwykle szybkie i zwinne jaszczurki. Jest ich mnóstwo! Warto również rozejrzeć się na boki, bo roślinność jest na tym bagiennym turzycowisku niezwykle bogata. Wśród roślin wyróżniają się zwłaszcza siedmiopalecznik błotny, bobrek trójlistkowy. jaskier wielki, krwawnica pospolita, wiązówka błotna, paprocie, storczyki oraz oczywiście wszelkiego rodzaju turzyce. W BPN znajduje się podobno największa populacja obuwika pospolitego. Któż nie chciałby zobaczyć tej niezwykle rzadkiej rośliny na własne oczy. Obawiam się jednak, że wymagałoby to zapuszczenia się dalej w teren. A z punktu widokowego rozpościera się właściwie bezkresna panorama 360% na równinę turzycowiska. Jak pomyślę sobie, że miałabym się gdzieś tam teleportować, to nieco mnie to przeraża. Chyba można by się zgubić. Na szczęście mam na szyi kompas. Przy odrobinie szczęścia podczas spaceru po tutejszych punktach widokowych można podobno wypatrzeć łosia. Trzeba jednak pamiętać, aby wybrać ku temu odpowiednią porę dnia. PATRONI PRZYRODY Biebrzański Park Narodowy i okolice wprost naszpikowane są tablicami, rzeźbami i pomnikami upamiętniającymi patronów przyrody. Wspominałam już o impresjach artysty-fotografika Wiktora Wołkowa, którego imieniem ochrzczono jeden z biebrzańskich punktów widokowych i chyba słusznie, bo ze znajdującej się tam wieży widokowej roztacza się przepiękna panorama meandrującej Biebrzy. Pamiętam jak na studiach mieliśmy za zadanie tworzenie ciągów montażowych z Wołkowskich impresji. Powinnam gdzieś je jeszcze mieć. Może w wolnej chwili przeszukam swoje archiwa i coś Wam pokażę. Na większości wież widokowych znajdują się też podobizny św. Franciszka z Asyżu ogłoszonego w 1979 roku prekursorem ekologii przez Papieża Jana Pawła II, będącego jednocześnie patronem m.in. zwierząt (4 października jest oficjalnie dniem wspomnienia św. Franciszka w kościele katolickim, na ten dzień przypada również Światowy Dzień Zwierząt) i ornitologów. A w Tykocinie nie powinien Wam umknąć skromny pomnik, rzeźba w drewnie z podobizną Włodzimierza Puchalskiego. Znajduje się na uboczu tuż za mostem nad Narwią, idąc w stronę Zamku. Z początku myślałam, że to pomnik upamiętniający jakiegoś znanego Żyda lub choćby wiecznego tułacza. W końcu Tykocin kojarzy się przede wszystkim z kulturą żydowską. Jest w tym pomniku coś takiego, co czyni go ponadczasowym - postać trzyma aparat fotograficzny wykonany z drewna. Czy w erze cyfryzacji można by postawić piękniejszy pomnik fotografii analogowej, której przecież Włodzimierz Puchalski był mistrzem? Ten polski przyrodnik, myśliwy, fotograf i reżyser filmów przyrodniczych wsławił się jeszcze przed wojną mistrzowskimi ujęciami dziewiczej przyrody, które wówczas były prawdziwą rewelacją, a i dzisiaj pozostają niedościgłym wzorcem dla wielu fotografów przyrody. Choć Puchalski sam był myśliwym, kojarzony jest w szczególności z filmem o znamiennej nazwie "Bezkrwawe łowy". Oto fragment jedynego przedwojennego filmu reżysera, który przetrwał wojenną zawieruchę. To również jedyne zdjęcia Włodzimierza Puchalskiego sprzed wojny. TYKOCIN Oprócz licznych atrakcji oferowanych przez Biebrzański Park Narodowy, w okolicy znajduje się wiele historycznych miejsc wartych odwiedzenia, jak choćby Tykocin, w którym ostało się wiele śladów po tutejszej żydowskiej społeczności - dobrze zachowana część żydowska w oryginalnym układzie przestrzennym miasta, synagoga-muzeum i oczywiście liczne restauracje serwujące specjały kuchni żydowskiej. Panorama Tykocina. Po lewej charakterystyczny kwadratowy dach synagogi, po prawej górujące nad miastem wieże Kościoła Św. Trójcy Typowa żydowska zabudowa Tykocina. Tutaj z zachowanym charakterystycznym symbolem Gwiazdy Dawida To artystyczne ujęcie mapy Tykocina spodobało mi się chyba najbardziej spośród wszystkich. Zwłaszcza ze względu na rosnące na pierwszym planie malwy. Znajduje się na ścianie ogródka restauracji Tejsza (co po hebrajsku oznacza "koza"). Można tutaj skosztować tradycyjnych dań kuchni żydowskiej. Cymes, ryba w miodzie z rodzynkami, hamantasze - to zaledwie niektóre z tutejszych specjałów. Uwaga! Miód jest właściwie podstawowym składnikiem większości dań, więc przygotujcie się na to, że będzie Wam bardzo słodko! Dla odmiany coś bez miodu. Żydowski kawior - pasta z wątróbki, jajek i cebulki podawana na tradycyjnej macy z ogórkiem. Dla tych, którzy wolą więcej dodatków niż chleba. Na tyłach synagogi Synagoga od frontu Wnętrze synagogi w Tykocinie. Na ścianach modlitwy. Z ich treścią można zapoznać się na interaktywnym ekranie znajdującym się we wnętrzu. Dodatkowo można skorzystać z opcji elektronicznego przewodnika. Wystarczy pobrać przy wejściu sprzęt ze słuchawkami. Mnie najbardziej zachwyciło rozgwieżdżone sklepienie, a zwłaszcza motywy zwierzęce w dekoracyjnych obramowaniach modlitw na ścianach: obowiązkowo lwy, zające, ryby, ptaki choć nie zabrakło i wiewiórek. Zachęcam do przeczytania niniejszego opracowania w całości poświęconego roli zwierząt w sztuce żydowskiej: Potwory i wzory Już wkrótce więcej zielonych zdjęć znad Biebrzy i propozycji, gdzie się wybrać, co zobaczyć, gdzie dobrze zjeść. KOT W PODRÓŻY Podróż z kotem - czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Ważne jednak, aby odpowiednio się do takiej podróży przygotować. Podzielę się z Wami kilkoma wskazówkami, jak uczynić taką podróż możliwie jak najmniej uciążliwą zarówno dla Waszego pupila, jak i dla Was. Początkowo byłam sceptyczna, kiedy Łobuz zarządził, że zabieramy kotkę ze sobą. Mimo wszystko to kawałek drogi, a ja lubię jeździć na około i zatrzymywać się tu i tam - zrobić zdjęcie lub wejść do jakiegoś obiektu. Poza tym w dzień skwar z nieba, a w aucie to już wiadomo, że będzie jak w rozgrzanej puszce. No i jeszcze na dodatek jedziemy mimo wszystko w dzicz. Łolaboga, jak ma się niby ta kotka w tym wszystkim odnaleźć. W prawdzie podróżowała już ze mną, ale były to podróże pomiędzy dobrze znanymi jej zakamarkami. Podróż autem zawsze działa na nią uspokajająco i usypiająco, tak więc właściwie większą część podróży zawsze przesypia u mnie na kolanie, kiedy prowadzę. Czasami zmieni miejsce na fotel pasażera lub przemieści się na tylne siedzenie. Nie przeszkadza mi to absolutnie kierować pojazdem. Koty to bardzo samodzielne zwierzęta, które potrafią sobie prawie zawsze same poradzić. Dłuższy wyjazd był okazją do wyciągnięcia nowych wniosków. Dłuższy niż zwykle czas podróży sprawił, że oprócz standardowej miseczki z wodą na wycieraczce, doszła jeszcze miseczka z suchą karmą. Mokrą karmę Kilimandżaro dostała jeszcze przed wyjazdem. Z uwagi na upał uznaliśmy, że mięso może się popsuć i to bez sensu zabierać je ze sobą. Postanowiliśmy kupić coś pod drodze przy okazji zakupów na kolację. Sama wycieraczka szybko stała się z resztą dla kota punktem strategicznym. Było tam po prostu najchłodniej. Mimo włączonej na full dmuchawy i uchylonych okien, temperatura dawała się we znaki nawet nam, a klimatyzacji nie uznaję i nie obsługuję w swoim oldmobilu;) Jakoś daliśmy radę. Pod wieczór, gdy temperatura zaczęła opadać, wszyscy nabraliśmy ochoty na nocne życie :) Gdy dotarliśmy do celu, postanowiliśmy skorzystać z ostatnich podrygów zachodu słońca i pójść na spacer wzdłuż brzegu Biebrzy. No i pojawiło się pytanie: zabrać ze sobą kotkę czy nie? Póki co zajmowała strategiczną pozycję w aucie co raz to zeskakując w trawę i chowając się pod autem, bacznie obserwując nieznaną okolice. Takich przystanków zaserwowaliśmy jej kilka po drodze, żeby oswajała się z nowymi miejscami. Szybko zorientowaliśmy się, że kot podobnie z resztą jak człowiek zawsze szuka stałych punktów zaczepienia, takich swoistych pieczar, do których zawsze może się schronić i wszelkie wycieczki w plener zawsze kończą się kilkukrotnymi powrotami po śladach przed dalszą eksploracją. Takim punktem zaczepienia staje się auto, ale również my sami. Kiedy poszliśmy na spacer, wzięliśmy kotkę na rękę w obawie przed tym, żeby się nie wystraszyła i nie uciekła gdzieś w krzaki, a w tym półmroku byłoby ją naprawdę trudno znaleźć w tym gąszczu. Wyrywała się jednak zdecydowanie, więc postawiłam ją na ziemi i postanowiłam puścić, żeby zobaczyć, jak się będzie zachowywała. Wróciła w prawdzie kilka susów do tyłu, ale auto było poza zasięgiem wzroku, więc wróciła z powrotem do mnie, a jako że zauważyła, że Łobuz jest kawałek dalej z przodu pomknęła w jego stronę i tak właściwie podążała za nami krok w krok. Staliśmy się dla niej głównymi ruchomymi punktami odniesienia, za wyjątkiem być może epizodu z żabą, która stała się chyba pierwszą kocią żywą zabawką i nic i nikt nie było w stanie jej od niej oderwać. Nigdy nie przeszkadzajmy kotu w takich polowaniach - zwłaszcza małemu kotu. To dla niego prawdziwa lekcja życia! Ogólnie rzecz biorąc, spacer wzdłuż Biebrzy okazał się dla naszej kotki świetnym sposobem na wyszalenie się po długiej podróży. Byliśmy usatysfakcjonowani takim obrotem spraw. To znaczyło, że możemy pozwolić jej swobodnie się poruszać na terenie naszego obozowiska. I tutaj małe zastrzeżenie: ta zasada nie jest oczywiście bezwzględna. Nie puszczajmy kota zawsze i wszędzie. Kot świetnie radzi sobie z eksplorowaniem nowych miejsc, ale jet to dla niego mimo wszystko zawsze ekscytującym zadaniem, które łatwo może nabrać stresującego charakteru. Wystarczy hałas aut, tłum ludzi lub wiatr. To zaledwie niektóre z wielu czynników, które mogą wzbudzić w kocie niepokój, a wówczas trudno przewidzieć, jak się zachowa. Starajmy się ograniczać je do minimum. Inny kot lub pies są akurat najmniejszym problemem, bo nasz pupil ma już zapewne wyrobione instynktowne zachowania na takie sytuacje. Ja staram się swoją kotkę dodatkowo oswajać z psami mojej mamy lub dzikimi kotami na działce. To zawsze okazja do nowych doświadczeń i nauki nowych zachowań dla naszego pupila. Jeżeli nasz kot zaczyna się zachowywać nietypowo, np. normalnie zachowuje się spokojnie, śpi, odpoczywa, specjalnie nie szaleje, nie miauczy, a nagle zacznie to robić, to sygnał dla nas, że coś jest nie tak, że czegoś mu potrzeba, że się boi lub jest mu źle. W trakcie pobytu nad Biebrzą mieliśmy dwie takie sytuację. Jedna z nich miała miejsce podczas spaceru na punkcie widokowym. Myśleliśmy, że skoro dzień wcześniej tak sobie świetnie poradziła, to i dzisiaj będzie podobnie. Stało się jednak odwrotnie. Niespecjalnie chciała za nami podążać, zatrzymała się przy wieży widokowej i zaczęła miauczeć. Wzięłam ją więc na ręce i zeszliśmy w dół nad rzekę. Tam jednak zaczęła być jeszcze bardziej nerwowa. Puściłam ją, myśląc że może ma jakąś potrzebę. Znikła w gęstych wierzbach. Cały czas miauczała. Potem przestała. Zaniepokojona poszłam jej szukać. Zwabienie jej zajęło mi dłuższą chwilę. Wróciliśmy do auta i tego dnia już kotki nigdzie ze sobą w nie zabieraliśmy. Postanowiliśmy dać jej odpocząć od nadmiaru wrażeń. Dopiero pod wieczór, kiedy zrobiliśmy postój w lesie, sama wyszła myszkować. WNIOSKI: Otwarta przestrzeń, wiatr, mocne słońce - może się okazać, że to za dużo wrażeń na raz dla naszego kota. Jeżeli wyczujemy w jego zachowaniu niepokój, lepiej zostawmy go w aucie. Sprawdźmy, czy ma wodę i jedzenie, uchylmy okno, czy auto stoi w cieniu. Ograniczmy do minimum ilość niepokojących czynników. Druga sytuacja miała miejsce podczas powrotu. Kilimandżaro spała smacznie na kolanie Łobuza przez większość czasu i nagle zaczęła się wiercić. Przechodziła ciągle z jego kolan na moje kolana, drapała, miauczała, wędrowała po całym aucie jakby czegoś szukając. W końcu patrząc jej głęboko w oczy pomyślałam, że skoro woda, jedzenie nie przyniosły skutku, pewnie chodzi o grubszą potrzebę. Zatrzymał się więc na najbliższym przystanku autobusowym, wyciągnęłam worek z piaskiem i sypnęłam na tylną wycieraczkę. Bingo! Szybko poczuliśmy w powietrzu, że kotka załatwiła potrzebę. Napiła się jeszcze wody i poszła dalej smacznie spać. WNIOSKI: Kuweta w aucie to podstawa. Nie musimy wstawiać od razu standardowej kuwety do auta. Równie dobrze wystarczy duża podstawka pod doniczkę wypełniona najzwyklejszym piaskiem lub innym, do którego przyzwyczajony jest Wasz kot. Rodzaj piasku ma paradoksalnie niebagatelne znaczenie. Jeżeli kot przyzwyczai się do jednego, potem będzie go bardzo trudno oswoić z nowym, dlatego osobiście radzę najzwyklejszy w świecie jasny piasek z ogrodu, plaży lub znad brzegu rzeki. W ostateczności wystarczy rzucić piasek na wycieraczkę. Jeżeli chodzi o zapach - no, cóż, musimy się po prostu zatrzymać i wyrzucić zużyty piasek, opłukać kuwetę i przewietrzyć auto. Proste?! POMYSŁOWY DOBROMIR Zapomniałeś o drewnie na ognisko, a tutaj już prawie noc? Pomysłowy Dobromir nigdy Cię nie zawiedzie. Nad Biebrzę zajechaliśmy późnym wieczorem i złapaliśmy się na tym, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą kilku awaryjnych kawałków drewna. A tu wokół ciemno, a las kawałek drogi stąd. Nauczona doświadczeniem z licznych podróży staram się zawsze mieć w zanadrzu choćby chrustowy starter. Nawet przygotowałam drewno, ale na tej krótkiej drodze, która dzieliła mnie od niego, ostatecznie go nie zapakowałam w natłoku innych zadań do wykonania, które w między czasie wpadły mi do głowy. Tak bywa i pewnie doskonale wiecie, o czym mówię. Gorączka przedwyjazdowa! Tak się jednak składa, że jestem typem osoby, która wozi ze sobą w bagażniku różne pozornie niepotrzebne rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku przydają się w sytuacjach awaryjnych w podróży. Świetną alternatywą dla klasycznego ogniska okazała się zakupiona przeze mnie wcześniej świeca ogrodowa, a w rzeczywistości swojego rodzaju piec rakietowy z pieńka drewna, tzw. szwedzki palnik, który może być jednocześnie piecem i paliwem. Krótko mówiąc, to najzwyklejszy pieniek z dowolnego rodzaju drewna z wydrążonym otworem w środku i z boku. Ogrzeje, można na nim podgrzać obiad, daje również dużo światła. Citronella, którą nasiąknięty był znajdujący się wewnątrz knot przyniósł nam również ulgę w walce z biebrzańskimi komarami. Łobuz należy do tego typu ludzi, których komary wprost uwielbiają, a tego wieczoru nad Biebrzą było ich co nie miara. Nawet ja, która normalnie nigdy nie narzekam na ich towarzystwo, nie potrafiłam się od nich opędzić. Bałam się, że Łobuz zaraz wybuchnie albo wskoczy do auta i zostawi mnie tutaj samą. Wtedy przypomniałam sobie o tej "lampie ogrodowej":) Uratowała sytuację i dorównywała pod każdym względem urokowi klasycznego ogniska. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że taki piecyk rakietowy możemy wykonać sami. Zajmuje mało miejsca, więc bez problemu można wozić go ze sobą w aucie. PLANOWANIE NA KOLANIE Spontaniczny wyjazd? Nieznana okolica? Zabrakło Ci czasu, aby zrobić research ciekawych miejsc, atrakcji i zakątków? Jesteś w kropce. Co robić? Oto kilka przydatnych wskazówek: 1. ZBIERAJ MAPY I WOŹ JE ZAWSZE W SCHOWKU Gdziekolwiek mnie nie rzuci, moją uwagę zawsze przykuwają darmowe mapy, przewodniki i wszelkiego rodzaju ulotki. Zawsze przeglądam takie rzeczy i zabieram ze sobą. Uwielbiam mapy. Z resztą dotychczas to głównie na nich i na pytaniu tubylców opierałam swoją orientację w terenie. Nie mam internetu w komórce i na czas wyjazdu telefon właściwie w ogóle idzie w odstawkę. Uważam, że wszechwiedza płynąca z internetu psuje przyjemność eksplorowania nieznanego na własną rękę. Zdecydowanie wolę już zabrać ze sobą stary PRL-owski przewodnik lub kartę z Atlasu Polski, choć bywa i, że o tym zapominam. Z pomocą przychodzą mi wówczas wspomniane wcześniej mapy. Częstokroć zdarza się, że odkrywam ich dodatkowe walory informacyjne, np. podczas pobytu nad Biebrzą znalazłam w schowku mapę Podlasie Rowerem, a na odwrocie mapy znalazłam skrócony opis wszelkiego rodzaju atrakcji, zabytków i miast na całym Podlasiu. 2. TELEFON DO PRZYJACIELA Właściwie to od tego zaczęła się nasza wyprawa nad Biebrzę. Spontanicznie rzucona przez Łobuza propozycja wyjazdu na weekend sprawiła, że ruszyłam wszelkie zatarte trybiki w swojej podróżniczej duszy i przypomniałam sobie, że kiedyś przy okazji mojego kolejnego wyjazdu nad Hańczę, znajoma zachwalała mi pewne miejsce nad Biebrzą. Rozbijanie namiotu na dziko nad samą rzeką w pięknym odludnym zakątku wprost idealnie odpowiadało chyba naszym obecnym potrzebom. 3. KTO PYTA, NIE BŁĄDZI Jeżeli pomimo to nadal będziecie odczuwać niedosyt informacji, zagadujcie do tubylców. Jeżeli po drodze minęliście jakąś agroturystykę, nie wahajcie się do niej zajrzeć. Całkiem możliwe, że odkryjecie jakieś fajne miejsce na kolejny pobyt, nawiążecie ciekawą znajomość lub dowiecie się o przepięknych miejscach nieopisanych w przewodniku lub pominiętych na mapie. No i oczywiście przy okazji otrzecie się być może o lokalny folklor, codzienne życie, a może usłyszycie jakąś ciekawą historię. JUŻ WKRÓTCE NA WYCIECZKI OSOBISTE!
Nadbużańskie uroczysko. Wyprawa wzdłuż dzikiego i zarośniętego brzegu Bugu w poszukiwaniu potocznika wąskolistnego, wodnego odpowiednika paprotki, zaowocowała odkryciem wyjątkowo bogatego pod względem fauny i flory naturalnego oczka wodnego. Można było tutaj znaleźć chyba wszelkiego rodzaju cuda wodnej roślinności, jakie tylko Bóg stworzył: tatarak, pałkę, jeżogłówkę gałęziastą, imponujące skupisko osoki aloesowatej (to ta przypominająca aloes roślina zanurzona w wodzie na drugim planie, a także nisko rosnące nad wodą skupisko roślin przed trzcinowiskiem na skraju zbiornika), grążel żółty, rdestnicę wodną, rzęsę wodną, salwinię, żabieńca babkę wodną (ta misternie rozgałęziona roślinka na pierwszym planie to jej kwiatostan), strzałkę wodną, różne odmiany situ, rogatka i pływające pod wodą rośliny, różową krwawnicę, wiązówkę błotną, a nawet sam owoc zakazany - szalej jadowity i oczywiście wspomniany przeze mnie wcześniej potocznik wąskolistny. Oprócz tego można było zaobserwować oczywiście wszelkie bogactwo fauny - błotniarkę stawową, zatoczka rogowego, nartnika, niezłego hałasu narobiła też wokół siebie żaba wodna, która wyskoczyła z zarośli na pływający kawałek drewna, aby przyjrzeć się uważnie niezapowiedzianemu gościowi. Zaalarmowana intruzem zgraja wodniczek wszczęła nerwowy alarm, po czym znikła w wysokim i gęstym trzcinowisku. Lokalna nieźle odkarmiona pijawka nie zwlekała ani chwili, gdy zanurzyłam rękę w gęsto zarośniętej wszelką roślinnością wodzie. W tym momencie pomyślałam sobie, że miałam jednak trochę oleju w głowie, że nie wchodziłam dzień wcześniej do wody bez kaloszy. OSOKA ALOESOWATA (Stratiotes aloides) To niezwykle delikatna i krucha roślina, która potrafi jednak osiągać pokaźne rozmiary. Kształtem i fakturą liści przypomina nieco popularny aloes. Rośnie częściowo nad, częściowo pod wodą. Na zdjęciu widać piękny okaz z pełzającymi pod wodą liśćmi. SZALEJ JADOWITY (Cicuta virosa l.) Kuszący baldach tej rośliny ma w sobie jednak coś alarmującego. Nie, dziękuję, ja się nie skuszę, ale może jakiś zapylacz?! Szalej jadowity, popularnie zwany cykutą, to jedna z najbardziej trujących roślin w Polsce. ŻABIENIEC BABKA WODNA (Alisma plantago-aquatica) Misterny kwiatostan żabieńca babki wodnej - wiecha zbudowana z okółków gałązek wzniesionych do góry prezentuje się imponująco w świetle słońca na tle granatu zbiornika. ŻABA WODNA (Rana esculenta) Ciekawość nie zna granic. Ta mała żaba narobiła niezłego hałasu zanim wygramoliła się z trzcinowiska na unoszący się na wodzie kawałek drewna by bacznie przyjrzeć się intruzowi. A może to zaczarowany książę czekający z niecierpliwością na swoje przeznaczenie?! WODNICZKA (Acrocephalus paludicola) Z tego zdjęcia jestem bardzo dumna, bo udało mi się uchwycić ptaka, którego zazwyczaj pasjonaci jeżdżą podziwiać aż nad samą Biebrzę. Hałaśliwa ptasia zgraja w mijanym trzcinowisku okazała się skupiskiem wodniczek. Na zdjęciu wodniczka w pełnej krasie. Oprócz jasnych smug ocznych i białego paska przebiegającego wzdłuż głowy, to właśnie dzięki charakterystycznym podłużnym wyraźnie kontrastowym tygrysim paskom na grzbiecie można ją z łatwością odróżnić od innych podobnych ptaków, np. pospolitej rokitniczki. Jest to typowy ptak lęgowy błotnistych łąk porośniętych turzycą, choć na przelotach pojawia się również właśnie nad brzegami stawów w wysokich trzcinowiskach. Jest to ptak wędrowny. Według OTOP, wodniczka (Acrocephalus paludicola) jest najrzadszym i zarazem jedynym globalnie zagrożonym gatunkiem z rzędu wróblowych (status wg IUCN – narażony), występującym w kontynentalnej części Europy. Wodniczka jest gatunkiem, za który Polska ponosi wyjątkową odpowiedzialność, ponieważ około 25 procent całej światowej populacji żyje właśnie tu. Więcej na stronie Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (OTOP): http://otop.org.pl/naszeprojekty/chronimy/wodniczka/
Strumień bez wody. Deszcz z bezchmurnego nieba. Burza bez piorunów. Wąwozy - skupiska tajemnych mocy. Trudno powiedzieć, czemu tak naprawdę zawdzięczają swój magiczny charakter. Starodrzewowi, wszechobecnym starym wierzbom, zwodniczemu nurtowi rzeki, z którą stanowią nierozłączny tandem... Wąwóz w Zakroczymiu? Któż mógłby się spodziewać. Gdyby nie wspomniał mi o tym miejscu pewien znajomy, pewnie nigdy bym na to nie wpadła. Wreszcie po długim czasie postanowiłam się tam udać by przekonać się, czy faktycznie jest to miejsce aż tak zjawiskowe, jakim je opisują. Podobnie jak z wieloma innymi mazowieckimi magicznymi zakamarkami wcale nie było tam tak łatwo trafić. Wyprawa w poszukiwaniu nadwiślańskiego wąwozu skłoniła nas do wykorzystania pobliskiej grobli jako punktu widokowego. Po wąwozie ani śladu, ale okazało się, że to przypadkowe miejsce jest prawdziwym skansenem wodnej roślinności. Zbudowana z kamieni i gruzu grobla okazała się idealnym siedliskiem dla wielu roślin na dodatek w pełnym rozkwicie, m.in. łączenia baldaszkowego, żabieńca babki wodnej, strzałki wodnej, rdestu ziemnowodnego, jeżogłówki i wielu innych imponujących okazów. Nie zabrakło również zaskrońców, które wydawały się nie być do końca obyte z człowiekiem. Prawie, a bym na jednego nadepnęła. Innego z kolei dostrzegłam przypadkiem robiąc zdjęcia w kępach różowo kwiecącego się rdestu, gdy smacznie spał zwinięty w kłębek jak kot. Chyba był bardziej zaintrygowany moim widokiem niż ja jego, bo zanim umknął, przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Na grobli. Jak widać, pogoda była niezwykle zmienna, choć właściwie nie padało, a burza jakimś cudem nas ominęła. Przepiękne kwiaty baldachów łączenia baldaszkowego nie umknęły uwadze bzygowi pospolitemu, który lubuje się w składaniu jajeczek na wszelkiego rodzaju kwieciu. Wbrew powierzchowności nie ma zbyt wiele wspólnego z groźną osą, a jego larwy, podobnie jak larwy biedronek, są niezwykle pożyteczne, ponieważ zjadają mszyce. Zaskroniec spał spokojnie zwinięty w kłębek pod kamieniem obrośniętym rdestem. Gdybym zachowywała się ciszej, pewnie nawet by się nie obudził. Ochrzciłam zaskrońca misiem uszatkiem wśród węży ze względu na żółte plamy nad oczodołami. Z ciekawostek, według ludowych wierzeń obecność tego węża wróży szczęście domowi, który odwiedza. Trudno się więc dziwić, że w średniowieczu gospodarze wystawiali miskę z mlekiem przy wejściu, żeby zyskać w swoim dobytku dobrego ducha. A czy zaskrońce faktycznie gustują w mleku, to już inna sprawa. Po tym jakże zjawiskowym przystanku, udaliśmy się z powrotem po śladach do centrum Zakroczymia, wiedzeni instynktownym przeczuciem, że to właśnie tam znajdziemy to, czego szukamy. Intuicja nas nie zawiodła. Niepozorne betonowe schody powiodły nas na tereny NATURA 2000. W prawdzie za tablicą był wzorcowy trawnik, ale na szczęście wierzba polska nigdy nie zawodzi, więc udaliśmy się w przeciwnym kierunku śladem jej kolejnych starych okazów. Pewnie gdybyśmy nie spotkali przypadkowej pary zmierzającej nad rzekę nigdy byśmy nie zgadli, którą drogę wybrać. Wiedzie ona dzikim traktem obrośniętym a jakże! wierzbami. Nie ma tutaj żadnych tabliczek ani kierunkowskazów. Sam wąwóz, podobnie jak i miasto jest miejscem specyficznym. Trochę dziwnym, trochę dzikim. By faktycznie poczuć klimat wąwozu trzeba zboczyć z głównej ścieżki w leśny gąszcz i kierować się wymytą przez spływającą po ścianach wodę piaszczystą ścieżką. Nosi ona jeszcze ślady wczorajszej ulewy. Miejscami wilgotna ziemia zapada się pod nogami. Jest dziko, mrocznie i jakoś nieswojo. Wąwozy mają w sobie to coś. Trudno to opisać. Po prostu wydają się skupiskiem jakiś dziwnych mocy. Stare brzozy obrośnięte bluszczem prezentowały się niezwykle majestatycznie na wyniesieniach ścian wąwozu szczególnie na tle ciemnych burzowych chmur. Wierzb co nie miara. Jak by się lepiej przyjrzeć, możnaby dostrzec w co poniektórych człekokształtne podobieństwa. Czasem jakby łypały na przechodnia mrocznym okiem z czeluści dziupli... O czym szumią wierzby... Za dawnych czasów uważano wierzby za siedlisko złych mocy. Ciekawe, co za chochlik zamieszkał w tej, pod którą przysiedliśmy nad brzegiem Wisły. Choć świeciło słońce, w pewnym momencie na nasze głowy zaczęły padać krople. Zdziwieni zaczęliśmy się rozglądać za ciemną chmurą, ale jedyne, co zdołaliśmy dostrzec, to zbliżającą się po wodzie ścianę deszczu. Równie szybko jak się pojawiła, tak też i umknęła dalej, zraszając nas uprzednio sowicie rześkim prysznicem kropelek wody. Takie dziwy. Świtezianka jakaś.
...72, 73, 74, 75, 76, 77 sztuk jagód. No, dobrze. Jagodzianki w cukierniach nie są sztuczne. Aby się o tym przekonać, musiałam oczywiście pójść do lasu... na grzyby ;) Grzybów nie znalazłam, ale za to, wracając, dostrzegłam coś fioletowego w mijanym jagodzianym gąszczu. Przyznam szczerze, że byłam mile zaskoczona, bo nie mieszkam w żadnej puszczy, a dzikich leśnych terenów w mojej najbliższej okolicy jest tyle, co kot napłakał. Grzyby to już tutaj zbierałam, ale jagody! to dla mnie prawdziwa sensacja. Moja wyprawa do pobliskiego brzozowego zagajnika zrobiła Łobuzowi apetyt na więcej. Nie będziemy przepłacać za jagodzianki. Idziemy na jagody! Udaliśmy się do samej puszczy. Jak na pesymistę przystało, z początku Łobuz trochę biadolił, że nic nie znajdziemy, że wszystko przebrali, ale jak w końcu trafiliśmy na jagodowy bór, to można było doprawdy dostać oczopląsu. Choć jagód nie brakowało, ledwo uzbieraliśmy pełną manierkę. Czapki z głów chylimy dla zbieraczy jagód. To naprawdę ciężka robota! Las również powoli się czerwieni owocami borówki brusznicy (borówki czerwonej). Jak widać nie tylko my gustowaliśmy w jagodach. Najprawdopodobniej to liszka wieczernica szczawiówka. Zwijała się ostrzegawczo w kłębek i jeżyła kolce na grzbiecie jak kot. Jak przystało na wszystko, co ładne, niestety wyrośnie z niej niezbyt urodziwa szara ćma. Ostatecznie znaleźliśmy nawet i kurkę i zajączka, a to oznacza, że nadszedł i czas grzybobrania.
Hasło "storczyk" wzbudza oczywiste skojarzenia z doniczkowymi orchideami, które można kupić w każdym większym markecie, lub w najlepszym wypadku z tropikalną dżunglą. Tymczasem przy odrobinie szczęścia każdy z nas może trafić w Polsce na okaz jednego z wielu storczyków rosnących dziko na terenach podmokłych, leśnych lub po prostu niezagospodarowanych. Są oczywiście znaczące mniejsze od egzotycznych kuzynów, co jednak nie ujmuje im misterności i różnorodności. Oto kilka przykładów. Storczyk szerokolistny, kukułka szerokolistna. Chyba najbardziej urodziwy i pospolity spośród polskich dzikorosnących storczyków. Suwalski Park Krajobrazowy Storczyk plamisty, kukułka plamista, stoplamek plamisty. Jak zwał, tak zwał. Swoją "plamistą" nazwę zawdzięcza charakterystycznie nakrapianym liściom. Suwalski Park Krajobrazowy. Podkolan biały, Suwalski Park Krajobrazowy Imponujący okaz kruszczyka szerokolistnego znalazł sobie idealne siedlisko na pniu wierzby. Symbioza z drzewem służy mu, podobnie jak wielu innym roślinom. Spośród rosnących w terenie okazów, głównie wolnorosnących, kruszczyk pod wierzbową osłoną wyróżniał się najbardziej wielkością, jaskrawością liści i kwiatów, nieskażeniem przez szkodniki. Z daleka kwiaty kruszczyka nie są nazbyt urodziwe. Dopiero gdy przyjrzymy im się z bliska, zachwycają misternym wyglądem. Jest on wręcz nieco diaboliczny. Pozornie odpychające wrażenie, które wzbudza w człowieku, może okazać się zachętą dla owada. Kruszczyk szerokolistny, Kania Nowa A oto roślina, która pierwotnie mnie zwiodła. Sądziłam bowiem, że to...
...gnieźnik leśny, gniazdosz leśny (Neottia nidus-avis). Cechą charakterystyczną tego rzadko spotykanego storczyka jest to, że nie ma on praktycznie w ogóle liści i właściwie żadna część rośliny nie jest zdolna do fotosyntezy. Gnieźnik leśny czerpie większość niezbędnych mu do wzrostu składników odżywczych z grzybów, na których pasożytuje. Zjawisko to nazywane jest mikoryzą. Okazuje się jednak, że dałam się zwieść przysłowiowemu szalonemu podobieństwu gnieźnika do zupełnie innej rośliny, która ze storczykami nie ma nic wspólnego, a mianowicie do korzeniówki pospolitej (Monotropa hypopitys), która należy do rodziny, a to ci dopiero podobieństwo! wrzosowatych. Obie rośliny są bardzo do siebie podobne - rośliny bezzieleniowe, współżyją z grzybami, zredukowane liście, niezdolne do fotosyntezy. Jedyne, co właściwie różni dorosłe osobniki obu roślin pod względem powierzchowności, to kwiaty. U gnieźnika złożone są z 6 działek z charakterystyczną dla storczyków dwuklapową warżką. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Ciekawe, co natura miała za cel w stworzeniu roślin tak do siebie podobnych rosnących na niemalże identycznych stanowiskach w bardzo podobnych warunkach. Okazy, które prezentuje pochodzą z różnych, nieraz odległych zakątków Polski, choć to nie oznacza, że nie da się ich zaobserwować w innych miejscach. W poszukiwaniu storczyków warto z pewnością udać się na podmokłe łąki, brzegi stawów, okolice bagien, choć jak widać na przykładzie gnieźnika leśnego jest to roślin, która świetnie się adaptuje do panujących warunków. Storczyka można znaleźć nawet w ciemnym lesie. "Wierzę, iż źdźbło trawy nie mniej znaczy niż rzemiosło gwiazd (…)" Walt Whitman - "Pieśn o sobie samym" Dzicz! Jestem w swoim żywiole! Rozmarzona żaba jeziorkowa (Pelophylax lessonae), czyli zdjęcie z cyklu kwiatek (jaskier), ptaszek, chmurka. Pionierska turzyca sina (Carex flacca). Niby zwykła trzcina. Zawsze podziwiałam jednak doskonałość źdźbeł trawy. Nie dziwię się więc temu, że jeden z najznamienitszych amerykańskich poetów Walt Whitman tak właśnie zatytułował tom swoich wierszy - "Źdźbła trawy". "Wierzę, iż źdźbło trawy nie mniej znaczy niż rzemiosło gwiazd, A mrówka jest równie doskonała i ziarnko piasku i jajko strzyżyka, (…) A krowa, żująca z pochylonym łbem, przewyższa każdy pomnik, A mysz jest cudem wystarczającym, by wstrząsnąć sekstylionem niewiernych. (…)" W Polsce też rosną storczyki! Tylko nieco inne! Storczyk szerokolistny (Dactylorhiza majalis) jest pod ścisłą ochroną. Prawda, że piękny! Zbyt piękne by zrywać! Wyprawa po ziemię "z wierzby" zakończona sukcesem! To była jedna z tych moich wypraw pod hasłem: zaraz wracam! Bo oczywiście poszłam tylko i wyłącznie po ziemię ;) Oczywiście zawiało mnie o wiele dalej. Niestety nie udało mi się utrzymać doniczki na głowie bez trzymanki! Długo zastanawialiśmy się, co to za dziwny zlepek sierści... W końcu zupełnym przypadkiem, przy okazji próby zidentyfikowania znalezionego pióra ptasiego, odkryłam "makabryczną" prawdę ;) Ten zlepek sierści to wypluwka (zrzutka), czyli pozostałość niestrawionego przez takie ptaki, jak sowa, ptaki szponiaste i mewy, pokarmu. Ta wypluwka to tylko zlepek sierści, ale niektóre wypluwki mogą zawierać również resztki kości ofiary lub pancerzyki owadów. Wspomniane ptaki niekiedy połykają swoje ofiary w całości, a jako że słabo trawią, w odruchu wymiotnym pozbywają się niestrawionych części.
No to mamy komplet. Dzisiaj zaintrygował mnie jakiś jazgot w krzakach. Od razu domyśliłam się, że chyba w kolejnej budce dla ptaków pojawili się nowi lokatorzy. Dobra firma, dobra budka. Jak zagwarantował producent, w budce dla szpaków zamieszkała hałaśliwa szpakowa rodzina. Zanim jednak ustaliłam, że to szpaki - szpak-mądry ptak, nie wleci do budki, jeśli widzi intruza schowanego w krzakach, trzeba się oddalić, znowu odniosłam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje - wykształciłam już chyba taki siódmy zmysł na wszelkich przedstawicieli dzikiego świata. Z budki dla kawek wyzierał rudy łebek z dwoma kitkami na głowie. Lokator nieregulaminowy - nie ma skrzydeł, nie śpiewa, nie znosi jaj, ale chyba nie będę robić afery. Będę chyba na nią wołać Pippi, bo odrazu skojarzyła mi się z bohaterką szwedzkiej powieści Astrid Lindgren. Niedziałający komin stał się już chyba na dobre lożą szyderców, tzn. krzykliwych kawek, i trudno będzie je chyba przekonać do drewnianej budki na drzewie. Z sikorkami nie było tego problemu - chętnie przeniosły się spod więźby dachowej do nowego lokum. Być może sposobem na kawki byłoby zamontowanie budki na obudowie komina - pomyślimy, zobaczymy za rok. Budki dla ptaków wykonałam rok temu w ramach warsztatów zbijania budek lęgowych zorganizowanych przez Panią Ewa Komor-Mazur w Ożarowie Mazowieckim w maju 2016. Wówczas również zawiesiłam je na rosnących w ogrodzie drzewach- więcej tutaj. Producentem budek do zakupienia zarówno w częściach, jak i już gotowych zbitych jest firma Ussuri Ochrona Przyrody. Warsztaty zostały dofinansowane z funduszy FIO - Mazowsze Lokalnie. Moje ulubienice- sikory modre. Po raz pierwszy zauważyłam je rok temu - zagnieździły się pod więźbą dachową, a ja jak ta nadopiekuńcza matka oczywiście martwiłam się, czy młode sikorki poradzą sobie z wydostaniem się z tak ciasnego i niewygodnego lokum. Kiedy tylko dowiedziałam się o możliwości zbicia budki dla sikorek w ramach warsztatów, nie mogłam przepuścić okazji, aby zafundować im lokum z prawdziwego zdarzenia. Pippi, ruda lokatorka budki dla kawek Hałaśliwe szpaki. Szybkie to i zwinne, więc niełatwo uchwycić na zdjęciu. Ostatnio doszłam do wniosku, że to takie wiejskie gołębie. Robią dużo hałasu, strasznie się ze sobą przekomarzają, zazwyczaj trzymają się razem w większych skupiskach, potrafią nieco napaskudzić, a nawet wypatroszyć dach z wełny mineralnej, aby uwić sobie tam wygodne, aczkolwiek niekoniecznie bezpieczne gniazdko. Młode w tej budce są z pewnością bezpieczne pod okiem czujnej i zapobiegliwej szpakowej mamy. Z pewnością żadnemu jajeczku ani tym bardziej pisklaczkowi nie grozi wypadnięcie z takiego gniazdka. Podejrzewam, że nawet sąsiedztwo z budką Pippi nie stanowi zagrożenia dla szpakowej rodziny - wielkość otworów w budkach jest odpowiednio dostosowana pod kątem konkretnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że człowiek powinien przynajmniej raz do roku, najpóźniej do końca lutego, upewnić się, że nie zagnieździli się w budkach niepożądani mieszkańcy, np. owady, czasem wiewiórki.
Przełom kwietnia i maja to czas, kiedy sosny puszczają pędy. Można z nich wykonać bardzo zdrowy syrop lub całkiem wykwintną nalewkę. Gdy udałam się ostatnio na pierwsze zbiory, szybko zorientowałam się, że nie jestem jedynym amatorem pachnących sosnowych pędów. Paradoksalnie konkurencja, mimo swoich małych rozmiarów, była przekonywująca w obronie swojego terytorium. Wolnoć Tomku w swoim domku. Mrówki. Lgną do wszystkiego, co słodkie i lepkie. Choć starałam się omijać skolonizowane przez nie pędy, całkiem mnie pokąsały. Liszka. Idealnie wtopiła się w tło. Z pozoru nieagresywna, lecz lepiej jej nie dotykać. Kontakt skóry z wypustkami liszki może skutkować reakcją alergiczną u co wrażliwszych osób. Pająki. Panowie życia i śmierci. Z oczywistych względów młode pędy sosny stanowią idealne miejsce ich polowań. Przyciągają bowiem wiele owadów łakomych na sosnowy nektar. Na zdjęciu powyżej, pospolity krzyżak przestraszony moją wizytą. Podczas mojej wyprawy nie zabrakło również intrygujących tworów. Ciekawe, czy ten tajemniczy, imponujących rozmiarów kokon ze zdjęcia poniżej jest dziełem bytującego na tym pędzie pająka. A może to jeszcze jakiś inny mieszkaniec sosnowych pędów, który dopiero rozwinie skrzydła?
Pamiętnik z podróży Do tej podróży zbierałam się od dawna. Przyświecało mi jedno, jedyne marzenie, jakie spośród wszystkich, jakie mam lub miałam, wydawało mi się na tą chwilę najbardziej realne, zależne tylko i jedynie ode mnie, od tego, czy zdołam zebrać się w sobie i wyjechać z domu, poza rodzinne miasto, ujechać wystarczającą ilość kilometrów, aby móc powiedzieć, że nie słyszę już głosu rozsądku, który nakazywałby mi zostać na miejscu i pogodzić się z tym, że i tak nie da się uciec przed sobą. Marzyło mi się znaleźć jakąś bezludną łakę z mnóstwem mleczy i dmuchawców nad brzegiem jeziora i przytulić się do niej w promieniach słońca, zamknąć oczy, zasnąć, może popłakać, a może odczułabym już taką symbiozę z naturą, że nie odczuwałabym takiej potrzeby. Może na mojej twarzy pojawiłby się ponownie niekontrolowany uśmiech radości i satysfakcji z tego, że jestem sama i nikt nie patrzy, że to doświadczenie jest moje i tylko moje. Właściwie nie sądziłam, że w ogóle ten wyjazd dojdzie do skutku w jakiejkolwiek formie. Pierwotnie rozważałam podróż pociągiem. Śledzona przeze mnie od wielu dni prognoza zmieniała się jednak jak w kalejdoskopie aż do ostatniej chwili. Jeszcze w środę prognoza zapowiadała, że pogorszenie pogody nastąpi dopiero w piątek. Nie pozostał mi więc wybór. Albo jutro albo nigdy. Nie zdecydowałam się jednak kupić biletu na pociąg. Postanowiłam pozostawić środek lokomacji słodkiej niewiadomej. Intuicja podpowiadała mi też, że nie można ufać prognozie i wszystko może się jeszcze zmienić. Rano wszystko było już przesądzone. Nie zdołałam wstać na pociąg. Czułam się zmęczona. Prognoza również uległa pogorszeniu. Nie było szans, abym zdążyła do celu swojej podróży na ostatnie promienie słońca. Było już za późno. Rozważałam nawet podróż na słoneczne południe lub południowy zachód, gdzie cały dzień miało być jak w bajce. Uznałam jednak, że nie taki był plan. W świetle podjętej ubiegłego wieczoru decyzji i spakowanych rzeczy, uznałam, że nie dam jednak swojej drugiej połowie ponownie tej satysfakcji i nie porzucę swojego planu. Postanowiłam, że pojadę “tam”, a raczej w kierunku “tam” i po prostu zależnie od pogody i swojego progu tolerancji względem jej kaprysów oraz innych czynników, będę dowolnie zmieniać trajektornię swojej podróży. Cel: jezioro Dzierzgoń. Wariantem awaryjnym było jezioro w Lidzbarku Warmińskim. Zapakowałam aparat, statyw, prowiant, rower i wyjechałam. Z każdym ujechanym kilometrem, z każdym promieniem słońca, z każdym zakrętem było mi lżej i lżej, aż w pewnym momencie na mojej twarzy pojawił się nawet błogi uśmiech zadowolenia. Nie zrobiła mi już różnicy rozmowa ze znajomym, który dziwił się, że mi się chcę samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku?! A i owszem chce mi się samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku. Byle nie było tam ludzi. Cieszyłam się, że jadę sama. Że nie muszę rozmawiać o swoich problemach. Że nikt mi nie nudzi, że trzeba wracać. A dlaczego się zatrzymujemy? Czy muszę robić zdjęcia? A co tu jest do fotografowania? Dlaczego nie pojedziemy ekspresową? Będzie szybciej. Bardziej od wzięcia ze sobą kogoś znajomego, byłabym w stanie wyobrazić sobie, że zabieram, na przykład, przypadkowego autostopowicza. Może usłyszałabym ciekawą historię. Tego właśnie teraz potrzebowałam najbardziej. Poczułam się tak jakbym wreszcie wydostała się z niewygodnego i dusznego prokrustowego łoża. Poczuciu wyzwolenia towarzyszył jednak ból i zmęczenie, które odczuwałam każdym kawałkiem swojego ciała. Co najmniej jakbym przez ten cały, trudny do określenia czas bezskutecznie i rozpaczliwie mocowała się z klatką, w której sama dałam się zamknąć. Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Boję się, że coś mi umknie. Być może najlepiej byłoby ująć wszystko równowaznikami zdań. Ksiądz święcący kapliczkę otoczony przez mieszkańców okolicznych gospodarstw głęboko wierzących w boską opatrzność czuwającą nad pomyślnością tegorocznych plonów i chroniącą plon przed kaprysami wiosny, która jak na złość postanowiła dać się tego roku gospodarzom mocno we znaki nadchodzącym zimnym majem. "Zimna Zośka" - znowu sobie dorabiałam filozofię. Być może moja podróż na północ była jednak zapisana w boskim planie o wiele wcześniej niż myśl o niej świadomie zrodziła się w mojej głowie. Być może nie było więc nic w tym dziwnego, że moja dzisiejsza podróż zbiegła się z pogorszeniem pogody. Droga na Kazuń - przystanek autobusowy wyrastający z obficie ukwieconego czerwonego bzu. Powoli zieleniące się przydrożne wierzby polskie. Nowy Dwór Mazowiecki - geometryczna hipnotyczność niebieskiego mostu nad Wisłą. Mój osobisty Rubikon. Wrota do innego wymiaru. Nie ma już odwrotu. Bezkresne żółte rzepakowe pola. Najpiękniejsze chyba za Płońskiem. Ich zwodniczą bujność zasponsorowała ruchliwa droga ekspresowa na Gdańsk. W moim skromnym mniemaniu wiosenna wizytówka Polski. Zawsze marzyło mi się pojechać na zdjęcia, kiedy będą kwitły. Żałuję, że nie zrobiłam sobie w nich zdjęcia jak to mam w zwyczaju. Czułam się de facto jakbym po raz pierwszy w życiu doświadczyła wiosny na własnej skórze. Jakbym wcześniej nigdy jej tak naprawdę nie przeżyła. Jeszcze kawa, przed którą broniłam się jak przed ogniem, mimo porannego złego samopoczucia i zmęczenia. Od razu lepiej. Nie trzeba było się bronić. Zjazd na Mławę oznaczał początek prawdziwej przygody. Urokliwe drogi wojewódzkie. Działdowo ze swoją ceglaną zabudową, urokliwymi uliczkami. Pierwszy deszcz na światłach w Działdowie – w radiu zbiegiem okoliczności jak na ironię losu leci “Stan pogody” Anny Jurksztowicz. Kierunek Nowe Miasto Lubawskie śladem malowniczej linii kolejowej. Malownicza i zróżnicowana terenowo droga na Iłowo-Osada - piękne drogi usłane rzędami drzew okalane bezkresnymi polami rzepaku, tajemnicze zakręty, wzniesienia. Rybno. Pamiątka z wyprawy – kolczyki-kwiaty z modeliny kupione w lokalnym wiejskim sklepie. Graniczące z kiczem. Zauważyłam je gdzieś samotnie zagubione wśród gum do żucia i lizaków. Czekały na mnie. Nie zastanawiałam się. Nie warto odkładać żadnej przyjemności na później - może nie być powrotów, może nie być później. Potem miałam dylemat, czy nie zboczyć z obranego kursu zauroczona tajemniczą drogą wśród drzew. Przystanek, cyfrowa widokówka i jedziemy dalej. Hartowiec. Pierwsza wiosenna burza. Obiad na skraju drogi z widokiem na zapierający dech warmiński pejzaż. Za zapomniany widelec posłużył kawałek bagietki. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, a w kombinacji z wąskimi drogami, przypomniała mi nieprzewidywalna Szkocja. Montowo - bezskuteczne poszukiwanie starego dworu zakończone pętelką wokół miejscowości i znów dylemat - gdzie jedziemy?! Chciałoby się dalej i dalej, ale czas goni. Grodziczno. Szukam zjazdu na Lidzbark - na przeciwległym pasie kierowca sprawdza coś w podwoziu, pewnie tak jak mi skorodowała mu belka pod chłodnicą, pewnie mnie też czekają podobne stopy jeżeli przed kolejnym wyjazdem nie pojadę zespawać tej cholernej belki. Pytam o drogę i jadę dalej. Lidzbark – pierwsza i chyba jedyna stacja benzynowa w okolicy. Wyrosła jak grzyb po deszczu jak na życzenie. Paradoksalnie towarem deficytowym nie była benzyna, ale wódka i szczodrze rozdawane papierowe kubeczki. Tutaj czas się zatrzymał pewnie jakoś w 1999 roku, kiedy zamknięto stację PKP, choć chodząc po torach, cały czas mi się wydawało, że słyszałam elektryczny dźwięk zbliżającego się w oddali pociągu, coraz oglądałam się czujnie za siebie, czy nie wyrośnie za mną jakaś parowa lokomotywa, a czerwone lizaki semaforów zdawały się działać, choć to tylko słońce tak przewrotnie nimi operowało, zwodząc niedoskonałe ludzkie oko. Jeszcze krótki wywiad przeprowadzony z zawiadowcą na nieczynnej, przeznaczonej do likwidacji stacji PKP Lidzbark. Zaczynał w 1975 i wspominał dawne czasy. Opowiadał jak po 1999 stacja zaczynała podupadać, jak ją powoli rozkradali. Teraz pracuje w Kolejach Mazowieckich w Warszawie, ale to już nie to samo. Zupełnie inny świat. Moje wizyty na dworcach zawsze wiążą się z takimi ciekawymi spotkaniami. Nie ma innej opcji. Tym razem zawiadowca na nieczynnej stacji kolejowej. Kierunek Działdowo - zdążyć na ostatnie promienie słońca na rynku, którego jedna z malowniczych uliczek zauroczyła oko pragnieniem powrotu. Minięta po drodze para - mężczyzna za kierownicą, ona plecami do auta dopala papierosa. Nie miałabym nic przeciwko niepalącemu towarzyszowi, byłaby to może nawet jakaś ulga, pod warunkiem, że to ja bym prowadziła. To by było na tyle - na szybko nakreślona notatka, ewidentnie wymagająca reedycji podobnie jak sama wyprawa. Tam i jeszcze dalej. Mój kolejny cel na krótką metę. Nie dotarłam do tej łąki ani do tego jeziora. Może i dobrze, bo być może nigdy bym już nie wróciła. Może nie chciałabym się nigdy obudzić, a może wróciłabym jako zupełnie inna osoba. Może zostawiłabym swoją drugą połowę na tej łące nad jeziorem. Może wreszcie miałabym spokój. W szklance kilka kwitnących gałązek rzepaku okala podświetlony światłem świecy lampion, w którego drzwiczkach założony jest wizerunek Jezusa Chrystusa. Zastanawiam się, co jeszcze tutaj robi. Ach, zapomniałam, że wożę go ze sobą w dowodzie. Takie też miałam poczucie, że nie jestem do końca sama. Obawiam się, że moim świętym obrazkiem stała się od dzisiaj mapa. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, żebym znowu nie pobłądziła. Straszny głos ma ta wokalistka i słowa mi się nie podobają, ale melodia ma klimat. I jeszcze jeden kawałek. Wiatr we włosach i dłoń gdzieś za oknem tańcząca jak wiatr jej zagra. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|