Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o spotkaniu z sową, zapraszam do przeczytania UCIEKAM W PLENER: Moja Pierwsza Sowa oraz VICTORIA NA TROPIE: Strix aluco.
Wisława Szymborska zwykła fotografować się na tle tablic z nazwami miast. Mogła poszczycić się całkiem pokaźną kolekcją takich osobliwych portretów. Mi z kolei po drodze z drzewami. Oto kolejne z nich. Ten stary dąb w Lesie Młochowskim wiele przeżył. Wypalona dziupla widoczna na zdjęciu, w której wnętrzu mogłabym spokojnie stanąć na baczność, najprawdopobniej nie powstała od uderzenia pioruna, ale niestety została wypalona przez wandali. Nie przeszkodziło to jednak staremu dębowi dalej trwać z mocy życiodajnych soków na straży ścieżki przebiegającej pod jego zieloną koroną. Niech moc będzie z Tobą! To kolejne dendrograficzne zdjęcie zawdzięczam długo odkładanemu spacerowi po Lesie Młochowskim, który odbyłam z moim gościem z wielkiego świata, a któremu chciałam choć w niewielkim stopniu przybliżyć uroki mojej najbliższej okolicy. Dziękuję za kolejne fantastyczne zdjęcie do kolekcji, Kornel! Fot. Kornel Roztocki Z ŻYCIA STAREGO DĘBU Czyżby mrówki hurtnicy pospolitej (Lasius niger) szykowały się do godowego a ostatniego śmiertelnego lotu (rójki)?! W godowych lotach biorą udział zarówno uskrzydlone samce, jak i samice. Jednak tylko zapłodnionym samicom przyjdzie przetrwać te godowe akrobacje lotnicze. Zaszyją się odtąd w norkach w ziemii by złożyć jajeczka i wykarmić larwy. Gdy wylegną się pierwsze robotnice, to one przejmą zadanie zdobywania pokarmu na zewnątrz. Królowa pozostanie w norce do końca swych dni, by poświęcić się dawaniu życia kolejnym pokoleniom robotnic. Ten ostrygowaty twór to najprawdopodobnie grzyb pasożytujący na martwym drewnie. W przypadku podobnych tworów zawsze należy brać poprawkę na śluzowce, które bywają łudząco podobne do grzybów, choć bliżej im do królestwa protistów. Śluzowce potrafią się nawet same przemieszczać, choć zapewne znalazłby się niejeden grzybiarz, który miałby podobne podejrzenia wobec grzybów :) Nie bez przyczyny zaliczano je niegdyś do jednej grupy. Na zdjęciu wyżej widoczne kolejne warstwy w pniu drzewa: pokrywająca z zewnątrz pień kora izolująca i chroniąca drzewo przed chorobami, jaśniejsza biel transportująca wodę z korzeni i... wypalona twardziel (starsza biel). Jeśli przyjrzeć się bliżej fakturze bieli (zdjęcie poniżej) można dostrzec małe otworki w chropowatej powierzchni. To najprawdopodobniej świadectwo bytności szkodników drewna, które przystąpiły do konsumpcji osłabionego drzewa. Ich obecność nie musi być ostatecznym wyrokiem śmierci dla drzewa, które wciąż może bronić się, choćby wydzielając żywicę i zalewając nią uszkodzone fragmenty. Nie jest to jednak równa walka.
Każdy kojarzy najznamienitszych wiosennych przedstawicieli leśnych roślin kwiatowych: konwalie majowe, zawilce gajowe, fiołki leśne. W ich cieniu rosną w lesie również inne kwiaty o wiele drobniejsze, lecz nieustępujące tym pierwszym pod względem misterności. Częstokroć ich nie zauważamy, a występują w mniejszym lub większym stopniu praktycznie w każdym lesie. Zadziwiający jest fakt, że większość z nich kwieci się na biało. Zaledwie nieliczni przedstawiciele zacienionego runa leśnego mogą poszczycić się kwiatami w innych kolorach tęczy. To właśnie te cieniolubne rośliny stanowią klucz do naszych zacienionych ogrodów. Oto niektóre z nich. Konwalijka dwulistna (Maianthemum bifolium) Pojedyńcza roślinka może ujść naszej uwadze, ale całe jej poletko robi wrażenie. Gwiazdnica wielkokwiatowa (Stellaria holostea L.) Trudno jej nie zauważyć. Ta delikatna roślina rośnie zazwyczaj w dużych skupiskach. Śniedek baldaszkowaty (Ornithogalum umbellatum L.) Niepozorne gęste kępki cienkich, podłużnych błyszczących liści przypominających liście dobrze nam znanej cebulicy z dnia na dzień potrafią zaskoczyć wyjątkowej urody białymi kwiatami. Analogicznie jak cebulica, śniedek również wzrasta z cebuli. Siódmaczek leśny (Trientalis europaea) Jeszcze nieukwiecone sprawiają wrażenie młodych siewek jakiegoś liściastego drzewa. Szybko okazuje się jednak, że drzewa z tego nie będzie. Zakwitnie jednak pojedynczy kwiat. Kokoryczka wielokwiatowa (Polygonatum multiflorum) Kokorczyka to jedna z moich ulubionych leśnych roślin. Mogłaby śmiało konkurować wizualnie z konwalią. Niestety nie pachnie tak pięknie. Jasnota biała (Lamium album L.) Rośliny z rodziny jasnowatych są niezwykle zróżnicowane, choć jednocześnie bardzo podobne w pokroju. Przypominają nieco pokrzywy, ale ich liście nie parzą i w przeciwieństwie do pokrzywy rośliny te kwitną wyraziście. Kwiaty przypominają storczyki i występują w wielu kolorach od białego przez żółty, różowy po fioletowy. Liście są zielone lub pstrokate (tzw. variegata). Występują dosyć pospolicie i zazwyczaj w dużych skupiskach, co dodatkowo czyni je atrakcyjnymi roślinami kryjącymi. Są cieniolubne, małowymagające i niezwykle plenne. Na zdjęciu poniżej: jasnota gajowiec variegata (gajowiec żółty). Szczawik zajęczy (Oxalis acetosella L.) Ni to koniczyna, ni to chwast. Liście ma jednak o wiele delikatniejsze, wyrastające bezpośrednio z ziemi i sercowate. Różni się również od koniczyny kwiatem. Nazwa nie bez powodu szczawik, bo choć wizualnie różni się od popularnego szczawu, w smaku jest podobnie kwaśny. ZAGADKA Niby liść jak u kokoryczy pustej, ale kwiat o wiele skromniejszy, drobniejszy i zupełnie inaczej zbudowany. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Co to za roślina? DLACZEGO KWIATY LEŚNE SĄ BIAŁE?
Runo leśne jest spowite przez większość czasu i w przeważającym stopniu w cieniu drzew. W ciągu dnia dociera tam bardzo mało światła słonecznego. Aby przedłużyć gatunek, rośliny muszą jakoś przyciągnąć owady zapylające. W tym celu rośliny wykorzystują właściwości kolorów, aby uzyskać określone wrażenia optyczne. Biel korony płatkowej kwiatostanu działa jak lustro, właściwie bardzo złożony system luster, blend przyciągających i odbijających promienie słoneczne w taki sposób, że kwiatostan staje się lepiej widoczny dla owada. W oczach owada roślina o białym kwiatostanie przypomina świecącą w nocy latarnię uliczną. Owady dzienne lgną do tych jasnych punktów jak ćmy do żarówki. Zacieniony las możnaby spokojnie porównać do ciemności nocy. Ponadto kolor biały ma właściwości optycznie powiększające. Przyciąganie promieni słonecznych jest istotne nie tylko w kontekście rozmnażania, ale również wzrostu rośliny. Strix aluco to kontynuacja wcześniejszego wątku UCIEKAM W PLENER: Moja Pierwsza Sowa. Jeżeli jeszcze go nie czytałeś, zapoznaj się z nim. Postanowiłam przekształcić wątek puszczyka zwyczajnego (Strix aluco) w ciągłą obserwację w ramach cyklu VICTORIA NA TROPIE, który jest poświęcony zgłębianiu wybranych zagadnień przyrodniczych. W ramach tego cyklu mieliście okazję m.in. dowiedzieć się o zawiłej zależności pomiędzy dzięciołem zielonym, mrówkami i chrząszczami. Wspomniane w wątku mrowiska są pod moją stałą obserwacją. Teraz dojdzie mi kolejne zadanie w postaci regularnej obserwacji puszczyków zwyczajnych, które zasadniczo są ptakami osiadłymi, a więc będę mogła je obserwować cały rok. Kto wie, być może za rok zdecyduję się poprowadzić lokalnie Noc Sów i opowiedzieć Wam o sowach, jak również swoich obserwacjach puszczyków "na żywo". Po ostatnim wypadzie na sowy, doszłam do wniosku, że na kolejne obserwacje muszę wybrać się wcześniej - na co najmniej 2 godziny przed zachodem słońca i na 2 godziny przed wschodem słońca. Dzisiaj postanowiłam zrealizować pierwszą część planu. Od razu zaznaczę, że nie zamierzam odwiedzać sów codziennie, ale raz w tygodniu. Nie chcę, aby czuły się pod zbytnią presją mojej obecności, która z pewnością nie jest dla nich komfortowa. Nie chciałabym ich przepłoszyć. W końcu wiążę nadzieję na całoroczną obserwację tych ptaków, a nie jestem profesjonalistą i dysponuję ograniczonymi możliwościami sprzętowymi w tym celu. Być może przy sprzyjających wiatrach uda mi się zorganizować jakiś sprzęt na podczerwień by obserwować i rejestrować sowy nocą z ukrycia. Korzystając z wczesnej pory postanowiłam przyjrzeć się bliżej tutejszej faunie i florze. Udało mi się zidentyfikować kilka gatunków roślin rosnących w poszyciu (zawilec gajowy, fiołek leśny, tasznik pospolity, mniszek lekarski, dąbrówka rozłogowa, podagrycznik pospolity), a zwłaszcza drzew, które dokładnie obejrzałam pod kątem potencjalnych miejsc lęgowych. W dwóch starych lipach zlokalizowałam kilka pokaźnych wyrw. Lipy mają to do siebie, że z wiekiem robią się puste w środku. Mogłam się o tym dzisiaj przekonać, odkrywając pustą dziuplę u podnóża jednej z nich. Przy okazji rozglądałam się za wypluwkami i piórami sów. Chętnie wzbogaciłabym swoje przyrodnicze zbiory zwłaszcza z myślą o poprowadzeniu Nocy Sów za rok. Kto nie chciałby wziąć do ręki sowiej wypluwki, obejrzeć z bliska sowiego pióra?! Z uwagi na wczesną porę wiele aktywnych za dnia ptaków wciąż domykało ostatnie tego dnia sprawy. Miałam okazję zaobserwować walczące ze sobą samce kosów. Przypominało mi to nieco walki kogutów. Jak jednak na tajnych agentów kosów przystało, nie brakowało ganiania się nawzajem wokół pnia drzewa. Momentami wyglądało to bardzo śmiesznie, gdy jeden znikał za pniem, a drugi w pogoni za tym pierwszym wychodził z przodu i nie znajdował konkurenta. Ostatecznie gdy już udało się obu jakoś na siebie wpaść, dochodziło oczywiście do przepychanek, które kończyły się walką wręcz w powietrzu przy trzepocie skrzydeł w ciasnym uścisku niczym w jakimś namiętnym tańcu. Flamenco?! Postanowiłam tym razem uwiecznić ten namiętny pojedynek w postaci filmu. W pobliżu krzątała się samica kosa przerzucająca suche liście w podszycie w poszukiwaniu pędraków. Być może to właśnie z uwagi na jej obecność jeden z samców wszczął bójkę z potencjalnym konkurentem. Jakby tego było mało, wkrótce z oddali doszedł do mnie potworny jazgot. Okazało się, że to sroki i kosy próbują przepędzić jakiegoś ptaka. Tym ptakiem okazała się zaobserwowana przeze mnie tydzień wcześniej samica puszczyka zwyczajnego. Siedziała dokładnie na tej samej gałęzi wysmukłej wciąż bezlistnej robinii akacjowej - świetnego punktu obserwacyjnego na pobliskie wiekowe dziuplaste lipy. To właśnie na jednej z ich pokaźnych gałęzi zaobserwowałam przy drugiej wizycie młodego puszczyka w jeszcze biało-szarym upierzeniu. Pierwotna hipoteza o pojękiwaniu samicy w związku z potencjalną stratą lęgu i przygotowaniem do powtórzenia lęgu ustąpiła pierwszeństwa sukcesowi w staraniach o przedłużenie gatunku. Dorosłe puszczyki, jak z resztą możecie zobaczyć na zdjęciach, mają biało-brązowe umaszczenie i są na prawdę imponujących rozmiarów. Przy tym poruszają się, a nawet mrugają z ogromnym wdziękiem. Wkrótce zamieszczę film, dzięki któremu będziecie mogli się o tym przekonać na własne oczy. Sowy mają bardzo duże oczy. Ponoć gdyby sowy były wielkości człowieka, ich oko miałoby wielkość piłki do koszykówki! To właśnie zaraz obok świetnego słuchu, dzięki specjalnej budowie oka mogą dostrzec w ciemnościach każdy ruch swojej ofiary. Z uwagi na fakt, ze czaszka sowy nie była w stanie pomieścić jednocześnie znaczących rozmiarów mózgu i gałek ocznych, uległy one wydłużeniu i wysunięciu poza obręb czaszki. Z czasem wykształciła sie kostna osłona gałek. Oko sowy jest więc wysunięte jakby do przodu poza obręb samej czaszki. Składa się z niezwykle czułych pręcików, które umożliwiają widzenie przy skąpych nocnych warunkach oświetleniowych. Niektóre sowy, np. płomykówki są w stanie polować nawet w kompletnej ciemności dzięki wykształconej szczególnej asymetrii uszu umożliwiającemu lokalizację ofiary na podstawie enigmatycznych wyliczeń. To się dopiero nazywa umysł ścisły! Jak by mało było jazgotu kosów i srok, pojawił się jeszcze ciekawski człowiek z tym swoim "wielkim okiem" cały czas mrugającym na czerwono. "A może to jakaś dziwna sowa o jednym oku?! Kolejny wybryk natury," - myśli sobie pewnie sowa. Sroki i kosy skutecznie przepłoszyły moją sowę na inną gałąź ukrytą w gęstym bukowym listowiu. Obserwowała mnie nadal bacznie z wysokości gęstwiny. Długo tam jednak nie zabawiła. Mądre książki nie kłamią - sowy w istocie latają bezszelestnie. Zirytowana jazgoczącymi ptaszyskami, od których cały czas próbowała się nerwowo opędzić, umknęła na kolejne pobliskie drzewo. To właśnie tutaj zorientowałam się, z jaką zapalczywością i nieustraszonością ptaki atakowały drapieżnika. Kierował nimi instynkt macierzyński - zapewne obawa przed stratą znajdującego się nieopodal lęgu, dla którego byłyby gotowe poświęcić własne życie w imię przedłużenia gatunku. O, dziwo, sowa wcale nie wydawała się specjalnie wobec nich agresywna, a przecież mogłaby pewnie rozszarpać każdą z awanturnic na strzępy!? Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego nawet nie raczyła rzucić im złowrogiego spojrzenia czy jęknięcia? Któż lepiej zrozumie matkę jak inna matka. Braterstwo jajników - aż korci ująć to kolokwialnie. Simona Kossak, która obserwowała puszczyki w Puszczy Białowieskiej, wspominała o nietypowym zachowaniu samca puszczyka podczas lęgu. Samica, która zazwyczaj towarzyszy samcowi w polowaniach, znikła w otchłani dziupli by złożyć i wysiadywać jajka. Nie pojawiała się od dłuższego czasu i ten samiec polował sam. Którejś nocy jednak, złapawszy mysz, zamiast ją rozszarpać i skonsumować, przyniósł ją samicy do dziupli. Ot, niezbadana tajemnica przyrody. Człowiek patrzy na świat zwierząt jakby z góry, przyjmuje przy tym bardzo centralistyczny punkt widzenia, jestem w centrum, jestem doskonały, a choćby zwierzęta z racji tego, że różnią się ode mnie - nie mówią, rzekomo nie myślą, bo mają mniejsze i mniej rozwinięte mózgi? nie potrafią okazywać uczuć, są gorsze. Ja myślę, że one po prostu mówią w innych językach, mają mózgi na tyle rozwinięte, na ile trzeba, a uczucia okazują w inny sposób. Czy naprawdę słowa są do tego potrzebne? Obserwując manewry mojej sowy, szybko wydedukowałam, że te trzy drzewa, na których siadała leżą mniej więcej w tej samej odległości i w linii wzroku od znajdującej się w głębi terenu dziuplastej lipy, na której gałęzi zaobserwowałam wcześniej młodego puszczyka. Najwyraźniej samica wciąż opiekuje się młodym(i) i nie spuszcza z niego (nich) wzroku w analogicznej do srok i kosów obawie przed tym, że młode mogłoby paść ofiarą drapieżnika. Chyba powinnam powoli zacząć się zastanawiać nad nadaniem mojej sowie jakiegoś wdzięcznego imienia. Chciałabym jednak, żeby było osobliwe, a do tego potrzebuję kolejnych obserwacji, by ją lepiej poznać.
Wolontariat stał się dla mnie ostatnimi miesiącami pretekstem i motywacją do bliższych i dalszych ucieczek z czystym sumieniem w plener od dusznej rutyny i atmosfery domu, ulicy, na której mieszkam, miasta, w którym znajduje się ta ulica, i od wszelkich innych nużących i zniechęcających do świata i ludzi zajęć. Wiosna, plener, podróż - trzy rzeczy, bez których nie potrafię oddychać. I znowu ktoś mnie obserwuje... Ścięte brzozy, ścięte drzewa, te ścięte drzewa - to generalnie zawsze przykry widok. Tym bardziej, że pieniące się od życiodajnych soków ścięte pnie świadczą jednoznacznie o tym, że były to drzewa jak najbardziej zdrowe. Paradoksalnie nie zauważyłam zainteresowania zwierząt tak szczodrym źródłem cenionej przez człowieka wody brzozowej. Ciekawe, dlaczego. Niezależnie jednak od tego, warto zebrać taką brzozową pianę nie w celu spożycia bezpośredniego, ale jako naturalny balsam nawilżający do rąk. Skóra nie tylko staje się bardziej nawilżona, ale również pięknie pachnie. Warto pamiętać, że brzoza (Betula L.) to gatunek pionierski, który pojawił się jako jeden z pierwszych obok sosny, wierzby i osiki po cofnięciu lodowców. Niestety w swojej najbliższej okolicy obserwuję znaczącą redukcję udziału brzóz w pożytkach leśnych w ostatnich latach. Ostatnia brzoza w moim ogrodzie uschła niedługo po tym, jak złamała się jej sosnowa przyjaciółka. Na szczęście rok temu w rynnie pojawiła się całkiem wyrośnięta siewka, którą obecnie traktuję jak oczko w głowie i mam nadzieję, że wyrośnie z niej godna następczyni pramatki. Z ciekawostek warto wiedzieć, że kora brzozowa, niezależnie od swojej wilgotności, jest świetnym materiałem na rozpałkę w każdych warunkach. Zawilec gajowy (Anemone nemorosa L.) Najpiękniejszy zawilcowy zakątek mam wciąż trzy kroki od domu w pobliskim brzozowym zagajniku, choć widoczna na zdjęciu powyżej łąka w Lesie Młochowskim na pograniczu Otrębus i Kań również ma swój urok. Kwitną tutaj jednocześnie również inne rośliny. Kokorycz pełna (Corydalis solida) Rzeka Zimna Woda Klon zwyczajny, klon pospolity (Acer platanoides L.) Uwielbiam tenc czas, gdy kwitną klony. Gdy patrzę teraz na swoją ulicę, dochodzę do wniosku, że powinna nazywać się ulicą klonową. Cała spowita jest tunelem kwitnących żółto arkad klonowych gałęzi. Zwykłam nazywać je leśnymi jabłoniami, bo ich kwiaty roztaczają wokół siebie przyjemny jabłkowy aromat. Z kwiatów klonu można wykonać napary, nalewki, a nawet smażyć kwiaty w cieście naleśnikowym, podobnie jak kwiaty dzikiego bzu czarnego. Co więcej, można spuszczać na wiosnę z pni sok na tej samej zasadzie, jak z brzozy z tym wyjątkiem, że tak pozyskany płyn odparowuje się w celu pozyskania syropu klonowego. Ponoć nasze polskie klony są niegorszym źródłem półproduktu do wyrobu syropu klonowego, jak słynne klony kanadyjskie. Poniżej również kwitnący klon, ale odmiana jesionolistna. Nie jest to gatunek rodzimy, ale roślina przywleczona do Europy z Ameryk. Uważany jest za gatunek inwazyjny - mało wymagający, łatwo dziczeje i równie łatwo się rozplenia. Istnieje wiele różnych odmian klonu jesionolistnego hodowanych jako rośliny dekoracyjne w ogrodach. Większość dziko rosnących drzew tego rodzaju to właśnie ogrodowi uciekinierzy żyjący własnym życiem. Klon jesionolistny (Acer negundo L.) Samotek zmienny (Reticularia lycoperdon) Wbrew pozorom, to nie grzyb. Samotek zmienny to śluzowiec. Śluzowce należą do grupy organizmów eukariotycznych należąca do Amoebozoa, dawniej zaliczanej do grzybów, potem do protistów grzybopodobnych. Tak, to oznacza, że ten poduszeczkowaty twór o metalicznym połysku potrafi się ruszać, choć jest to praktycznie niemożliwe do zaobserwowania gołym okiem. Może przy okazji odwiedzę to miejsce ponownie i przekonamy się, jak daleko zawędrował ten samotek. Co to się porobiło z moim samotkiem? Jeszcze niecały tydzień temu był piękny i gładki, a dzisiaj prawie bym go nie zauważyła. Już się zmartwiłam, że mi samotka ktoś zniszczył, a on tymczasem postanowił dłużej nie czekać i uwolnić zarodniki ze srebrzystego kokonu. Kliknij na miniaturę, aby powiększyć zdjęcie
by oddawać się swym pięknym śpiewom. Gdy pewnego dnia słowika zabraknie na gałęzi, na której zwykle siadał, a śpiew docierać będzie z innej, to ponoć oznacza, że zabrakło go już na tym ptasim świecie.
Po pochmurnych i wietrznych dniach Wielkanocy wraz z pierwszymi promieniami słońca przyroda wreszcie uspokoiła się na tyle, by można usłyszeć swoje własne kroki na ścieżce biegnącej przez bagna. Gdzieś przed nosem mignął czerwonym czepcem dzięcioł duży, charakterystycznie trzepocząc ogonem jak tancerz flamenco kastanietami. Kaczor zdobny w mieniący się w promieniach słońca pawim oczkiem kaptur na mój widok jakby zniechęcony zboczył na pobliską łąkę. Głośno było dziś z resztą od kaczych zalotów dobiegających zza ściany odległych wierzbowych szpalerów. Wysoko na niebie kołował jastrząb. Najwyraźniej wypatrzona ofiara znalazła schronienie i zrezygnowany poszybował w moje strony. Ostatnio często słyszę w koronach drzew odgłosy ptaka przypominające któregoś z tych podniebnych drapieżców. Może to on uwił gniazdo na którejś ze strzelistych sosen. Z ulgą patrzyłam na stojącą wokół wodę. Wysoki poziom wód gruntowych to dobry znak dla bagien. Choć nie założyłam kaloszy, udało mi się jakoś przejść suchą nogą przez podmytą stojącą zawiesistą wodą, czarną od żyznego torfu ścieżkę. Można było dostrzec na niej ślady odcisków dzików i lisa. Po drodze trafił się też martwy nornik. Wciąż jeszcze wiotkie ciałko i strużka jaskrawej krwi z noska świadczyły o tym, że dramat wydarzył się niedawno. Być może moje nadejście spłoszyło ptaka lub inne zwierzę, które go upolowało, a może zadeptały go maleńkiego wędrujące wcześniej ścieżką dziki lub nieuważny spacerowicz z psem. To właśnie o nieposkromionych namiętnościach norników, które choć z zasady wierne jednej samiczce tracą czasem w niewyjaśnionych okolicznościach umiar w miłosnych zapałach i zaczynają szaleć, rozpisywała się w jednej ze swoich opowieści Simona Kossak. Ten nornik nie zazna już niestety miłosnych igraszek. Zapewne stanie się pokarmem dla jakiegoś padlinożercy lub wchłonie go żyzna bagienna ziemia. Być może w swoim kolejnym życiu wzrośnie zielenią i złotem nawłoci, która złoci okoliczne łąki latem. Przedwiosenny wciąż jeszcze monotonnie sepiowy krajobraz srebrzył się bujnie kwitnącymi baziami na strzelistych łodygach rozłożystych wierzb niczym rosą po deszczu. Większość z nich nie wyróżniała się specjalnie kolorystycznie spośród innych krzewów. Zdarzały się jednak zielonkawo-złociste wyspy. Jeśli przyjrzeć się uważnie gałązkom poszczególnych krzaków, nie trudno zorientować się, że należą do różnych gatunków wierzb. Wierzba to taki polski odpowiednik australijskiego eukaliptusa, którego jest przecież tak ogromne zróżnicowanie na południowym kontynencie. Podobnie jest z wierzbami w Polsce. Niektóre gałązki mają duże i włochate baźki. Inne z kolei drobne jak krople deszczu. Szare, srebrzyste, czasami zielone, a nawet żółte. Te ostatnie przypominają barwne włochate gąsienice. Nagle na jednej ze srebrzystych czupryn pojawiły się dwa małe śnieżnobiałe ptaszki o nieproporcjonalnie długich czarnych ogonach. O dziwo! nie wydawały się specjalnie wystraszone moją obecnością. Wręcz przeciwnie przyglądały mi się uważnie ze wszystkich stron, świergocząc do siebie nawzajem, skacząc zwinnie z jednej gałązki na drugą na tyle, na ile pozwalała im rzeźba gęstego wierzbowego szpaleru. Pierwszy raz miałam okazję widzieć tutaj takie ptaszki. Ich drobne puszyste białe ciałka idealnie wtapiały się w morze srebrzystych baziek. Po powrocie do domu sięgnęłam po swoją ptasią biblię Cernego i Drchala, by zidentyfikować moich nowych ptasich znajomych. Okazało się, że to raniuszki. Właściwie to nie miałam w planie iść dzisiaj na bagna. Trzymałam taki scenariusz w rezerwie. Na tyle, na ile siebie znam, wiedziałam bowiem, że spacer przez bagna znacząco wydłuży moją podbiałową misję z uwagi na moją fotograficzną skłonność. Traf sprawił jednak, że nie zdążyłam nawet wyjść na ulicę, by kontakt z cywilizacją uruchomił we mnie potrzebę obrania drogi na około, pozbawionej dodatkowych "atrakcji".* Moim głównym celem była wyprawa w upatrzone od lat miejsce, gdzie bujnie rosną żółte kwiaty podbiału. Tak! to ten sam podbiał, który jest składnikiem legendarnych tabletek na kaszel. Pachnie podobnie jak te tabletki. To jeden z pierwszych zaraz po przebiśniegach i krokusach dzikorosnących kwiatów wiosennych. Jego kwiaty przypominają trochę kwiaty stokrotki, tylko są całe żółte i nieco większe, łodygi grube i mięsiste, a liście praktycznie szczątkowe, pojawiają się właściwie latem po przekwitnieniu rośliny. Ja zbieram kwiaty wraz z łodygami, zasypuję cukrem i uzyskuję domowej roboty syrop na kaszel. Z uwagi na zmianę planów i wędrówkę przez bagna, a następnie znajdujące się po drodze pola nawłoci, postanowiłam zebrać również trochę pędów z rosnących tam sosen. Jakim zdziwieniem były dla mnie napotkane wśród karłowatych sosenek liczne kielichy starych owocników purchawek. Krajobraz księżycowy. Niektóre z nich były doprawdy imponujących rozmiarów. Wciąż jeszcze na ich dnie zalegał brunatny pył zarodnikowy. Pędy sosny również zasypię cukrem i przygotuję syrop. Już pachną w całej kuchni! Taka ze mnie znachorka. * Dochodzę do bramy i co widzę? Grupę chłopców. Jeden kopie leżącą przy parkanie szklaną butelkę po piwie. Inny z kolei przytargał ze sobą znalezioną zapewne po drodze butelkę po wódce i postanowił sprawdzić, czy da się ją rozbić o betonowy krawężnik. Jak huknęłam: "Chłopcy, co wy sobie wyobrażacie? Kto to będzie sprzątał?", to pomknęli hyżo jak sarenki, porzucając oczywiście butelki pod płotem. Kto to będzie sprzątał? - stanęłam nad jedną z butelek. No kto? Nie miałam wątpliwości, że konieczna jest zmiana planów, jeżeli ten spacer ma być przyjemnością, a nie użeraniem się z ludzką bezmyślnością. W końcu czeka mnie jeszcze spacer powrotny tymi samymi ulicami i zapewne dla odmiany będę świadkiem przykładów brawury kierowców, próbujących za wszelką cenę zdążyć przed zbliżającym się do przewężenia kierowcą z naprzeciwka. Ten, kto dorobił teorię do zbawiennego wpływu przewężeń na ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym musiał nieźle zbajerować drogowców. Efekt jest zdecydowanie przeciwny, ale żeby o tym wiedzieć, trzeba wpierw zmienić punkt widzenia. Byłabym gotowa założyć się, że za jakiś czas ktoś mądry potwierdzi moje słowa, że to rozwiązanie po prostu nie rozwiązuje problemu nadmiernej prędkości. Zapewne to jakiś kolejny europejski standard bez pokrycia w polskiej rzeczywistości.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Jezioro Hańcza - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedyś pojadę tam i zostanę na zawsze. Najgłębsze jezioro w Polsce i w Europie niżowej. 106 metrów głębokości. Już nieraz próbowałam wyobrazić sobie, jak by to było znaleźć się na samym dnie i spojrzeć w górę, choćby wykorzystując za punkt wyjścia rosnące w moim ogrodzie strzeliste stare sosny. Musi być tam bardzo ciemno. Być może mieszkają tam jakieś niesamowite zwierzęta i rośliny. Ostatecznie nie wytrzymałam tego bujania w obłokach i zdecydowałam się przezwyciężyć strach przed zanurzeniem - pierwsze nurkowanie, a niedługo potem odbycie na miejscu kursu na płetwonurka. Zamieniłam jasne obłoki na mroczne głębiny. Wszystko to właśnie nad Hańczą. Od tamtej pory nie daruję sobie wizyty na miejscu bez założenia choćby najprymitywniejszej maski i rurki, by pomyszkować trochę po dnie. Podziwiałam jezioro pod wodą, na wodzie, z wody, z brzegu. Dzisiaj podzielę się z Wami właśnie efektem ubocznym mojej fotoinwentaryzacji: zdjęciem z brzegu, a dokładnie rzecz biorąc z pomostu. Widok wielbicielowi Hańczy doskonale znany. Wychodząc bowiem w jezioro z brzegu w Błaskowiźnie, nie sposób ominąć podwodnego labiryntu roślinności. Wczoraj nie wytrzymałam i odczułam po prostu wewnętrzny przymus, aczkolwiek w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo jak wiecie uwielbiam zagadki przyrodnicze, aby dowiedzieć się, co to dokładnie za rośliny. I oczywiście udało się. To ramienice. Duże glony tworzące rozległe, wysokie i gęste podwodne łąki. Jakże nietypowe są to rośliny dla jeziora niżowego! Poza Hańczą, taką roślinność można spotkać tylko w czystych, przezroczystych i głębokich wodach jezior górskich. W jeziorze Hańcza występuje, m.in. ramienica zwyczajna, szorstka i szczeciniasta. Z brzegu w Błaskowiźnie można podziwiać je nie tylko z wody, pod wodą, ale również z brzegu. Podobnie zresztą jak innych przedstawicieli fauny i flory. W miesiącach letnich w ciepłych wodach przybrzeżnych mielizn aż roi się od ryb i bezkręgowców. Woda jest tutaj niezwykle czysta, więc widoczność jest prawie idealna. W lecie ramienice kwitną. Nieraz można zauważyć białe kwiatki na unoszących się na powierzchni wody czubkach ich długich podwodnych łodyg. Dzięki nim Hańcza względem monotonnych luster innych jezior zyskuje na trójwymiarowości. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze niespodziankę dla tych z Was, których na samą myśl o kąpieli w zimnej wodzie przechodzą ciarki, a o nurkowaniu to już w ogóle nie chcą słyszeć. Dzisiaj macie niepowtarzalną okazję zanurzyć wirtualnie swoje głowy w podwodnym świecie jeziora Hańcza, a to dzięki panoramie stworzonej przez Pana Pawła i Panią Joannę Szpygiel. Prawda, że genialne? Autorzy pracują ponadto nad bardzo ciekawym projektem na temat Jeziora Hańcza, pt. "Polodowcowisko". Więcej tutaj: http://szpygiel.pl/realizacje_pl/contemplator_mundi_pl/cm_realizacje/film_3D_pl/index.html i na stronie samych autorów: http://szpygiel.pl/ A tymczasem trochę zdjęć podwodnego świata mojego autorstwa. Choć zdjęcia z powierzchni, a tym bardziej amatorskim sprzętem pozostawiają wiele do życzenia, zupełnie się tym nie przejmowałam. GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Lubisz zagadki przyrodnicze? Często zdarza Ci się zobaczyć jakąś ciekawą roślinę, drzewo, owada, ptaka na spacerze lub podwórku, zaobserwować jakieś ciekawe zjawisko, ale nigdy nie masz czasu sprawdzić, co to. Victoria na tropie - to właśnie próba podjęcia takiego wyzwania. W tym tygodniu trafiła mi się bardzo ciekawa zagadka i to jej postanowiłam poświęcić dłuższy wpis. Ten wpis ma charakter "work in progress", to znaczy, że jest ciągle aktualizowany, bo cały czas pojawiają się nowe przesłanki, które wymagają wyjaśnienia, a co za tym idzie znacznie rozszerzają zakres badanego tematu. Oprócz tego poniżej znajdziesz 5 kolejnych zagadek. Codziennie będę publikować rozwiązanie jednej z nich. Jeżeli masz ochotę, spróbuj swoich sił w rozwiązaniu którejś z nich od tak po prostu dla samego siebie lub podziel się swoimi odkryciami ze mną. A może okaże się, że popełniłam pomyłkę, a Ty jesteś akurat pasjonatem porostów i wiesz o nich wszystko. Będę wdzięczna za każdą informację. Tym bardziej, że wstępną identyfikację przeprowadziłam, co wcale nie oznacza, że temat został wyczerpany. Na podstawie doświadczenia płynącego z poniższej zakadki, nie mam wątpliwości, że i tych dodatkowych pięć mogłoby stanowić punkt wyjścia do analogicznych mam nadzieję, że ostatecznie w miarę skończonych rozważań. W dniu wczorajszym podczas powrotu do domu przez znajomy od taki zwyczajny brzozowy zagajnik mój niepokój wzbudził widok rozkopanego mrowiska. Jakby ktoś kopnął nogą w sam jego środek. Przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie. Wandale - pomyślałam. Nie dość, że piją tutaj pokątnie piwo i zaśmiecają ten grzybowy raj żelaznymi puszkami, to jeszcze niszczyć przyrodę im się zachciało. Co za bezmyślność! Kilka kroków dalej zauważyłam jednak kolejne mrowisko również podziurawione. Tym razem otwór był mniejszy. Potrafiłabym wyobrazić sobie psa wtykającego w niego nos. Nieodpowiedzialni psiarze! Powinni pilnować swoich czworonogów - spontanicznie skarciłam ich w myślach. Zaraz potem jednak postawiłam się w sytuacji psa i stało się dla mnie jasne, że musiałabym być strasznym głuptasem lub młokosem, aby wtykać nos w mrowisko. A propos, nie wtykaj kija w mrowisko! Wiadomo, jak to się kończy, a przecież zwierzęta, jakby nie patrzyć, lepszy mają instynkt przetrwania od człowieka. Podeszłam bliżej z ciekawości przyjrzeć się, jak wygląda w środku królestwo mrówek. Krzątały się wprawdzie wśród masy brzozowej sieczki, ale jakoś niemrawo. Niespecjalnie też przejmowały się obecnością kolejnego potencjalnego intruza wtykającego nos w nie swoje sprawy. Idę więc dalej i znowu zauważam kolejne, już trzecie podziurawione mrowisko. Tym razem z dwoma mniejszymi otworami po przeciwnych stronach. No, nie! Tego już stanowczo za wiele. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Skoro to nie pies, to może jakieś inne stworzenie gustujące w mrówkach. Jakie? Różne pomysły przychodziły mi do głowy. Oj, kogo ja bym w tym zagajniku chciała spotkać... Borsuk, lis, dzik... mrówkojad? :) To przecież niedorzeczność. W takim miejscu?! Sprawa zaczęła się robić coraz bardziej podejrzana. Victoria na tropie kolejnej zagadki przyrody. Konieczność przeprowadzenia śledztwa z urzędu przypieczętowało kolejne mrowisko z otworami analogicznie przypominającymi wcześniejsze. W prawdzie robiłam zdjęcia, ale jakby od niechcenia nieprzekonana, co do tego czy sprawa będzie w ogóle warta dłuższego posiedzenia. Nie przepadam bowiem za pisaniem pamfletów na dwunogich wandali, brudasów i nieodpowiedzialnych właścicieli psów. Nauczona też doświadczeniem, wiem już, że pasjonat-przyrodnik-laik nieraz pochopnie zrzuca winę na karb biednego człowieka lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a potem okazuje się, że to jednak natura tak to sobie właśnie wymyśliła. Jedno było pewne - trzeba sprawę wyjaśnić. Wieczorem przeglądałam atlasy zwierząt, próbując wpaść na jakiś trop, ale nie uzyskałam żadnych konkretów. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy poranny internetowy research przy kawie (przypadkiem ponownie trafiłam na blog leśniczego) doprowadził mnie do... ptaka. Dzięcioła zielonego (Picus viridis). Tego absolutnie się nie spodziewałam. I znowu natura wyprowadziła mój ciekawski nos w pole. Para dzięciołów zielonych. Na pierwszym planie samiec - można go rozpoznać po czerwonych zajadach z czarną obwódką. Samiczka (na drugim planie) ma czarne zajady i mniejszą czerwoną czapeczkę. Choć większy od swojego pospolitego pobratymca dzięcioła dużego, dzięcioł zielony jest o wiele bardziej płochliwy. Ponoć w przeciwieństwie do swojego pospolitego czarno-białego pobratymca, dzięcioła dużego (Dendrocopos major), dzięcioł zielony rzadko kuje w drzewach w poszukiwaniu larw owadów, a chętniej przeczesuje runo leśne. Kopanie nor w mrowiskach to ponoć jego sprawdzony sposób na pożywny posiłek. Czy robi tak cały rok? Przyznam szczerze, że po raz pierwszy miałam okazję zaobserwować coś takiego w tym zagajniku, a regularnie tędy przechodzę już nie od wczoraj. Czy istnieje szansa zaobserwowania go ponownie w tym samym miejscu? Czy raz rozkopane mrowisko nie przedstawia już dla niego potencjału kolejnej uczty? Nie ukrywam, że chętnie bym się tam ponownie zaczaiła, by nakryć go na gorącym uczynku. Czy możliwe, że mógł to też zrobić inny ptak lub zwierzę? W każdym wypadku przyznam, że byłabym gotowa dopatrzeć się w tym działaniu czegoś na wzór działania na zlecenie, oczywiście natury, swoistego ponaglenia, jakby do drzwi zapukał windykator: "Wstawajcie, śpiochy! Cały las pracuje, a Wy, wiecznie stawiane na świeczniku przez tych wszystkich przyrodników za wzorowych robotników, jeszcze się lenicie. A przecież zima już dawno minęła i trzeba czym prędzej zabrać się za wielkanocne porządki! Już ja Wam pokażę! A za ten cały przestój ukrócę Was o głowy w imię praw selekcji naturalnej i równowagi biologicznej!" Ciekawe jak mrówki sobie poradzą z tym barbarzyństwem. Ile dni zajmie im doprowadzenie swoich królestw do nieskazitelnego ładu. Pewnie zdam Wam relację z tego, jak idą postępy w mrówczych remontach za tydzień. A tak przy okazji dzięciołów powoli zaczyna się chyba okres godów, więc jak usłyszycie w koronach drzew jakąś ptasią awanturę, to całkiem możliwe, że to dzięcioły duże. Są znacznie mniej płochliwe od swoich zielonych kolegów, a ich stukanie i pukanie coraz częściej rozbrzmiewa teraz w leśnej gęstwinie. W przypadku dzięcioła dużego można mówić o tym, że jest to gatunek przystosowany do życia w pobliżu siedlisk ludzkich. Nierzadko można go zaobserwować zimą żerującego na wiszących w ogrodzie kulach tłuszczowych. Pewnie niektórych z Was zaskoczę tym, że skutki żerowania dzięciołów dużych na pniach drzew pozornie również mogą przypominać akty dewastacji środowiska naturalnego, których to oczywiście byśmy im nie przypisali. Otóż dzięcioł duży stukając i opukując pnie drzew w poszukiwaniu gnieżdżących się i żerujących pod korą larw owadów w przypływie nadgorliwości, wszakże nosi tytuł ptasiego lekarza i nie wypada zostawić pacjenta niedoleczonego, potrafi dosłownie okorować pień drzewa do gołej tkanki. Wygląda to dosyć przerażająco. Często zdarza się, że ludzie posądzają o to dzieło jakiegoś dzikiego zwierza, nie wspominając o biednym barbarzyńcy człowieku lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a tu znowu się okazuje, że to dzieło niepozornego ptaka, co więcej z tytułem doktora! Samiec dzięcioła dużego (Dendrocopus major) - kliknij na zdjęcie, aby powiększyć DWA TYGODNIE TEMU 16 marca Stan mrowisk bez zmian. Otwory w mrowiskach nietknięte. Niska stopień ruchliwości mrówek, analogicznie jak tydzień wcześniej. Dzięcioła zielonego niezaobserwowano. Pytania: czy dzięcioł zielony jest stałym mieszkańcem tego terenu czy przyleciał z terenów odleglejszych w poszukiwaniu pokarmu, którego zabrakło w jego siedlisku? W przypadku tej ostatniej przesłanki, dlaczego zabrakło pokarmu we właściwym siedlisku? Czy pierwotnie źródło pokarmu było tam obecne, ale zanikło czy nie? Stopniowo czy w sposób nagły? Co przyczyniło się do jego zaniknięcia? Czy dzięcioł wróci jeszcze na sprawdzone żerowisko? Czy wrócą tu jego potomkowie? Odpowiedź: Na podstawie wiedzy pozyskanej z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, popartego doświadczeniem w pracy w terenie związanym z badaniem zależności pokarmowych między dzięciołem zielonym, a owadami bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego, fakt zaobserwowania otworów w mrowiskach świadczy jednoznacznie o tym, że znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego. Jest to ptak ostrożny i płochliwy. Aby go zaobserwować, konieczna jest dłuższa obserwacja z ukrycia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie regularnie wracał na dotychczasowe żerowiska. Z czasem w miarę postępującego ocieplenia i wzmagania się aktywności mrówek zanikną otwory i korytarze drążone przez ptaka. Nie będzie już potrzeby ingerowania tak bardzo w kopiec, ponieważ mrówki będą oblegały go z zewnątrz. W okresie zimowym jednak owady hibernują głęboko wewnątrz kopca, co zmusza dzięcioła do drążenia wgłąb mrowiska. TYDZIEŃ TEMU 22 marca Mrówcze remonty przedłużają się. W ciągu ostatniego tygodnia pojawiło się też wiele dodatkowych otworów wielkości ptasiego dzioba. Mrowiska przypominają więc trochę sita, a mrówki nie przejawiają specjalnej aktywności w mrowisku. Złoczyńcy jak nie było widać, tak nie widać. Pytania: Czy to dzięcioł wykonał te małe otwory w kopule mrowiska? A może inny ptak lub zwierzę? A może są naturalnym skutkiem zapadania się budulca mrowiska (sieczki brzozowej) pod wpływem czynników atmosferycznych (a więc korozji spowodowanej deszcz, grad, śnieg itd.) w wyniku powstałej wcześniej większej wyrwy wewnątrz? Odpowiedź: Z pewnością znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, więc najprawdopodobnie wracał on ponownie na rozkopane wcześniej kopce, choć powstałe mniejsze otwory mogą być również spowodowane korozją w wyniku działania czynników atmosferycznych. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć TERAZ 30 marca To chyba znak, że to już naprawdę koniec zimy. Jeszcze wczoraj, patrząc na kolejny atak zimy za oknem, śmiałam się, że może te mrówki wcale nie były takie głupie, że nie wyrywały się od razu do pracy. Pogoda jak w kalejdoskopie. W przeciągu ostatniego miesiąca można było zaobserwować aż kilka nawrotów zimy (opady śniegu, gradu, deszczu, nagłe i długotrwałe spadki temperatury poniżej 0 stopni Celsjusza, mróz). Wystarczyło jednak, że dzisiaj przygrzało słońce, lody i śniegi podejrzanie w końcu puściły i mrówki zabrały się do naprawiania swoich zdewastowanych królestw. Praca dosłownie wre. Mrówki są bardzo ruchliwe i aktywne. Obsiadły całymi chmarami uszkodzone miejsca. Jakby się dobrze wsłuchać, możnaby usłyszeć każdy ich krok. Wyrwy dosłownie znikają w oczach. Nieśmiało zakładam, że przy tym tempie pracy po weekendzie nie będzie po nich śladu. A tak przy okazji widoczne na zdjęciach mrówki to mrówki rudawki (Formica rufa). Swoją drogą, przy okazji zgłębiłam nieco temat mrówek i zaskoczyła mnie ich niezwykła różnorodność gatunkowa, jak również wzajemne zależności. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć NOWA HIPOTEZA Prawdziwa gratka dla fanów robali! Otóż przypadkiem natknęłam się na post-zagadkę o mrówkach jednego z członków forum Owady, którego jest członkiem, i postanowiłam również podzielić się swoimi odkryciami. Pojawiła się hipoteza jednego z członków, że dzięcioł zielony nie bez powodu rozkopuje mrowiska i to niekoniecznie ze względu na mrówki, ale innych niekoniecznie pożądanych przez mrówki lokatorów. Pytanie o powód, a więc pytanie: Dlaczego? Przypomina mi się sposób myślenia o naturze Simony Kossak: Nie co w trawie piszczy, ale właśnie dlaczego w trawie piszczy?! Ponoć w mrowiskach mogą rozwijać się larwy chrząszczy z gatunku Cetonia aurata (kruszczyca złotawa), a także z gatunku Protaetia metallica (Protaetia cuprea metallica podniesiona do rangi gatunku, w Polsce występuje Protaetia cuprea), które mogą zimować płytko i raczej nie w ziemi, a właśnie w kopcu. W przeciwieństwie do kruszczycy, która składa jaja w wierzchnich warstwach kopca i opuszcza mrowisko, kwietnica wnika głębiej w kopiec i jest zdolna do znacznie dłuższego współżycia z mrówkami, przy czym cykl rozwojowy jej larw może podobno trwać nawet 2-3 lata! Nowy trop naprowadza na zależność pokarmową dzięcioł zielony-wspomniane wyżej larwy chrząszczy, ale... Pytania: Ile mrówek ginie pośrednio i bezpośrednio przy tej okazji? czy dzięcioł jest odporny na kwas mrówkowy? dzięki czemu? czy wybiera tylko larwy, a mrówki zostawia w spokoju? jeżeli faktycznie rozkopuje mrowiska w poszukiwaniu tych pędraków, to dlaczego? czy przedstawiają sobą pożywniejsze źródło pokarmu od larw mrówek umożliwiające przetrwanie trudnego okresu przesilenia? Z informacji pozyskanych z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, którego autor brał udział w badaniach terenowych poświęconych zależnościom pokarmowym między dzięciołem zielonym, a bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego owadami wynika, że mrówki, a w okresie zimowym w szczególności larwy mrówek, których zdobycie jest przyczyną drążenia tak głebokich i dużych otworów w kopcach, są jego głównym źródłem pożywienia i, że dzięcioł zielony jest wręcz uzależniony od odpowiedniej dawki nie tylko mrówek i ich larw (szklanka mrówek dziennie to średnia dzienna racja niezbędna do przeżycia jednego osobnika), ale w ogóle samego kwasu mrówkowego. Na ten ostatni jest z resztą uodporniony. Przed drażniącym kwasem (stwierdzonym również we włoskach pokrzyw) chronią go skutecznie pióra. Dodatkowym ułatwieniem jest również długi sprężynowy język. Jeżeli chodzi o larwy wspomnianych wyżej chrząszczy, dzięcioł nie pogardza nimi, choć stanowią drugorzędne, żeby nie powiedzieć marginalne źródło pokarmu. Jakby "przy okazji". Sam fakt zaobserwowania takich otworów w mrowiskach świadczy też jednoznacznie o tym, że jesteśmy na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, przy czym jest to ptak płochliwy i ostrożny, niełatwo go wypatrzeć. Pytania: Czy faktycznie te larwy zimują w mrowiskach bez szkody dla mrówek? jaką rolę pełnią? co zyskują mrówki na takim lokatorze? A lokator - dlaczego zimuje akurat w pozornie z ludzkiego punktu widzenia tak nieprzyjaznym środowisku jak mrowisko? Jaskinia lwa - chciałoby się powiedzieć. Czy jest odporny na jad mrówek? czy gdyby nie dzięcioł zostałby skonsumowany przez mrówki? Larwy wspomnianych chrząszczy nie tylko zaimują, ale przechodzą przy pomyślnych okolicznościach cały swój nieraz 2-3 letni okres rozwojowy, w trakcie którego kilka razy się przepoczwarzają, zwiększając za każdym razem swoje rozmiary. Generalnie mrówki ignorują larwy. W miarę zwiększanie przez nie rozmiarów mogą jednak podgryzać larwy, choć bez specjalnej dla nich szkody. Larwy nie padają ofiarami konsumpcji przez mrówki. Same odżywiają się jedynie materią roślinną, której jest sporo w kopcu. Nie są to straty specjalne dotkliwe dla mrówek. Szybko je uzupełniają. Kwietnica różówka, jeden z bytujących w mrowiskach chrząszczy, jest odporna na ataki kwasem mrówkowym i ukąszenia mrówek dzięki swojemu twardemu pancerzowi, dzięki czemu zagrzebuje się głęboko w kopiec i tam też składa jaja. W przeciwieństwie do kruszczycy złotawki, która składa jaja w wierzchniej warstwie kopca, po czym opuszcza mrowisko, kwietnica może współżyć pokojowo z mrówkami przez dłuższy czas. Jedyną potencjalną szkodą dla mrówek z takiej symbiozy mogłoby być prawdopodobieństwo nosicielstwa przez chrząszczy roztoczy szkodliwych dla mrówek. W anglojęzycznej pracy naukowej na temat nosicieli roztoczy wśród chrząszczy: http://rcin.org.pl/.../WA058_52865_P256-T55_Frag-Faun-Nr... stwierdzono, że kwietnica różówka jest nosicielem roztoczy z gatunku Coleopterophagus megnini (Berlese, 1881). Z kolei kruszczyca złotawka jest ich przypadkowym nosicielem. Dla mrówek obecność roztoczy może mieć dwojaki szkodliwe skutki (antmania): "Istnieją dwa rodzaje roztoczy wśród mrówek: odżywiające się resztkami w gnieździe i odżywiające się hemolimfą na mrówkach. Te pierwsze mogą zasmakować w jajkach, skutecznie spowalniając, lub nawet hamując rozwój kolonii. Te drugie mogą po prostu zabijać robotnice przez wyssanie im hemolimfy (krwi mrówek)." Nie ma jednak pewności, że wymieniony gatunek roztocza C. megnini faktycznie występuje w sposób ciągły, czy jedynie istnieje prawdopodobieństwo jego występowania na kruszczycy i, czy faktycznie mrówki mogą stać się jego nosicielem, a jeżeli tak, to w jaki sposób ten gatunek roztocza ostatecznie oddziaływuje na mrówki i mrowisko. Przede wszystkim należałoby w pierwszej kolejności potwierdzić występowanie tych chrząszczy lub ich larw w mrowiskach, a następnie pobrać próbki umożliwiające stwierdzenie obecności roztoczy na chrząszczach lub ich larwach, mrówkach i ich larwach, w budulcu kopca. Czy rozkopane mrowisko zyskuje na swojej dewastacji? Jakby nie patrzyć przypomina to nieco wietrzenie pałacu. Czy jednak dzięcioł staje się narzędziem selekcji naturalnej, czyli przetrwają najsilniejsi, mrowisko się odnowi, niedobitki pędraków będą się dalej rozwijać, dzięcioł przetrwa głodowy okres przesilenia i zapewni przetrwanie swojego gatunku, a życie zatoczy kolejne nowe koło i za rok mrowiska rozkopie ponownie jego potomek. Z całą pewnością nie można mówić jedynie o negatywnych skutkach ingerencji jednego gatunku w życie innego gatunku, kierują nią z pewnością również obupolne korzyści. Pozorna dewastacja pociąga za sobą odbudowę. Pozorne straty generują zyski. Choćby jeżeli idzie o przetrwanie gatunku. Siłą mrówek jest ich ogromna ilość, a także wyspecjalizowanie osobników. Przeważająca większość to robotnice. Najważniejsze dla kolonii jest przetrwanie królowej lub królowych w zależności od gatunku. Z pewnością też niewszystkie pędraki padną ofiarą konsumpcji przez dzięcioła zielonego. Te, które przetrwają atak ptaka, będą się dalej rozmnażać. Nawet w przypadku zwierząt żyjących na jednym z najmniej wilgotnych terenów pustyni libijskiej, gdzie wilgotność w porównaniu z 40% wilgotnością Sahary spada do piekielnych 18%, co dla przeciętnego człowieka przy braku wody oznacza śmierć z wycieńczenia w ciągu zaledwie 19 godzin, natura rządzi się zaskakującą rozmyślnością w dbaniu o ciągłość zaopatrzenia w ślimaki na rachitycznej roślinności pustynnej poprzez wykształcenie swojego rodzaju naturalnego umiaru w konsumpcji. Otóż dla przykładu fenek pustynny udający się na żer o świcie, zjada jedynie ślimaki z wyselekcjonowanych krzaczków tak, aby nie zaburzyć ekosystemu i zapewnić ciągłość łańcucha pokarmowego. Czym kieruje się w swojej selekcji? Czy podobnie, jak inne mięsożerne drapieżniki, selekcjonuje osobniki najsłabsze? Co decyduje o słabościach przedstawicieli gatunku w przypadku bezkręgowców? A może nie ma to znaczenia? Być może znaczenie ma ilość, zachowanie pewnej normy i równomierne rozmieszczenie, a więc kontrolowana selekcja gwarantująca dalsze rozmnażanie się gatunku, a co za tym idzie zapewnienie wspomnianej ciągłości pokarmowej? Czy na tej samej zasadzie wspomniane ślimaki konsumują krzaczki, na których żerują? Jedno jest pewne zgłębianie zależności występujących i zachodzących w świecie przyrody to fascynująca przygoda. Materiał na film akcji lub dobry kryminał. Ale to nie koniec zagadek na dzisiaj. Będzie jeszcze kilka, więc zajrzyjcie tutaj jeszcze na dniach, bo może być ciekawie. Wszystko Wam wkrótce wyjaśnię. Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam zagadki przyrodnicze. Może obudzę i w Was zew detektywa i w między czasie sami spróbujecie je rozwiązać. Ja świetnie się przy tym bawię, bo przy każdej okazji pojawiają się różne komplikacje i wymaga to ode mnie dłuższego posiedzenia, przy okazji którego nieraz nawiązuje kontakt z ciekawymi ludźmi zajmującymi się danymi zagadnieniami zawodowo lub z pasji i poszerzam wiedzę o różne inne ciekawostki z tym związane. ZAGADKA 2 OWOCE JAKIEGO TO DRZEWA? Spacery po mieście o tej porze roku zwłaszcza przy braku słonecznej aury nie należą do najciekawszych, choć i wówczas można wypatrzeć pod nogami intrygujące znaleziska. Oto jedno z nich. To owoce pewnego drzewa. Jakiego? ROZWIĄZANIE: To owoce wiązu. W Polsce można spotkać aż trzy gatunki wiązów: wiąz górski (Ulmus glabra), wiąz pospolity (Ulmus minor) oraz wiąz szypułkowy (Ulmus laevis), nie wspominając o odmianach, np. wiąz ‘Camperdownii’ (Ulmus 'Camperdownii’), wiąz Holenderski (Ulmus x hollandica), wiąz syberyjski (Ulmus pumila) oraz innych drzewach wiązowatych, tj. brzostownicy. Ogółem na świecie występuje aż 40 gatunków wiązów. Okazało się, że wcale nie będzie tak łatwo ustalić po samych owocach, jaki to dokładnie gatunek. Owoce wszystkich trzech głównych gatunków są bardzo podobne wizualnie. Przydałyby się dodatkowe próbki, np. liści. Z całą pewnością wykluczyć można wiąz szypułkowy, którego owoce mają zaledwie 1 cm długości. Te, które są widoczne na zdjęciu mają 2 cm średnicy. Kolejnym wyróżnikiem jest położenie płaskich orzeszków wewnątrz błoniastego skrzydełka. W owocach wiązu polnego umieszczone są one ekscentrycznie na wysokości jednej trzeciej jajowatego skrzydełka. Z kolei te na zdjęciu powyżej zdecydowanie położone są w samym jego środku. Wychodzi wiec na to, że to owoce wiązu górskiego (brzostu). Gatunek ten rośnie na terenie całego kraju od nizin aż po góry. Najczęściej można go spotkać w wilgotnych dolinach lub na terenach kamienistych. Kwitnie wczesną wiosną jeszcze przed pojawieniem się liści. Owoce dojrzewają i opadają już pod koniec maja. Rośnie w półcieniu i odnawia się z nasion lub poprzez wydawanie pędów odroślowych. Jego drewno wykorzystywane jest do wyrobu mebli. ZAGADKA 3 CO TO ZA MECH? To właśnie od nich zaczynają się pierwsze naprawdę kolorowe akcenty wiosenne. Choć wokół panuje jeszcze jesienna szarówka, tu i tam wśród brązów liści czy wypłowiałej trawy dostrzec można to, czego nam wszystkim tak bardzo potrzeba po miesiącach monochromatycznego krajobrazu za oknem: ich kolorowe kępy - żółte, zielone, czasem nawet krwisto pomarańczowe. ROZWIĄZANIE: To jeden z najpospolitszych rosnących w Polsce mchów, którego często można spotkać na chodnikach, murach, a nawet dachach. Pędzlik murowy (Tortula muralis). Co ciekawe jest nie tylko odporny na zanieczyszczenie, ale również na suszę i nasłonecznienie. Swoisty pionier przygotowujący tak niegościnne podłoża pod dalszą sukcesję roślin. Jego małe zielone wysepki wiosną jaskrawią się ognistymi akcentami długich sterczących sporofitów przypominających pędzelki. Ich żywot jest krótki. Długie, nierozgałęzione łodyżki, sety, zakończone są na szczycie charakterystyczną zarodnią. Po uwolnieniu zarodników obumierają. ZAGADKA 4 JAKI TO GRZYB? Wbrew pozorom i w zimie rosną niektóre grzyby jadalne. Choćby uszak bzowy. Jeśli czytaliście wpis o bagnach, to wiecie już, że nie ma lepszego sposobu na wypatrzenie starych owocników niektórych grzybów, jak właśnie śnieżnobiała kołderka. Świetnie radzą sobie oczywiście wszelkie grzyby rosnące na drzewach. Wspomniany wcześniej uszak bzowy, który rośnie zazwyczaj na starych dzikich bzach czarnych cały okrągły rok, czy choćby ten enigmatyczny gatunek pasożytujący na martwym drzewie. ROZWIĄZANIE: Te przypominające muszelki grzyby przyrośnięte jak ostrygi do powierzchni drzewa to owocniki rozszczepki pospolitej (Schizophyllus communis). Jest to grzyb nadrzewny. Nazwa wzięła się od rozszczepionych blaszek owocników widocznych wtedy, gdy grzyb jest suchy. ZAGADKA 5 CO TO ZA ROŚLINA? Kolorowych akcentów ciąg dalszy. Oto przykład rośliny, która zaczyna wiosenną modę na kolor. Jej barwne rozety wyróżniają się na wciąż nijakich kolorystycznie nieużytkach i łąkach. Czy wiecie, jak się nazywa? ROZWIĄZANIE: Ta purpurowa rozeta liści należy do wiesiołka dwuletniego (Oenothera biennis), rośliny z rodziny wiesiołkowatych. Liście zachowają czerwonawy kolor aż do jesieni pod warunkiem, że roślina nie rośnie w zacienionym miejscu. Czerwone barwniki chronią przed ostrym słońcem i zniechęcają do odwiedzin roślinożerne owady. Gatunek pochodzi z Ameryki Północnej. Latem wypuści wyprostowaną i zwykle nierozgałęzioną łodygę, na której szczytowym, groniastym kwiatostanie zakwitną żółte kwiaty. Jest to roślina występująca pospolicie na glebach piaszczystych. ZAGADKA 6 CO TO ZA ZJAWISKO? Marzec - figlarzec, przeplata, trochę zimy, trochę lata. Gdy zaświeci słońce, aż korci chować czapki i rękawiczki. I już by się chciało odetchnąć z ulgą i powiedzieć: wiosna... Aż tu nagle świat spowija mrok, a na niebie pojawia się takie coś. Co to za chmura i, co zwiastuje? ROZWIĄZANIE: Ten mrożący krew w żyłach niebiański spektakl to końcowy etap rozbudowywania się kłębiastej chmury deszczowej Cumulonimbus. Jest to gatunek chmury najbardziej rozbudowanej w kierunku pionowym z tendencją do wypiętrzania w piętrze wysokim do postaci olbrzymiego kowadła lub grzyba. Towarzyszące temu zjawiska fizyczne są zazwyczaj bardzo gwałtowne podobnie, jak samo pojawienie się chmury: silne podmuchy wiatru, silne prądy wznoszące i zstępujące, a przede wszystkim opady deszczu, śniegu lub gradu. W tym akurat wypadku wkrótce po wykonaniu tego zdjęcia nastąpił opad zmrożonego deszczu zbliżonego do gradu, którego zwiastun dostrzec można zresztą na zdjęciu w postaci jaśniejszych skośnych smug na tle zacienionych partii chmur. A morał jest z tego taki, że idąc za myślą naszej polskiej biolożki Simony Kossak wcale nie trzeba jechać daleko nad jezioro czy rzekę, choć oczywiście jak można, to nie ma się, co zastanawiać i jak najbardziej trzeba korzystać z okazji i ruszać w szeroki świat. Wystarczy jednak wyjść na własne podwórko, ulicę, spacer do pobliskiego lasu i po prostu mieć oczy szeroko otwarte. Może się okazać, że po jakimś czasie będziecie mogli napisać opasłe tomiszcze o tajemnicach fauny i flory waszego osiedla, ogródka czy pobliskiego zagajnika.
Przy okazji sprzedam Wam świetny sposób na połączenie przyjemnego z pożytecznym. Zabrałam się dzisiaj za małe porządki w ogrodzie. Przy okazji oczywiście obserwowałam ptaki, choć właściwie nie musiałam się specjalnie starać. Same zwracały na siebie dzisiaj uwagę. Na dobry początek trio dzięciołów dużych. Oj, straszny dzisiaj robiły rajwach. Wszystkie ptaki schodziły im z drogi, gdy latały z drzewa na drzewo. Sikory, choć ponoć nie należą do rannych ptaszków, pozostały w tyle ze swoim typowym przekomarzaniem się. Awantura na sto dwa. Czyżby okres godów, a może rywalizacja o najbardziej robaczywe drzewo w okolicy!? Stukanie i pukanie rozbrzmiewało zresztą cały dzień co najmniej jakby dzięcioły nadawały do siebie alfabetem Morse'a jakieś tajne wiadomości. Być może to element skomplikowanej gry zalotników zabiegających o względy samicy. Co najmniej jakby jeden dzięcioł przekrzykiwał się, a dokładnie przestukiwał się z drugim, by udowodnić, że znalazł najlepsze żerowisko - najbardziej robaczywe drzewo w okolicy. Co raz wracały z powrotem na moje podwórko, przy płocie rosną bowiem pełne dziupli sosny zamieszkałe przez nie i kowaliki, swoją drogą te ostatnie wydawały się poirytowane ich awanturami, opukiwały podwórkową robinię z jeszcze większą zapamiętałością, pełzając nerwowo co raz to w górę, co raz to w dół. W przeciwieństwie do dzięciołów potrafią chodzić po drzewach i opukiwać je w każdej pozycji - również wisząc z głową w dół. Do tej całej hałastry dołączyły wkrótce szpaki. I-u-i-u, i-u-i-u - zawsze mnie bawią te ich sygnały. Co najmniej jakby kogoś przedrzeźniały. Pewnie i było, kogo, bo loża szyderców, kawki, wyjątkowo aktywnie przeszukiwała pokrytą pierzyną liści sąsiednią działkę na spółkę z tajnymi agentami kosami, które z racji większego obycia z człowiekiem nie boją się spacerować po podwórku w obecności człowieka, nie omieszkały i mi nieco pomóc w uprzątaniu grządek. Gdyby nie kotka, pewnie bardzo by mi pomogły. Tymczasem kos uciekł, a kotka zaintrygowana oczyszczaniem przeze grządek z liści, doszła do wniosku, że chyba coś jest na rzeczy i zaraz znalazła sobie bojowe zadanie w postaci wykurzania licznie gnieźdzących się w leśnej ziemii nor gryzoni. Dopiero o zmroku wszystko jakby się uspokoiło i kosy oddały się tradycyjnie swoim wieczornym pieśniom na dobranoc. Zrobiło się iście wiosennie. A jeżeli mimo to Was nie przekonuję do takich spontanicznych obserwacji, to zachęcam do naprawdę przyjemnej dla laika literatury autorstwa Simony Kossak. "Opowieści" idealne dla tych, których bardziej ciągnie do fauny. Z kolei "O ziołach i zwierzętach" to świetna pozycja dla tych, którzy wolą mniej ruchliwą florę, choć znajdziecie tutaj również kilka ciekawych opowieści o różnych leśnych zwierzętach. Nie musicie mieszkać w Puszczy Białowieskiej, aby zaobserwować część z nich w swoim własnym ogródku czy na działce. Mam to szczęście, że nieopodal mnie znajdują się tzw. bagna otrębuskie, więc zawsze kiedy odczuwam potrzebę ucieczki w plener, a nie mogę sobie pozwolić na to, aby wybyć gdzieś dalej, zaspokajam głód dziczy właśnie tutaj. Bagna otrębuskie są właściwie przykładem tego, że nic w naturze nie ginie. Niegdyś znajdowały się tam podobno stawy rybne, które z czasem zaczęły dziczeć. Niektórzy wolą określać je raczej błotami. Jak zwał, tak zwał. Gdy byłam dzieckiem, zwykłam tam często chodzić na spacery z rodziną. Już wówczas te tereny niewiele odbiegały od ich obecnego charakteru. Jakkolwiek nie da się ukryć, że w okolicy pojawiło się wiele nowych zabudowań, a w ramach samych bagien odgrodzono kilka działek i zaczęto prace osuszania poprzez wykopy. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż można tutaj zaobserwować wiele dzikich zwierząt i roślin. Zdarzają się nawet czaple. Jak każde bagno tak i bagna otrębuskie mają swoje serce, swoiste źródło skryte głęboko w gęstwinie wierzb. Ciężko tam dotrzeć w okresie wysokiego poziomu wód gruntowych z uwagi na grząski grunt. Łatwo wówczas o stratę obuwia. Zanim zrobi się więc drugi krok zawsze warto się upewnić, czy nie ugrzęźnie się na amen. Za to w okresie suszy można podejść naprawdę blisko głównego źródła. Miejsce to jest jedyną w okolicy tego typu ostoją dzikich ptaków. Lubię przychodzić tu właśnie by prowadzić obserwacje przyrody. Mimo wczorajszych mrozów postanowiłam zajrzeć na bagna wiedziona nadzieją wypatrzenia jego dzikich mieszkańców. Dawno mnie tutaj nie było. Zaobserwowany w wierzbach kwiczoł, wyczerpana bateria i słoneczna pogoda pokusiły mnie dzisiaj o powrót. Jak przystało na tereny podmokłe, królują tutaj rozłożyste wierzby o płożących się po ziemi gałęziach oraz bujne trzcinowiska. Stałym przedstawicielem tutejszej fauny są sarny. Spotykam je tutaj rok rocznie. Dzisiaj sarna przyprowadziła ze sobą młode. Zapewne przyszły obgryzać wierzbowe gałązki, na których pojawiają się już nieśmiało pierwsze wiosenne pąki. Ponoć młode sarniątka w obliczu zagrożenia charakterystycznie popiskują, nawołując matkę. Przypomina to trochę ptasie piski. Matka zazwyczaj odpowiada im niskimi pomrukami. To taki ich tajny kod, dla nas ludzi trudny do wychwycenia. Największym zaskoczeniem był dla mnie lis. W prawdzie rok temu mniej więcej o tej samej porze roku znalazłam martwego lisa. Podczas moich wycieczek-ucieczek w plener często z resztą mi się zdarza znajdować martwe zwierzęta. Chyba nie ma widoków, które bardziej przypominają o kruchości życia. Z jednej strony nie są to widoki przyjemne, a z drugiej strony uświadamiają o zachodzących w przyrodzie cyklach. Czymś na wzór przemienności pór roku. W końcu to martwe zwierze stanie się pokarmem dla innych stworzeń, które tworzą świat natury. Martwe ciało lisa spowił wkrótce potem nieprzenikniony zielony gąszcz bagien. Na próżno byłoby dzisiaj szukać kości. Wchłonęła je ta wciąż żywa ziemia. Pierwszy raz miałam okazję zaobserwować żywego lisa. Zauważyłam go jak przechadzał się spokojnie wśród wierzb. W pewnym momencie chyba mnie zwęszył, przysiadł wśród suchych trzcin i przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Potem oddalił się i zniknął gdzieś w gąszczu wierzb. Właśnie doczytałam się, że oprócz świetnego węchu, lisy mają również idealny słuch. Potrafią dosłyszeć pisk myszy z odległości aż 100 metrów! Całkiem możliwe więc, że ten lis mnie pokrakę po prostu usłyszał. Poszłam jeszcze kawałek równolegle w kierunku, w który się oddalił, ale nie dojrzałam go już nigdzie w trzcinowisku. Nie da się ukryć, że panowały idealne warunki, aby wtopił się swoją rudą kitą w rozświetlone złoto słońcem trzciny. Posłyszałam tylko jakby szczekanie w wierzbinie. Pomyślałam, że to pewnie psy ujadają w oddali, choć ostatnio doczytałam się, że jest to okres odchowywania przez lisy szczeniąt. Czy to możliwe, aby miały norę na bagnie? Nie jestem przekonana. Prędzej sarny, które wypatrzyłam w drodze powrotnej, zwęszyły mnie i alarmowały pozostałe do odwrotu. Ponoć w obliczu zagrożenia charakterystycznie poszczekują. Warunki były z resztą idealne do tropienia zwierzyny. W utrzymującej się wciąż na zmarzniętym podmokłym gruncie pokrywie śnieżnej zaobserwować można było świeże ślady ptaków i innych zwierząt. A poniżej niespodzianka. Zazwyczaj, kiedy myślimy o grzybach, oczyma wyobraźni widzimy las. Raczej mało kto udałby się na grzyby na bagna. Zwłaszcza zimą. Zupełnym przypadkiem właśnie na bagnach natrafiłam na kilka rosnących w bliskiej od siebie odległości okazów starych owocników purchawki fiolowatej (Lycoperdon excipuliforme). Były naprawdę spore i niepozorne do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy to nie jakiś nadżarty czasem śmieć. Warunki były idealne do wykonania zdjęć - słońce, śnieg. Wkrótce wtopią się w tło i wraz z wybuchem wiosny pochłonie je nieprzenikniony zielony gąszcz bagien.
Pamiętacie lipcowy wpis poświęcony storczykom występującym w Polsce? Otóż muszę przyznać się do tego, że wprowadziłam Was w tym wpisie w błąd. Dałam się naturze wywieść w pole. Zresztą już nie pierwszy raz. Otóż przypadkowo znalazłam ostatnio w mojej prywatnej bibliotece aleksandryjskiej przewodnik pt. "Las" wydawnictwa Multico - swoiste kompendium najbardziej charakterystycznych okazów fauny i flory uporządkowanych pod kątem rodzajów lasów, w jakich najczęściej występują. Przekartkowując go, natrafiłam przypadkiem na roślinę, w której momentalnie rozpoznałam gnieźnika leśnego (Neottia nidus-avis). O, gnieźnik! - pomyślałam. A tu niespodzianka! Gdybym nie spojrzała na opis obok, nigdy pewnie bym nie pomyślała, że mogą istnieć dwa tak łudząco do siebie podobne gatunki roślin. Co najistotniejsze wywodzące się z dwóch różnych rodzin. W lipcu 2017 roku miałam okazję udać się na grzybobranie do Puszczy Mariańskiej w województwie łódzkim. W pewnym momencie wśród liści zauważyłam taką oto dziwną roślinę. Okazało się, że wokół jest jeszcze więcej jej okazów w różnych stadiach rozwoju. Po zasięgnięciu wiedzy w przewodniku do rozpoznawania roślin i zwierząt znalazłam roślinę wprost idealnie odpowiadającą pod każdym wydawać by się mogło względem roślinie z mojego zdjęcia. Głód wiedzy został zaspokojony. Ostatnio jednak wpadł mi w rękę wspomniany wcześniej inny przewodnik i okazało się, że to nie gnieźnik, nie storczyk, ale gatunek rośliny z rodziny wrzosowatych! Korzeniówka pospolita (Monotropa hypopitys). Też mi podobieństwo!? Natychmiast skonfrontowałam ilustrację, informacje i internetowe zasoby z powyższym zdjęciem. Nie miałam żadnych wątpliwości. Popełniłam pomyłkę, ale na swoją obronę zachęcam Was tylko do porównania zdjęcia korzeniówki (powyżej) ze zdjęciem gnieźnika. Czyż nie są do siebie wprost łudząco podobne? Obydwie rośliny to bezzieleniowe byliny, niezdolne do fotosyntezy, o zredukowanych łuskowatych liściach, współżyjące z grzybami (mikoryza). Jedyne, czym właściwie różnią się dorosłe okazy - to kształt kwiatów. U gnieźnika złożone są z 6 działek z dwuklapową warżką i przypominają typowy kwiat storczyka. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Niestety nie pokażę Wam zdjęcia gnieźnika, bo nie miałam jeszcze okazji zobaczyć go "na żywo". Wszystko przede mną. A oto i zdjęcie gnieźnika wykonane w Puszczy Augustowskiej w ramach dziczenia na rykowisku zorganizowanego przez Michała Skierczyńskiego we wrześniu 2018 roku. Przy okazji polecam dziczenie. Ta pomyłka skłoniła mnie do kilku refleksji. Świat roślin nieustająco mnie zaskakuje swoją różnorodnością. Im dłużej go eksploruje, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest to świat niesłychanie inteligentnie zaprojektowany. Momentami myślę sobie wręcz, że jest w tym coś przewrotnego, coś złowrogiego. Czyżby kłaniały się takie zagadnienia, jak walka o przetrwanie? ewolucja? selekcja naturalna? W tym przypadku mamy do czynienia z niejadalnymi storczykami, ale jak wysoką cenę przyszłoby nam zapłacić za taką pomyłkę w przypadku roślin potencjalnie jadalnych, choć jednocześnie mających szkodliwych lub trujących sobowtórów. Jakże oddaliliśmy się od natury, że eksplorowanie jej świata przypomina spacer we mgle. Zastanawia mnie również, jaki cel miała natura w stworzeniu roślin tak bardzo do siebie podobnych występujących w podobnych środowiskach i warunkach. To nie może być przypadek. Ale to już z pewnością pytanie do eksperta.
Wielokrotnie wracając z obczyzny wzrok mój zawieszał się błędnie za oknem i do znudzenia i zmęczenia powtarzałam sentymentalnie, że takich wierzb, jak te polskie, nie ma nigdzie na zachodzie. Stanowią swoistą wizytówkę Polski. Mogliby ten polski pejzaż próbować zamazać pozbawionymi wyrazu betonowymi wstęgami wolności, ale dopóki na szachownicy horyzontu majaczą charakterystyczne wierzbowe figury wiadomo, że wciąż lub już jesteśmy w Polsce, a nie tylko w Europie. Większość z tych wierzb nie wygląda jednak tak, jak ta na zdjęciu poniżej. Są przerośnięte, zaniedbane, zdziczałe, o ile nie zdążyły się już złamać lub rozszczepić pod naporem własnych gałęzi. Paradoksalnie są świadectwem działalności człowieka, nawet jeśli okolica wydaje się niezagospodarowana i dzika, ale o tym później. Wzorcowo ogłowiona wierzba głowiasta Gdybym podczas powrotu do domu w piątkowe popołudnie nie dokonała przypadkowego odkrycia stawu w okolicznym zagajniku tylko i wyłącznie dzięki temu, że powierzchnię wody skuła malownicza lodowa tafla emanująca co najmniej magiczną fluorescencją, odstająca wyraźnie od bardziej jesiennego niż zimowego krajobrazu, zapewne byłabym mocno zdziwiona dzisiejszym porannym widokiem za oknem. Być może aktywny marsz na świeżym powietrzu zrobił swoje i narastający chłód nie dał mi się wówczas tak mocno we znaki. Choć prognoza pogody przewidywała siarczysty mróz i opady śniegu w nocy, pewnie nie byłam jedyną osobą, włącznie z meteorologami, której wyobrażenia zima bezlitośnie zweryfikowała zaskakującym rozmachem. Nie mogę powiedzieć, aby mnie to specjalnie zniechęciło do planowanego udziału w ogławianiu wierzb, więc raczej nie mogło być aż tak źle. Kto wie, być może to już ostatni atak prawdziwej zimy w tym roku. Z pewnością również niepowtarzalna okazja udziału w podobnym wydarzeniu i dowiedzenia się czegoś więcej o wierzbach, korzeniach tradycji ich ogławiania oraz jej istocie bezpośrednio od pasjonata i eksperta w temacie - ornitologa Pana Adama Tarłowskiego, członka Towarzystwa Przyrodniczego „Bocian”, organizatora wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej na Mazowszu. Tegoroczna edycja odbyła się w sobotę 24 lutego na terenie gospodarstwa leciwego już pana Henryka Mikulskiego we wsi Górki Kampinoskie na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego. Tyle atrakcji jednego dnia. Takiej okazji po prostu nie można było przepuścić. Gdyby Zin mógł mieć rację i były to faktycznie kopuły mauretańskich świątyń... Śnieg. Mróz. Zachmurzenie. Po dotarciu na miejsce i lodowaty wiatr postanowił nas nie oszczędzać. Bez zbędnych dywagacji i przebieranek zabraliśmy się szybko do dzieła. Najlepszym sposobem na taką niepogodę jest bowiem bycie w ciągłym ruchu. Sztandar Towarzystwa z podobizną bociana białego zawisł wokół pnia jednej z przydrożnych wierzb by wskazywać drogę spóźnialskim niedowiarkom. Zima bowiem niczym w kalejdoskopie zaskakiwała coraz to nowymi odsłonami. Ostatecznie zebrało się 10 osób. Ci, którzy mieli uprawnienia na pilarki, wdrapywali się po drabinie na wierzbowe głowy i przycinali gałęzie w nadziei na przezorność i spostrzegawczość pomocników na dole. Nie były to bowiem byle jakie gałęzie, ale potężne konary. Lepiej więc było mieć się na baczności i nie znaleźć na drodze ich upadku. Pomocnicy sprzątali teren. Większe żywe konary cięto na kawałki i układano w stosach. Zapewnią gospodarzowi opał na cały miesiąc. Swoją drogą przyjemny był zapach niesionej po okolicy przez wiatr palonej wierzbiny. Pozyskać można było również tzw. żywokoły pod rozsadę i cieńsze witki do wyplatania koszyków. Mniejsze i suche gałęzie lądowały w ognisku, bez którego trudno byłoby wyobrazić sobie zarówno ciężką fizyczną pracę na mrozie, jak i odpoczynek po niej przy skwierczących na ogniu kiełbaskach. Nie da się ukryć, że zmasowany zlot 6 samochodów jednego dnia wzbudził ciekawość mieszkańców całej wsi. Przy okazji wymiany pozdrowień z jedną z mijających nas pań wywiązała się rozmowa, z której wynikło, że wśród mieszkańców pojawiła się nadzieja na wesele. Wieść o tym, że ogławiamy wierzby wywołała chyba rozczarowanie, a zaproszenie do udziału w ognisku pozostało bez odzewu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej pogoda się poprawiła. Zza chmur wyszło słońce, nadając rumieńców okolicznemu krajobrazowi. A było, co podziwiać, bo nieopodal ostało się jeszcze kilka modelowych okazów wierzb. Jeden z uczestników wydarzenia, zawodowy dendrolog, użył jeszcze bardziej sugestywnego określenia, które jak na złość wypadło mi z głowy. W takich sytuacjach zwykle ratuje się określeniem „zinowskie”. Zinowskie były tutaj nie tylko wierzby, ale i stogi siana przypominające sobą „kopuły mauretańskich świątyń”. W tych okolicznościach przyrody z wiatrem melodyjnie świszczącym klasyką we wszelkich dziuplach, szczelinach i prześwitach nie trudno było skłonić się ku przekonaniu „co autor miał na myśli”. Ponoć na wierzbowych traktach znalazł inspiracje do swych kompozycji sam Fryderyk Chopin. Na marginesie - świetny pretekst by odkurzyć bibliotekę melomana. A i chyba malarzom wierzby nie pozostawały dłużne, patrząc choćby na ten przypadkowo przyuważony impresjonistyczny pejzaż nad ogniskiem. Rozgrzanym powietrzem malowane O WIERZBACH GŁOWIASTYCH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? I CO Z TEGO? Wierzby głowiaste to nie specjalny gatunek, czy odmiana wierzby, ale forma drzewa ukształtowana ręką człowieka. Szpalery wierzb głowiastych – jeden z najbardziej charakterystycznych symboli mazowieckich wsi, nieodłącznie kojarzony z Polską i muzyką Chopina – pojawił się na naszych ziemiach wraz z napływem osadników holenderskich, którzy zaczęli osiedlać się na terenie Żuław Wiślanych na początku XVI w. Kolonizując kolejne tereny w dolinie Wisły, dotarli na Mazowsze. Bardzo mobilna ludność holenderska chętnie zasiedlała bezludne, często zalewane obszary nad Wisłą, na których ludność polska nie potrafiła gospodarować. Olędrzy mogli tu liczyć na dobre warunku życia, wolność i tolerancję religijną. Osadnikom wywodzącym się z wciąż zalewanych terenów Niderlandów nie obca była gospodarka prowadzona na podmokłych terenach. Jednym z elementów ułatwiających gospodarowanie na terenach zalewowych było właśnie sadzenie szpalerów ogławianych wierzb. Drzewa, działające jak pompy wysysające wodę z gruntu wspomagały działanie rowów melioracyjnych w osuszaniu terenu. Sadzone prostopadle do rzeki, na miedzach, groblach i w pobliżu zabudowań, w przypadku gwałtownych wiosennych roztopów blokowały pochody kry. Pozyskiwane podczas ogławiania pędy wykorzystywano do budowy płotów, które podczas ustępowania powodzi zatrzymywały muł rzeczny użyźniający pole uprawne. Grubsze pędy tzw. żywokoły, po zasadzeniu tworzyły kolejne wierzbowe zadrzewienia. Naturalnie, materiał z ogławianych wierzb przez wieki wykorzystywany był także na opał, [..] do wyplatania koszyków, [..] na paszę dla zwierząt, [..] w medycynie ludowej i na wiele innych sposobów. Wartość wierzby przejawia się nie tylko w jej wykorzystaniu materialnym, ale także kulturowym. BO DOBREGO OGRODNIKA POZNAĆ MOŻNA PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY Ogławianie to regularne cięcie, polegające na usunięciu wszystkich pędów z wierzchołka drzewa. W jego wyniku pień przyrasta, tworząc wyjątkowy kształt zwany wierzbową głową. Kształtowanie korony drzewa, którego wiek nie przekracza 10 lat, jak i utrzymywanie formowanego kształtu korony drzewa, nie wymaga żadnej zgody. Wierzby nie ogławiane przez 5 i więcej lat, mające pędy o grubości ponad 30 cm, na skutek dużego wiatru lub pioruna, kruche, posiadające duże ilości soków łatwo się rozłamują, po czym obumierają. Drzewa rosnące przy drogach i zabudowaniach stanowią dodatkowe zagrożenie dla samochodów, pieszych i okolicznych budynków. Liczne gatunki ptaków związane z krajobrazem rolniczym i dziuplami takie jak pójdźka i dudek gwałtownie zmniejszają swoją liczebność, nie wspominając o owadach, grzybach, porostach, roślinach, a nawet drzewach, które chętnie wchodzą w swoistą symbiozę z wierzbami. Jeśli chcemy, aby z naszego krajobrazu nie zniknęły malownicze i cenne przyrodniczo szpalery wierzb głowiastych, prócz regularnego ogławiana tych już istniejących – zasadźmy nowe! Ale to chyba temat na osobne wydarzenie. Ostatecznie udało się nam ogłowić pięć wierzb, choć na części z nich zostało nam jeszcze parę gałęzi do przycięcia. Wzdłuż szpaleru pojawiły się bowiem świeżo postawione słupy i przycinanie niektórych gałęzi mogłoby grozić uszkodzeniem kabli. Wzdłuż drogi znajduje się jeszcze jedna nieogłowiona wierzba. No i jakby nie patrzeć, te wierzby ze zdjęcia poniżej chyba też się proszą o wizytę fryzjera. Dożynki wierzbowe - brzmi nieźle. Niniejszy tekst jest relacją z wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej. O WIERZBACH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? PO CO? oraz BO PRAWDZIWEGO OGRODNIKA POZNAJE SIĘ PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY zostały opracowane na podstawie informacji i stanowią swobodny cytat z materiałów poświęconych wierzbie na stronie Stowarzyszenia Przyrodniczego „Bocian”. Więcej na: http://www.bocian.org.pl/o-wierzbach Każdy z uczestników wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej otrzymał w ramach podziękowania kalendarz na 2018 rok z kulikiem wielkim. Ochrona kulika wielkiego jest obecnie jednym z celów działań prowadzonych przez Towarzystwo Przyrodnicze "Bocian". Więcej na: http://ochronakulika.pl/ GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć CIEKAWOSTKI PRZYRODNICZE Ucieczka w plener bez możliwości rozwikłania jakiejś przyrodniczej zagadki to byłaby bardzo nudna ucieczka. CO TO ZA GRZYB? Czyreń ogniowy (Phellinus igniarius (L.) Quél ), znany nam lepiej pod nazwą potoczną jako huba. Ponoć często spotykany na starych wierzbach. Na zdjęciu dwa starsze osobniki, choć pod starymi zdrewniałymi kapeluszami pojawiają się już jaśniejsze, białe, młode owocniki. Niestety to pasożyt atakujący żywe drzewa, wywołujący białą zgniliznę drewna. Jest niejadalny, ale dawniej pocięty na plasterki i dobrze wysuszony owocnik wykorzystywany był do sporządzania tzw. hubek do rozniecania ognia za pomocą krzesiwa. Stąd też jego przydomek - ogniowy (Źródło: wikipedia) CO TO ZA ROŚLINA? W wyniku próchnienia wierzbowych głów tworzą się liczne dziuple i szczeliny, w których znajduje schronienie wielu przedstawicieli fauny, ale również i flory. Rośliny łatwo ukorzeniają się w odkładającej się w szczelinach próchnicy. Oto przykład rośliny, która najprawdopodobniej wysiała się w wierzbowej głowie z nasiona przeniesionego przez wiatr, ptaki lub owady. Czy jest to glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus L.)? Jeśli tak, to warto wiedzieć, że glistnik rośnie nierzadko na ogławianych wierzbach jako przypadkowy epifit. Epifit to roślina rosnąca na innej roślinie, ale zwykle nie prowadząca pasożytniczego trybu życia. Nasiona glistnika zanoszone są na wierzby przez mrówki. CO TO ZA DRZEWO? Często zdarza się również, że na wierzbach wysiewają się różne gatunki drzew. Nie jest więc zaskoczeniem dopatrzenie się kory brzozy lub innego drzewa na jednej z gałęzi wychodzących z wierzbowej głowy lub brzozowych listków wśród ulistnionych wierzbowych witek. Na zdjęciu trzy gracje. Jeśli dobrze się przyjrzycie, zauważycie jaśniejsze, gładsze i jakby pozbawione kory pasmo na pniu tej najbardziej po lewej stronie. Jest to najprawdopodobniej pień innego gatunku drzewa, który wszedł w symbiozę z tą wierzbą. Dendrolog rozwikłałby zagadkę w mig. Mi pozostanie chyba czekać do wiosny. CO TO ZA PTAK? W pewnym momencie w koronach olch rosnących po przeciwnej stronie drogi zaroiło się od rozświergotanego licznego stada małych ptaszków. Na chwilę sparaliżowały nadzwyczajnie ruchliwą tego dnia ulice we wsi. Być może również liczyły na jakąś huczną zabawę. Oczywiście musiałam sprawdzić, kto taki nas odwiedził. Cytrynowo ubarwione ptaszki wielkości sikor obsiadły rozłożystą pozornie nagą koronę strzelistej olchy. To przedstawiciele gatunku czyż zwyczajny, czyż pospolity, czyżyk (Spinus spinus). Po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że nie bez powodu wybrały akurat to drzewo. Na gałęziach ostało się wciąż wiele starych zdrewniałych szyszkowatych owocostanów, na których te ptaki chętnie żerują całymi stadami. CO TO ZA OWADY? Wierzby głowiaste to niezwykle żywotne twory. Z uwagi na to, że można łatwo je rozmnażać za pomocą żywokołów czy najzwyklejszych witek, nie powinien dziwić fakt, że nawet w takiej rozłamanej wierzbie, choćby miała się trzymać pionu cienkim skrawkiem pnia, nie przestają płynąć życiodajne soki. Jeszcze jakiś czas minie zanim przestaną się na niej zielenić wiosną witki. A nawet wtedy, gdy położy ją wiatr, istnieje duże prawdopodobieństwo, że z pnia wypuszczą nowe pędy. Nawet jeśli wierzba obumrze, życie toczyć będzie się na niej dalej w najlepsze. Stanie się odtąd domem dla owadów żerujących na martwym drewnie, które niczym egipscy skrybowie hieroglify drążyć będą w nim zagadkowe meandry swoich korytarzy. Świat owadów to ponoć wciąż niedokończona układanka dla przyrodników. Na zdjęciu powyżej udało mi się bezwiednie uchwycić niezwykle ciekawe zjawisko, a mianowicie korę tej wierzby niszczą larwy owadów. Jedna z uczestniczek wydarzenia znalazła informację na blogu pewnego leśniczego (Blog Leśniczego), że to najprawdopodobniej przypłaszczek granatek. Drzewo próbuje zalać zaatakowane, chore miejsca żywicą - stąd kolejne warstwy i środkowy naciek. Jeśli kuracja jest nieskuteczna, owad atakuje kolejne warstwy. Na wierzbach można ponadto potkać również krytoryjka olchowca. Więcej na: http://bloglesniczego.erys.pl/blog/?p=1&id_blog=3&lang_id=5&id_post=3575
Podróż po Australii mogłabym spokojnie określić wariatkowem choćby z tego względu, że w przeciągu niecałych 2 miesięcy pokonaliśmy około 7000 kilometrów niezwykle zmiennego w każdym tego słowa znaczeniu olbrzymiego kraju-kontynentu, gdzie dla takiego mieszkańca półkuli północnej jak ja wszystko wydawało się egzotyczne na miarę pierwszych odkryć Darwina. Nie było jednak czasu na sprawdzanie nazwy każdej rośliny, więc trzeba było zadowolić się fotograficzną dokumentacją, która urosła po powrocie do rozmiarów trudnych do ogarnięcia, uporządkowania i przede wszystkim opracowania. Dopiero przy okazji selekcji zdjęć na potrzeby celów innych niż te wymarzone opracowania dla potomności, choć pewnie ta obyłaby się bez nich spokojnie... dygresja: czytam teraz relację z wyprawy Scotta na biegun i autor, uczestnik ekspedycji, z trudem, ale otwarcie przyznaje, że w istocie osiągnięcia 2-letniego pobytu na tym niegościnnym kontynencie nie mają niestety dla przeciętnego człowieka zbytniej wartości, ten zadaje klasyczne pytania typu a po co? dlaczego? a nie lepiej zostać w ciepłym łóżeczku? a nie szkoda pieniędzy? a co ja z tego będę miał?, jedyna wartością, jaką przedstawiały sobą wszelkie trudy pobytu i straty członków ekspedycji Scotta na Antarktydzie, był nieoceniony wkład w rozwój wiedzy i nauki ...odżyła we mnie ponownie ciekawość tego, co to za roślina, jaka to skała, jak nazywa się ten gatunek ptaka. Ten wpis poświęcę ponownie faunie Australii, a dokładniej tropikalnym lasom deszczowym. Choć przeważająca część kontynentu australijskiego to bezkresne spalone słońcem pustkowia, a tropikalne lasy deszczowe zajmują zaledwie 0,2% powierzchni kontynentu, to właśnie tam skupia się 1/3 ogólnej liczby gatunków zwierząt i 1/2 liczby gatunków roślin kontynentu. Pora deszczowa, a więc okres wysokich temperatur i opadów, a co za tym idzie dużej wilgotności powietrza trwa tutaj od grudnia do marca. Moja podróż po Australii przypadła właśnie na ten najbujniejszy okres wegetacyjny. Oto kilka intrygujących odsłon tropikalnego lasu deszczowego w Australii, których tajemnice udało mi się rozwikłać dzięki niepozornemu albumowi z dzieciństwa pt. "Dżungla".Mijałam półkę z tym i wieloma innymi podobnymi albumami od dłuższego czasu i moja kobieca intuicja podpowiedziała mi, że coś musi być na rzeczy, aż proszą się by je przekartkować i jak się okazało, znalazłam tam odpowiedzi zanim nawet zdążyłam zadać nurtujące mnie pytania. PŁASKLA / ŁOSIE ROGI (Platycerium superbum) "Konsolowato osadzone, szerokie liście płonne tej dużej paproci epifitycznej, zwanej płasklą lub łosimi rogami (Platycerium sp.), luźno przylegają do pnia drzewa, tak, że za nimi gromadzą się szczątki martwych roślin. Powstaje z nich bogaty w próchnicę kompost, zwilżany wodą ściekającą po pniu, w nim właśnie paproć rozwija korzenie. Zwisające liście zarodnionośne są w nasadzie wąskie i stopniowo się rozszerzają." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Choć ta tropikalna roślina momentalnie kojarzy się nam z rodzimą jemiołą, która jest pasożytem, płaskla nie prowadzi pasożytniczego trybu życia, a jedynie wykorzystuje inne rośliny jako podporę. Jej korzenie wnikają w rozkładający się materiał pochodzenia organicznego, który gromadzi się w zagłębieniach kory. Tego typu rośliny nazywa się epifitami, poroślami lub aerofitami. Zdjęcia zostały wykonane w ośrodku kultury Minjungbal Aboriginal Cultural Centre w Tweed Heads, Nowa Południowa Walia, Australia. Teren ośrodka obejmuje rozległe dzikie i niezwykle zróżnicowane obszary zielone, w tym lasy bagienne z namorzynami i aborygeńskie miejsca kultu. Las eukaliptusowy Kukabura chichotliwa - emblematyczny ptak Australii. Dla odmiany w iglakach Namorzyny. Rzeka Tweed NAMORZYNY (Rhizophora) "Wzdłuż tropikalnych wybrzeży i w ujściach rzek gromadzą się warstwy mułu i pyłu iłowego. Te muliste wybrzeża są zasiedlane przez liczne gatunki drzew i krzewów (określa się je terminem namorzyny lub jako wybrzeże mangrowe), które tworzą lasy bagienne. Muły oraz ciepła, przypływająca i odpływająca woda morska zawierają mało tlenu. Dlatego z namorzyn wystają pneumatofory, czyli korzenie oddechowe, wystające ponad powierzchnię mułu i pobierające tlen z powietrza. Pneumatofory namorzynów z rodzaju Rhizophora (powyżej) rosną w postaci plątaniny łuków, u innych rodzajów mają kształt guzowatych kolanek lub cienkich kolców." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Korzenie namorzyn odsłonięte podczas odpływu na wybrzeżu Morza Koralowego w Parku Narodowym Annan niedaleko Cooktown, Queensland, Australia NAPŁYWY KORZENIOWE "Te ogromne, powyginane napływy korzeniowe są charakterystyczne dla nizinnych tropikalnych lasów deszczowych. Odchodzą od rosnących na powierzchni lub tuż pod powierzchnią ziemi korzeni poziomych i mogą sięgać na pniu do wysokości 9 metrów, tworząc skrzydła podporowe z twardego drewna." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Ale właściwie dlaczego drzewa wykształcają takie skrzydła podporowe? W tropikalnym lesie deszczowym można wyróżnić trzy warstwy: - środkową - stanowi ją wiecznie zielony dach koron drzew, zwany okapem; - dolną - niższa roślinność drzewiasta i zielna; - górną - korony rosnących w rozproszeniu olbrzymich drzew górujących. Przy tym choćby z tych dwóch skromnych zdjęć można szybko wydedukować, że znajduje się tutaj ogromna różnorodność roślin, które rosną w dużym zagęszczeniu do tego stopnia, że na dno lasu dociera bardzo niewielka ilość światła słonecznego, o które oczywiście rośliny ze sobą konkurują na wszelkie możliwe sposoby. Wszelkie pnącza i liany przypominające nasz rodzimy bluszcz urastają tutaj do nie byle jakich rozmiarów. W niektórych przypadkach potrafią nawet doprowadzić do obumarcia drzewa. Ich potężne pędy stanowią duże obciążenie dla wysokich drzew, które są ponadto narażone bardziej niż rośliny z niższych partii na działanie silnych wiatrów. Nie dziwi więc to, że wykształcają napływy korzeniowe by wzmocnić swój system korzeniowy. Las tropikalny. Josephine Falls, Queensland, Australia
Pamiętacie, jak w październiku w Polskę uderzył orkan Grzegorz i zastanawiałam się, kto nazywa te wszystkie zjawiska pogodowe? Wreszcie znalazłam dzisiaj zupełnym przypadkiem odpowiedź na stronie Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMGW). IMGW uruchomiło bardzo fajny pasek z tekstami poświęconymi różnym takim właśnie ciekawostkom. Znalazł się tam również wpis "Skąd się biorą nazwy huraganów?" Właśnie - huraganów, a nie orkanów! "Orkan" to kalka z niemieckiego powielana w mediach. Nazwa "orkan" nie występuje jednak ani w terminologii używanej przez IMGW ani nawet w literaturze naukowej z zakresu meteorologii. Prawidłowym określeniem na tak silny wiatr, który przeszedł choćby ostatnimi dniami nad Niemcami, "Friederike" czy wspomniany wcześniej październikowy Grzegorz, choć pod taką nazwą funkcjonował tylko w Polsce, a naprawdę nosił nazwę "Herwart", jest po prostu huragan, alternatywnie głęboki niż. W istocie ja chodzący barometr zachodziłam wczoraj w głowę, co się dzieje, że tak mnie ścina z nóg - no i mam odpowiedź. A wracając do gwoździa programu, nazwy takich zjawisk meteorologicznych, jak huragany, wystosowywane są przez odpowiednie instytucje właściwe dla miejsca powstawania tych zjawisk, a większość z nich powstaje poza granicami Polski, a więc nazwy często są obcojęzyczne i takie generalnie powinny pozostać by nie wprowadzać zamieszania, ale media potrzebują by im się dobrze rymowało, więc nadają polskie nazwy, często używają również bardziej chwytliwego, a moim zdaniem łagodniejszego w wyrazie, bo niejednoznacznie kojarzącego się określenia "orkan". Źródła:
IMGW. Skąd się biorą nazwy huraganów? http://www.imgw.pl/2017/11/10/skad-sie-biora-nazwy-huraganow/ Orkan HERWART tobt über Deutschland 29.10.2017 erstellt von Dennis Dalter:http://www.wetter24.de/news/detail/2017-10-29-orkan-herwart-tobt-ueber-deutschland/ Jako fotograf często miewam taką refleksję post factum. "Ehh, to trzeba było nakręcić!" Często zapominam, że mam taki przycisk w swoim aparacie, a czasami to się dzieje jakoś naturalnie. Po prostu czasami zdarzają się takie niesamowite momenty, że ręce nie czekają aż się mózg zdecyduje kręcić nie kręcić. Oto jeden z nich i to wcale nie w żadnym parku czy puszczy, tylko 10 minut drogi autem od domu na niepozornej podmokłej łące z amboną gdzieś przy drodze. Sama byłam w szoku, kiedy któregoś poranka stałam na ambonie i wsłuchiwałam się w szum trzcin, aż tu nagle kątem oka zobaczyłam poruszenie tuż pod amboną. Mijał mnie właśnie potężny łoś. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! O wiele większe niż kontakt z na w pół oswojonymi łosiami w parkach lub zakleszczonymi ogrodzeniami w rezerwatach. Wolność. To słowo wraca do mnie nieustająco z ogromną siłą. Tego poranka mnie i tego łosia połączył właśnie ten trudny do zdefiniowania ideał - wolność. Nieustająco nawołuję do władz gmin: Nie niszczcie bagnistych nieużytków na swoich terenach, bo zniszczycie i tę dziewiczą przyrodę, której szukacie w puszczach i parkach, a ona jest tu i teraz nieraz na odległość dłuższego spaceru. Nadbużańskie uroczysko. Wyprawa wzdłuż dzikiego i zarośniętego brzegu Bugu w poszukiwaniu potocznika wąskolistnego, wodnego odpowiednika paprotki, zaowocowała odkryciem wyjątkowo bogatego pod względem fauny i flory naturalnego oczka wodnego. Można było tutaj znaleźć chyba wszelkiego rodzaju cuda wodnej roślinności, jakie tylko Bóg stworzył: tatarak, pałkę, jeżogłówkę gałęziastą, imponujące skupisko osoki aloesowatej (to ta przypominająca aloes roślina zanurzona w wodzie na drugim planie, a także nisko rosnące nad wodą skupisko roślin przed trzcinowiskiem na skraju zbiornika), grążel żółty, rdestnicę wodną, rzęsę wodną, salwinię, żabieńca babkę wodną (ta misternie rozgałęziona roślinka na pierwszym planie to jej kwiatostan), strzałkę wodną, różne odmiany situ, rogatka i pływające pod wodą rośliny, różową krwawnicę, wiązówkę błotną, a nawet sam owoc zakazany - szalej jadowity i oczywiście wspomniany przeze mnie wcześniej potocznik wąskolistny. Oprócz tego można było zaobserwować oczywiście wszelkie bogactwo fauny - błotniarkę stawową, zatoczka rogowego, nartnika, niezłego hałasu narobiła też wokół siebie żaba wodna, która wyskoczyła z zarośli na pływający kawałek drewna, aby przyjrzeć się uważnie niezapowiedzianemu gościowi. Zaalarmowana intruzem zgraja wodniczek wszczęła nerwowy alarm, po czym znikła w wysokim i gęstym trzcinowisku. Lokalna nieźle odkarmiona pijawka nie zwlekała ani chwili, gdy zanurzyłam rękę w gęsto zarośniętej wszelką roślinnością wodzie. W tym momencie pomyślałam sobie, że miałam jednak trochę oleju w głowie, że nie wchodziłam dzień wcześniej do wody bez kaloszy. OSOKA ALOESOWATA (Stratiotes aloides) To niezwykle delikatna i krucha roślina, która potrafi jednak osiągać pokaźne rozmiary. Kształtem i fakturą liści przypomina nieco popularny aloes. Rośnie częściowo nad, częściowo pod wodą. Na zdjęciu widać piękny okaz z pełzającymi pod wodą liśćmi. SZALEJ JADOWITY (Cicuta virosa l.) Kuszący baldach tej rośliny ma w sobie jednak coś alarmującego. Nie, dziękuję, ja się nie skuszę, ale może jakiś zapylacz?! Szalej jadowity, popularnie zwany cykutą, to jedna z najbardziej trujących roślin w Polsce. ŻABIENIEC BABKA WODNA (Alisma plantago-aquatica) Misterny kwiatostan żabieńca babki wodnej - wiecha zbudowana z okółków gałązek wzniesionych do góry prezentuje się imponująco w świetle słońca na tle granatu zbiornika. ŻABA WODNA (Rana esculenta) Ciekawość nie zna granic. Ta mała żaba narobiła niezłego hałasu zanim wygramoliła się z trzcinowiska na unoszący się na wodzie kawałek drewna by bacznie przyjrzeć się intruzowi. A może to zaczarowany książę czekający z niecierpliwością na swoje przeznaczenie?! WODNICZKA (Acrocephalus paludicola) Z tego zdjęcia jestem bardzo dumna, bo udało mi się uchwycić ptaka, którego zazwyczaj pasjonaci jeżdżą podziwiać aż nad samą Biebrzę. Hałaśliwa ptasia zgraja w mijanym trzcinowisku okazała się skupiskiem wodniczek. Na zdjęciu wodniczka w pełnej krasie. Oprócz jasnych smug ocznych i białego paska przebiegającego wzdłuż głowy, to właśnie dzięki charakterystycznym podłużnym wyraźnie kontrastowym tygrysim paskom na grzbiecie można ją z łatwością odróżnić od innych podobnych ptaków, np. pospolitej rokitniczki. Jest to typowy ptak lęgowy błotnistych łąk porośniętych turzycą, choć na przelotach pojawia się również właśnie nad brzegami stawów w wysokich trzcinowiskach. Jest to ptak wędrowny. Według OTOP, wodniczka (Acrocephalus paludicola) jest najrzadszym i zarazem jedynym globalnie zagrożonym gatunkiem z rzędu wróblowych (status wg IUCN – narażony), występującym w kontynentalnej części Europy. Wodniczka jest gatunkiem, za który Polska ponosi wyjątkową odpowiedzialność, ponieważ około 25 procent całej światowej populacji żyje właśnie tu. Więcej na stronie Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (OTOP): http://otop.org.pl/naszeprojekty/chronimy/wodniczka/
Moment, w którym ten cały wielki świat staje na głowie i uświadamiasz sobie, że dżungla amazońska jest zaledwie większą kopią tego, co zmieściłoby się pod Twoją stopą. Jest tylko jedno pytanie: jak Ty się masz do tego wszystkiego, człowieku?! Czy faktycznie stworzył Cię Bóg? Czy wyewoluowałeś od małpy? Powstałeś z kropli wody? A może po prostu spadłeś z nieba jak gwiazda i jesteś na tym świecie obcym elementem, który usilnie próbuje nadać sens swojemu istnieniu na Ziemi, ciągle ją zmieniając przeświadczony o tym, że ją udoskonala, że jest istotą wyższą, jedyną świadomie myślącą, czującą i sprawczą? A co jeśli ten świat chce, abyś tak właśnie myślał?
Strumień bez wody. Deszcz z bezchmurnego nieba. Burza bez piorunów. Wąwozy - skupiska tajemnych mocy. Trudno powiedzieć, czemu tak naprawdę zawdzięczają swój magiczny charakter. Starodrzewowi, wszechobecnym starym wierzbom, zwodniczemu nurtowi rzeki, z którą stanowią nierozłączny tandem... Wąwóz w Zakroczymiu? Któż mógłby się spodziewać. Gdyby nie wspomniał mi o tym miejscu pewien znajomy, pewnie nigdy bym na to nie wpadła. Wreszcie po długim czasie postanowiłam się tam udać by przekonać się, czy faktycznie jest to miejsce aż tak zjawiskowe, jakim je opisują. Podobnie jak z wieloma innymi mazowieckimi magicznymi zakamarkami wcale nie było tam tak łatwo trafić. Wyprawa w poszukiwaniu nadwiślańskiego wąwozu skłoniła nas do wykorzystania pobliskiej grobli jako punktu widokowego. Po wąwozie ani śladu, ale okazało się, że to przypadkowe miejsce jest prawdziwym skansenem wodnej roślinności. Zbudowana z kamieni i gruzu grobla okazała się idealnym siedliskiem dla wielu roślin na dodatek w pełnym rozkwicie, m.in. łączenia baldaszkowego, żabieńca babki wodnej, strzałki wodnej, rdestu ziemnowodnego, jeżogłówki i wielu innych imponujących okazów. Nie zabrakło również zaskrońców, które wydawały się nie być do końca obyte z człowiekiem. Prawie, a bym na jednego nadepnęła. Innego z kolei dostrzegłam przypadkiem robiąc zdjęcia w kępach różowo kwiecącego się rdestu, gdy smacznie spał zwinięty w kłębek jak kot. Chyba był bardziej zaintrygowany moim widokiem niż ja jego, bo zanim umknął, przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Na grobli. Jak widać, pogoda była niezwykle zmienna, choć właściwie nie padało, a burza jakimś cudem nas ominęła. Przepiękne kwiaty baldachów łączenia baldaszkowego nie umknęły uwadze bzygowi pospolitemu, który lubuje się w składaniu jajeczek na wszelkiego rodzaju kwieciu. Wbrew powierzchowności nie ma zbyt wiele wspólnego z groźną osą, a jego larwy, podobnie jak larwy biedronek, są niezwykle pożyteczne, ponieważ zjadają mszyce. Zaskroniec spał spokojnie zwinięty w kłębek pod kamieniem obrośniętym rdestem. Gdybym zachowywała się ciszej, pewnie nawet by się nie obudził. Ochrzciłam zaskrońca misiem uszatkiem wśród węży ze względu na żółte plamy nad oczodołami. Z ciekawostek, według ludowych wierzeń obecność tego węża wróży szczęście domowi, który odwiedza. Trudno się więc dziwić, że w średniowieczu gospodarze wystawiali miskę z mlekiem przy wejściu, żeby zyskać w swoim dobytku dobrego ducha. A czy zaskrońce faktycznie gustują w mleku, to już inna sprawa. Po tym jakże zjawiskowym przystanku, udaliśmy się z powrotem po śladach do centrum Zakroczymia, wiedzeni instynktownym przeczuciem, że to właśnie tam znajdziemy to, czego szukamy. Intuicja nas nie zawiodła. Niepozorne betonowe schody powiodły nas na tereny NATURA 2000. W prawdzie za tablicą był wzorcowy trawnik, ale na szczęście wierzba polska nigdy nie zawodzi, więc udaliśmy się w przeciwnym kierunku śladem jej kolejnych starych okazów. Pewnie gdybyśmy nie spotkali przypadkowej pary zmierzającej nad rzekę nigdy byśmy nie zgadli, którą drogę wybrać. Wiedzie ona dzikim traktem obrośniętym a jakże! wierzbami. Nie ma tutaj żadnych tabliczek ani kierunkowskazów. Sam wąwóz, podobnie jak i miasto jest miejscem specyficznym. Trochę dziwnym, trochę dzikim. By faktycznie poczuć klimat wąwozu trzeba zboczyć z głównej ścieżki w leśny gąszcz i kierować się wymytą przez spływającą po ścianach wodę piaszczystą ścieżką. Nosi ona jeszcze ślady wczorajszej ulewy. Miejscami wilgotna ziemia zapada się pod nogami. Jest dziko, mrocznie i jakoś nieswojo. Wąwozy mają w sobie to coś. Trudno to opisać. Po prostu wydają się skupiskiem jakiś dziwnych mocy. Stare brzozy obrośnięte bluszczem prezentowały się niezwykle majestatycznie na wyniesieniach ścian wąwozu szczególnie na tle ciemnych burzowych chmur. Wierzb co nie miara. Jak by się lepiej przyjrzeć, możnaby dostrzec w co poniektórych człekokształtne podobieństwa. Czasem jakby łypały na przechodnia mrocznym okiem z czeluści dziupli... O czym szumią wierzby... Za dawnych czasów uważano wierzby za siedlisko złych mocy. Ciekawe, co za chochlik zamieszkał w tej, pod którą przysiedliśmy nad brzegiem Wisły. Choć świeciło słońce, w pewnym momencie na nasze głowy zaczęły padać krople. Zdziwieni zaczęliśmy się rozglądać za ciemną chmurą, ale jedyne, co zdołaliśmy dostrzec, to zbliżającą się po wodzie ścianę deszczu. Równie szybko jak się pojawiła, tak też i umknęła dalej, zraszając nas uprzednio sowicie rześkim prysznicem kropelek wody. Takie dziwy. Świtezianka jakaś.
...72, 73, 74, 75, 76, 77 sztuk jagód. No, dobrze. Jagodzianki w cukierniach nie są sztuczne. Aby się o tym przekonać, musiałam oczywiście pójść do lasu... na grzyby ;) Grzybów nie znalazłam, ale za to, wracając, dostrzegłam coś fioletowego w mijanym jagodzianym gąszczu. Przyznam szczerze, że byłam mile zaskoczona, bo nie mieszkam w żadnej puszczy, a dzikich leśnych terenów w mojej najbliższej okolicy jest tyle, co kot napłakał. Grzyby to już tutaj zbierałam, ale jagody! to dla mnie prawdziwa sensacja. Moja wyprawa do pobliskiego brzozowego zagajnika zrobiła Łobuzowi apetyt na więcej. Nie będziemy przepłacać za jagodzianki. Idziemy na jagody! Udaliśmy się do samej puszczy. Jak na pesymistę przystało, z początku Łobuz trochę biadolił, że nic nie znajdziemy, że wszystko przebrali, ale jak w końcu trafiliśmy na jagodowy bór, to można było doprawdy dostać oczopląsu. Choć jagód nie brakowało, ledwo uzbieraliśmy pełną manierkę. Czapki z głów chylimy dla zbieraczy jagód. To naprawdę ciężka robota! Las również powoli się czerwieni owocami borówki brusznicy (borówki czerwonej). Jak widać nie tylko my gustowaliśmy w jagodach. Najprawdopodobniej to liszka wieczernica szczawiówka. Zwijała się ostrzegawczo w kłębek i jeżyła kolce na grzbiecie jak kot. Jak przystało na wszystko, co ładne, niestety wyrośnie z niej niezbyt urodziwa szara ćma. Ostatecznie znaleźliśmy nawet i kurkę i zajączka, a to oznacza, że nadszedł i czas grzybobrania.
Hasło "storczyk" wzbudza oczywiste skojarzenia z doniczkowymi orchideami, które można kupić w każdym większym markecie, lub w najlepszym wypadku z tropikalną dżunglą. Tymczasem przy odrobinie szczęścia każdy z nas może trafić w Polsce na okaz jednego z wielu storczyków rosnących dziko na terenach podmokłych, leśnych lub po prostu niezagospodarowanych. Są oczywiście znaczące mniejsze od egzotycznych kuzynów, co jednak nie ujmuje im misterności i różnorodności. Oto kilka przykładów. Storczyk szerokolistny, kukułka szerokolistna. Chyba najbardziej urodziwy i pospolity spośród polskich dzikorosnących storczyków. Suwalski Park Krajobrazowy Storczyk plamisty, kukułka plamista, stoplamek plamisty. Jak zwał, tak zwał. Swoją "plamistą" nazwę zawdzięcza charakterystycznie nakrapianym liściom. Suwalski Park Krajobrazowy. Podkolan biały, Suwalski Park Krajobrazowy Imponujący okaz kruszczyka szerokolistnego znalazł sobie idealne siedlisko na pniu wierzby. Symbioza z drzewem służy mu, podobnie jak wielu innym roślinom. Spośród rosnących w terenie okazów, głównie wolnorosnących, kruszczyk pod wierzbową osłoną wyróżniał się najbardziej wielkością, jaskrawością liści i kwiatów, nieskażeniem przez szkodniki. Z daleka kwiaty kruszczyka nie są nazbyt urodziwe. Dopiero gdy przyjrzymy im się z bliska, zachwycają misternym wyglądem. Jest on wręcz nieco diaboliczny. Pozornie odpychające wrażenie, które wzbudza w człowieku, może okazać się zachętą dla owada. Kruszczyk szerokolistny, Kania Nowa A oto roślina, która pierwotnie mnie zwiodła. Sądziłam bowiem, że to...
...gnieźnik leśny, gniazdosz leśny (Neottia nidus-avis). Cechą charakterystyczną tego rzadko spotykanego storczyka jest to, że nie ma on praktycznie w ogóle liści i właściwie żadna część rośliny nie jest zdolna do fotosyntezy. Gnieźnik leśny czerpie większość niezbędnych mu do wzrostu składników odżywczych z grzybów, na których pasożytuje. Zjawisko to nazywane jest mikoryzą. Okazuje się jednak, że dałam się zwieść przysłowiowemu szalonemu podobieństwu gnieźnika do zupełnie innej rośliny, która ze storczykami nie ma nic wspólnego, a mianowicie do korzeniówki pospolitej (Monotropa hypopitys), która należy do rodziny, a to ci dopiero podobieństwo! wrzosowatych. Obie rośliny są bardzo do siebie podobne - rośliny bezzieleniowe, współżyją z grzybami, zredukowane liście, niezdolne do fotosyntezy. Jedyne, co właściwie różni dorosłe osobniki obu roślin pod względem powierzchowności, to kwiaty. U gnieźnika złożone są z 6 działek z charakterystyczną dla storczyków dwuklapową warżką. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Ciekawe, co natura miała za cel w stworzeniu roślin tak do siebie podobnych rosnących na niemalże identycznych stanowiskach w bardzo podobnych warunkach. Okazy, które prezentuje pochodzą z różnych, nieraz odległych zakątków Polski, choć to nie oznacza, że nie da się ich zaobserwować w innych miejscach. W poszukiwaniu storczyków warto z pewnością udać się na podmokłe łąki, brzegi stawów, okolice bagien, choć jak widać na przykładzie gnieźnika leśnego jest to roślin, która świetnie się adaptuje do panujących warunków. Storczyka można znaleźć nawet w ciemnym lesie. "Wierzę, iż źdźbło trawy nie mniej znaczy niż rzemiosło gwiazd (…)" Walt Whitman - "Pieśn o sobie samym" Dzicz! Jestem w swoim żywiole! Rozmarzona żaba jeziorkowa (Pelophylax lessonae), czyli zdjęcie z cyklu kwiatek (jaskier), ptaszek, chmurka. Pionierska turzyca sina (Carex flacca). Niby zwykła trzcina. Zawsze podziwiałam jednak doskonałość źdźbeł trawy. Nie dziwię się więc temu, że jeden z najznamienitszych amerykańskich poetów Walt Whitman tak właśnie zatytułował tom swoich wierszy - "Źdźbła trawy". "Wierzę, iż źdźbło trawy nie mniej znaczy niż rzemiosło gwiazd, A mrówka jest równie doskonała i ziarnko piasku i jajko strzyżyka, (…) A krowa, żująca z pochylonym łbem, przewyższa każdy pomnik, A mysz jest cudem wystarczającym, by wstrząsnąć sekstylionem niewiernych. (…)" W Polsce też rosną storczyki! Tylko nieco inne! Storczyk szerokolistny (Dactylorhiza majalis) jest pod ścisłą ochroną. Prawda, że piękny! Zbyt piękne by zrywać! Wyprawa po ziemię "z wierzby" zakończona sukcesem! To była jedna z tych moich wypraw pod hasłem: zaraz wracam! Bo oczywiście poszłam tylko i wyłącznie po ziemię ;) Oczywiście zawiało mnie o wiele dalej. Niestety nie udało mi się utrzymać doniczki na głowie bez trzymanki! Długo zastanawialiśmy się, co to za dziwny zlepek sierści... W końcu zupełnym przypadkiem, przy okazji próby zidentyfikowania znalezionego pióra ptasiego, odkryłam "makabryczną" prawdę ;) Ten zlepek sierści to wypluwka (zrzutka), czyli pozostałość niestrawionego przez takie ptaki, jak sowa, ptaki szponiaste i mewy, pokarmu. Ta wypluwka to tylko zlepek sierści, ale niektóre wypluwki mogą zawierać również resztki kości ofiary lub pancerzyki owadów. Wspomniane ptaki niekiedy połykają swoje ofiary w całości, a jako że słabo trawią, w odruchu wymiotnym pozbywają się niestrawionych części.
No to mamy komplet. Dzisiaj zaintrygował mnie jakiś jazgot w krzakach. Od razu domyśliłam się, że chyba w kolejnej budce dla ptaków pojawili się nowi lokatorzy. Dobra firma, dobra budka. Jak zagwarantował producent, w budce dla szpaków zamieszkała hałaśliwa szpakowa rodzina. Zanim jednak ustaliłam, że to szpaki - szpak-mądry ptak, nie wleci do budki, jeśli widzi intruza schowanego w krzakach, trzeba się oddalić, znowu odniosłam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje - wykształciłam już chyba taki siódmy zmysł na wszelkich przedstawicieli dzikiego świata. Z budki dla kawek wyzierał rudy łebek z dwoma kitkami na głowie. Lokator nieregulaminowy - nie ma skrzydeł, nie śpiewa, nie znosi jaj, ale chyba nie będę robić afery. Będę chyba na nią wołać Pippi, bo odrazu skojarzyła mi się z bohaterką szwedzkiej powieści Astrid Lindgren. Niedziałający komin stał się już chyba na dobre lożą szyderców, tzn. krzykliwych kawek, i trudno będzie je chyba przekonać do drewnianej budki na drzewie. Z sikorkami nie było tego problemu - chętnie przeniosły się spod więźby dachowej do nowego lokum. Być może sposobem na kawki byłoby zamontowanie budki na obudowie komina - pomyślimy, zobaczymy za rok. Budki dla ptaków wykonałam rok temu w ramach warsztatów zbijania budek lęgowych zorganizowanych przez Panią Ewa Komor-Mazur w Ożarowie Mazowieckim w maju 2016. Wówczas również zawiesiłam je na rosnących w ogrodzie drzewach- więcej tutaj. Producentem budek do zakupienia zarówno w częściach, jak i już gotowych zbitych jest firma Ussuri Ochrona Przyrody. Warsztaty zostały dofinansowane z funduszy FIO - Mazowsze Lokalnie. Moje ulubienice- sikory modre. Po raz pierwszy zauważyłam je rok temu - zagnieździły się pod więźbą dachową, a ja jak ta nadopiekuńcza matka oczywiście martwiłam się, czy młode sikorki poradzą sobie z wydostaniem się z tak ciasnego i niewygodnego lokum. Kiedy tylko dowiedziałam się o możliwości zbicia budki dla sikorek w ramach warsztatów, nie mogłam przepuścić okazji, aby zafundować im lokum z prawdziwego zdarzenia. Pippi, ruda lokatorka budki dla kawek Hałaśliwe szpaki. Szybkie to i zwinne, więc niełatwo uchwycić na zdjęciu. Ostatnio doszłam do wniosku, że to takie wiejskie gołębie. Robią dużo hałasu, strasznie się ze sobą przekomarzają, zazwyczaj trzymają się razem w większych skupiskach, potrafią nieco napaskudzić, a nawet wypatroszyć dach z wełny mineralnej, aby uwić sobie tam wygodne, aczkolwiek niekoniecznie bezpieczne gniazdko. Młode w tej budce są z pewnością bezpieczne pod okiem czujnej i zapobiegliwej szpakowej mamy. Z pewnością żadnemu jajeczku ani tym bardziej pisklaczkowi nie grozi wypadnięcie z takiego gniazdka. Podejrzewam, że nawet sąsiedztwo z budką Pippi nie stanowi zagrożenia dla szpakowej rodziny - wielkość otworów w budkach jest odpowiednio dostosowana pod kątem konkretnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że człowiek powinien przynajmniej raz do roku, najpóźniej do końca lutego, upewnić się, że nie zagnieździli się w budkach niepożądani mieszkańcy, np. owady, czasem wiewiórki.
Przełom kwietnia i maja to czas, kiedy sosny puszczają pędy. Można z nich wykonać bardzo zdrowy syrop lub całkiem wykwintną nalewkę. Gdy udałam się ostatnio na pierwsze zbiory, szybko zorientowałam się, że nie jestem jedynym amatorem pachnących sosnowych pędów. Paradoksalnie konkurencja, mimo swoich małych rozmiarów, była przekonywująca w obronie swojego terytorium. Wolnoć Tomku w swoim domku. Mrówki. Lgną do wszystkiego, co słodkie i lepkie. Choć starałam się omijać skolonizowane przez nie pędy, całkiem mnie pokąsały. Liszka. Idealnie wtopiła się w tło. Z pozoru nieagresywna, lecz lepiej jej nie dotykać. Kontakt skóry z wypustkami liszki może skutkować reakcją alergiczną u co wrażliwszych osób. Pająki. Panowie życia i śmierci. Z oczywistych względów młode pędy sosny stanowią idealne miejsce ich polowań. Przyciągają bowiem wiele owadów łakomych na sosnowy nektar. Na zdjęciu powyżej, pospolity krzyżak przestraszony moją wizytą. Podczas mojej wyprawy nie zabrakło również intrygujących tworów. Ciekawe, czy ten tajemniczy, imponujących rozmiarów kokon ze zdjęcia poniżej jest dziełem bytującego na tym pędzie pająka. A może to jeszcze jakiś inny mieszkaniec sosnowych pędów, który dopiero rozwinie skrzydła?
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|