Wiele jest takich rzeczy w przyrodzie wymykających się logice, trudnych do wytłumaczenia. Na przykład, dlaczego odratowana od męczeńskiej śmierci z rąk kota mysz zawsze wraca i ginie zamiast skorzystać z darowanej szansy i zbiec w bezpieczne miejsce? Czy kieruje nią bezlitosna a bezosobowa siła selekcji naturalnej? Swoisty instynkt śmierci? Z jednej strony dziwi mnie to, skoro już zakłóciłam naturalną kolej rzeczy, a z drugiej sama miałabym ochotę czasami zniknąć lub po prostu stać się niewidzialna. Być może więc nie powinnam ingerować, żeby nie spotkał mnie podobny los, żeby dla odmiany ktoś nie próbował ingerować w moje życie, żebym wobec takiej kolei rzeczy z tym większym uporem nie dążyła do tego, by dopiąć jednak swojego celu. Póki co jakby na przekór selekcji naturalnej uparcie uciekam. Ponoć wszystkie układy fizyczne dążą samoistnie do entropii, tzn. dezorganizacji. No może z pominięciem zagadkowych stad szpaków. Równie trudno jest mi znaleźć wytłumaczenie samoistnej pobudki przed wschodem słońca w niedzielę. Na nic zdała się próba ponownego zaśnięcia, mimo towarzyszącego mi od dawna poczucia przewlekłego przemęczenia, bardziej psychicznego niż fizycznego jak widać, po prostu wewnętrznego niepokoj, wiedziona niewytłumaczalnym uporem, wyruszyłam w teren jak zwykle w jednym z wielu konkretnych celów moich ucieczek w plener - zebrania kwiatów dzikiego bzu czarnego. Pora idealna. Wszyscy jeszcze spali. Na ulicach nie było żywego ducha. Nikt nie kosił trawnika. Nie piłował kolejnego drzewa. Nie jechał do sklepu po bułeczki. Nie obserwował. Tylko ja i przyroda. Święty spokój. Chciałoby się dorzucić jeszcze ciszę, ale wcale nie było cicho. Jeszcze słońce nie wzeszło, a świat za oknem tętnił mnóstwem ptasich głosów. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy spacerując po lesie, co raz płoszyłam jakiegoś ptaka. Wcale nie siedział na gałęzi. Wydawał się jakby skryty w podszycie, pod moimi nogami, świadomy tego, że go nie widzę, że jestem trochę jak ślepiec, jak to dziecko we mgle. I w istocie nie dostrzegałam swoich małych przyjaciół. Kolejny ruch ręki płoszył mi ich dosłownie spod nosa. Już kiedyś pisałam o tym, że to tak jakby cała energia świata skurczyła się do jednego punktu w czasoprzestrzeni i nagle następowało jej dramatyczne wyzwolenie. Eksplozja. Nawet nie nadążałam z określeniem, co to za gatunek. Bo i las o tej porze ma bardzo specyficzny urok. Kontrastowe światło, zacienienie, wilgoć. Wszystko to składa się na wyjatkowy klimat i akustykę. Już nie raz dałam się zwieść pozorom, że głos ptaka, którego słyszę, dochodzi z oddali, podczas gdy siedział on na najbliższej gałęzi. Uwielbiam wiosnę. Paradoksalnie, ja poszukiwacz świętego spokoju, cenię ją sobie najbardziej za jej niesłychaną zmienność, a co za tym idzie różnorodność. Z drugiej strony napawa mnie poczuciem przemożnego smutku, bo jest to również ta pora roku, kiedy najbardziej odczuwa się bezpowrotnie uciekający czas i swoją bezsilność w nadążeniu za rozpędzonym światem natury. Już dawno zostałam w tyle. Czasami czuję się jak ten motyl, który choćby chciał nie jest w stanie pojąć całokształtu świata ograniczony nieraz siłą swojego subiektu do jednego dnia z wieczności i niewielkiego areału w nieskończonym kosmosie. I znowu bieli się lasu cień. Tym razem to nie kwiat, ale motyl. Ostrolot muszlowiak (Campaea margaritaria)
0 Comments
Wisława Szymborska zwykła fotografować się na tle tablic z nazwami miast. Mogła poszczycić się całkiem pokaźną kolekcją takich osobliwych portretów. Mi z kolei po drodze z drzewami. Oto kolejne z nich. Ten stary dąb w Lesie Młochowskim wiele przeżył. Wypalona dziupla widoczna na zdjęciu, w której wnętrzu mogłabym spokojnie stanąć na baczność, najprawdopobniej nie powstała od uderzenia pioruna, ale niestety została wypalona przez wandali. Nie przeszkodziło to jednak staremu dębowi dalej trwać z mocy życiodajnych soków na straży ścieżki przebiegającej pod jego zieloną koroną. Niech moc będzie z Tobą! To kolejne dendrograficzne zdjęcie zawdzięczam długo odkładanemu spacerowi po Lesie Młochowskim, który odbyłam z moim gościem z wielkiego świata, a któremu chciałam choć w niewielkim stopniu przybliżyć uroki mojej najbliższej okolicy. Dziękuję za kolejne fantastyczne zdjęcie do kolekcji, Kornel! Fot. Kornel Roztocki Z ŻYCIA STAREGO DĘBU Czyżby mrówki hurtnicy pospolitej (Lasius niger) szykowały się do godowego a ostatniego śmiertelnego lotu (rójki)?! W godowych lotach biorą udział zarówno uskrzydlone samce, jak i samice. Jednak tylko zapłodnionym samicom przyjdzie przetrwać te godowe akrobacje lotnicze. Zaszyją się odtąd w norkach w ziemii by złożyć jajeczka i wykarmić larwy. Gdy wylegną się pierwsze robotnice, to one przejmą zadanie zdobywania pokarmu na zewnątrz. Królowa pozostanie w norce do końca swych dni, by poświęcić się dawaniu życia kolejnym pokoleniom robotnic. Ten ostrygowaty twór to najprawdopodobnie grzyb pasożytujący na martwym drewnie. W przypadku podobnych tworów zawsze należy brać poprawkę na śluzowce, które bywają łudząco podobne do grzybów, choć bliżej im do królestwa protistów. Śluzowce potrafią się nawet same przemieszczać, choć zapewne znalazłby się niejeden grzybiarz, który miałby podobne podejrzenia wobec grzybów :) Nie bez przyczyny zaliczano je niegdyś do jednej grupy. Na zdjęciu wyżej widoczne kolejne warstwy w pniu drzewa: pokrywająca z zewnątrz pień kora izolująca i chroniąca drzewo przed chorobami, jaśniejsza biel transportująca wodę z korzeni i... wypalona twardziel (starsza biel). Jeśli przyjrzeć się bliżej fakturze bieli (zdjęcie poniżej) można dostrzec małe otworki w chropowatej powierzchni. To najprawdopodobniej świadectwo bytności szkodników drewna, które przystąpiły do konsumpcji osłabionego drzewa. Ich obecność nie musi być ostatecznym wyrokiem śmierci dla drzewa, które wciąż może bronić się, choćby wydzielając żywicę i zalewając nią uszkodzone fragmenty. Nie jest to jednak równa walka.
Gdy kawka zabrudzi mi auto na wyjeździe, wiem, że to za karę, że wyjechałam i nikt nie wyręcza mnie w nabijaniu ogryzków jabłek na płocie. Gdy kawka zabrudzi mi auto na posesji, wiem, że to za karę, że wyjeżdżałam. Z uwagi na fakt, że próbuję od jakiegoś czasu oswoić kawki, nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z faktem, że najwyraźniej to jest ich sposób na odwzajemnienie mojej przychylności. Być może w takiej kupce na oknie jest zaczarowana jakaś tajna wiadomość. Być może to przepustka do zaczarowanej kawkolandii. A kawki to przecież inteligentne zwierzęta, które wykształciły podobno szczególny sposób wymiany informacji do tego stopnia, że czarna lista złych ludzi roznosi się w kawkowym świecie pocztą pantoflową. Być może właśnie taką kupką na szybie. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że jest ona również nośnikiem dobrych wieści o ludziach i, że nie wypadam aż tak źle w kawkowych oczach. Kawki są stałymi lokatorami mojego ogrodu. Mieszkają w kominie. Często przylatują na moją ukochaną robinię akacjową. Kiedyś przeklinałam to drzewo za to, że tak podstępnie wkradło się na stałe w podwórkowy drzewostan i nagle okazało się, że nie jestem już w stanie tak łatwo się jej pozbyć. Postanowiłam więc spróbować nieco ją polubić, wieszając na drzewie wpierw domek dla owadów, potem kapliczkę, wreszcie budkę dla ptaków i chyba w końcu udało mi się ją polubić. W tym roku tym bardziej cieszyłam się, że jest, bo po roku nieobecności pachnących białych kwiatostanów, ponownie się ukwieciła. Stanowi przystanek dla wielu ptaków, wiewiórek, jak również drapak dla kotki. Kawki wykorzystują gałęzie robinii akacjowej jako punkt wyjścia do wizyty na parkanie po wspomniane wcześniej jabłka. A poniżej kawka na sośnie kanadyjskiej, która aktualnie pyli. Ptaki mają chyba z tego nielada frajdę. Czasami można je obserwować, jak wzlatując, uwalniają tabuny pyłku w powietrze. Sama sosna jest bardzo stara i przed laty jej właściwy czubek złamał się podczas wichury i obumarł. Jego funkcję przejęła najbliższa od czubka żywa gałąź.
Każdy kojarzy najznamienitszych wiosennych przedstawicieli leśnych roślin kwiatowych: konwalie majowe, zawilce gajowe, fiołki leśne. W ich cieniu rosną w lesie również inne kwiaty o wiele drobniejsze, lecz nieustępujące tym pierwszym pod względem misterności. Częstokroć ich nie zauważamy, a występują w mniejszym lub większym stopniu praktycznie w każdym lesie. Zadziwiający jest fakt, że większość z nich kwieci się na biało. Zaledwie nieliczni przedstawiciele zacienionego runa leśnego mogą poszczycić się kwiatami w innych kolorach tęczy. To właśnie te cieniolubne rośliny stanowią klucz do naszych zacienionych ogrodów. Oto niektóre z nich. Konwalijka dwulistna (Maianthemum bifolium) Pojedyńcza roślinka może ujść naszej uwadze, ale całe jej poletko robi wrażenie. Gwiazdnica wielkokwiatowa (Stellaria holostea L.) Trudno jej nie zauważyć. Ta delikatna roślina rośnie zazwyczaj w dużych skupiskach. Śniedek baldaszkowaty (Ornithogalum umbellatum L.) Niepozorne gęste kępki cienkich, podłużnych błyszczących liści przypominających liście dobrze nam znanej cebulicy z dnia na dzień potrafią zaskoczyć wyjątkowej urody białymi kwiatami. Analogicznie jak cebulica, śniedek również wzrasta z cebuli. Siódmaczek leśny (Trientalis europaea) Jeszcze nieukwiecone sprawiają wrażenie młodych siewek jakiegoś liściastego drzewa. Szybko okazuje się jednak, że drzewa z tego nie będzie. Zakwitnie jednak pojedynczy kwiat. Kokoryczka wielokwiatowa (Polygonatum multiflorum) Kokorczyka to jedna z moich ulubionych leśnych roślin. Mogłaby śmiało konkurować wizualnie z konwalią. Niestety nie pachnie tak pięknie. Jasnota biała (Lamium album L.) Rośliny z rodziny jasnowatych są niezwykle zróżnicowane, choć jednocześnie bardzo podobne w pokroju. Przypominają nieco pokrzywy, ale ich liście nie parzą i w przeciwieństwie do pokrzywy rośliny te kwitną wyraziście. Kwiaty przypominają storczyki i występują w wielu kolorach od białego przez żółty, różowy po fioletowy. Liście są zielone lub pstrokate (tzw. variegata). Występują dosyć pospolicie i zazwyczaj w dużych skupiskach, co dodatkowo czyni je atrakcyjnymi roślinami kryjącymi. Są cieniolubne, małowymagające i niezwykle plenne. Na zdjęciu poniżej: jasnota gajowiec variegata (gajowiec żółty). Szczawik zajęczy (Oxalis acetosella L.) Ni to koniczyna, ni to chwast. Liście ma jednak o wiele delikatniejsze, wyrastające bezpośrednio z ziemi i sercowate. Różni się również od koniczyny kwiatem. Nazwa nie bez powodu szczawik, bo choć wizualnie różni się od popularnego szczawu, w smaku jest podobnie kwaśny. ZAGADKA Niby liść jak u kokoryczy pustej, ale kwiat o wiele skromniejszy, drobniejszy i zupełnie inaczej zbudowany. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Co to za roślina? DLACZEGO KWIATY LEŚNE SĄ BIAŁE?
Runo leśne jest spowite przez większość czasu i w przeważającym stopniu w cieniu drzew. W ciągu dnia dociera tam bardzo mało światła słonecznego. Aby przedłużyć gatunek, rośliny muszą jakoś przyciągnąć owady zapylające. W tym celu rośliny wykorzystują właściwości kolorów, aby uzyskać określone wrażenia optyczne. Biel korony płatkowej kwiatostanu działa jak lustro, właściwie bardzo złożony system luster, blend przyciągających i odbijających promienie słoneczne w taki sposób, że kwiatostan staje się lepiej widoczny dla owada. W oczach owada roślina o białym kwiatostanie przypomina świecącą w nocy latarnię uliczną. Owady dzienne lgną do tych jasnych punktów jak ćmy do żarówki. Zacieniony las możnaby spokojnie porównać do ciemności nocy. Ponadto kolor biały ma właściwości optycznie powiększające. Przyciąganie promieni słonecznych jest istotne nie tylko w kontekście rozmnażania, ale również wzrostu rośliny. Fot. Ewa Komor-Mazur A myślałam, że takich studni już nie ma! Chwała mieszkańcom Jedwabnego za ocalenie tego wybitnego zabytku od zapomnienia. Działa! Niby majówka, niby odpoczynek, niby z dala od rutyny, ale wstawaniu skoro świt, pracy w niejednym ogródku, a nawet myciu okien, czego jakoś we własnych czterech kątach od dawna nie praktykuję, trudno było odmówić. Oj, działo się! Z czarną kotką na ramieniu czarnym golfem dla gospodyń domowych bez komórki czarownica wyruszyła 1 maja na opustoszałe polskie drogi w niekończącym się remoncie oznakowane według standardów europejskich, czyli z pominięciem urokliwych wiejskich zakątków na uboczu tranzytowych tras. To właśnie do jednej z takich małych wsi nad Bugiem, Udrzyna, zostałam zaproszona przez znajomą, która spędziła tam beztroskie lata swojego dzieciństwa. Święty spokój, cisza i urokliwa przyroda rozlewiska Bugu niezmiennie zrywały mnie o świcie na samotne eksploracje okolicy. Wieczorami dzięki mistycznym koncertom kumaków nizinnych powróciłam wspomnieniami do pewnego mokradła na ukochanej Suwalszczyźnie. Przy okazji odwiedzin u mamy mojej znajomej w Jedwabnem, zawitałam ponownie nad urokliwe brzegi rozlewiska Biebrzy. Oczywiście wszystko to nie mogło się obyć bez dodatkowych atrakcji. Kotka na gigancie. Moja kicia chyba dorosła, skoro postanowiła wybrać się w nocy na samodzielną eksplorację wsi. Nie było jej cały Boży dzień. Wróciła dopiero pod wieczór. Powrót do domu z kapryszącym alternatorem sprawił, że w emerytkę za kierownicą wstąpił nowy duch pogromcy przestworzy. Tym razem z auta jak spod miotły w istocie się kurzyło! To był ekspresowy powrót do domu z bańką pełną mleka, skrzynką słoików z domowymi przetworami i bagażnikiem pełnym ukopanych tu i tam roślinek przy akompaniamencie mojej histeryzującej kotki Kilimandżaro. PASIAKI Mandżaro wie, co dobre! Kontrola jakości tradycyjnego pasiaka zyskała najwyższą ocenę w kociej skali! Ach te pasiaki! Inspiracji do tradycyjnych ręcznie tkanych pasiastych kolorowych pledów uchowanych w wielu domach przez przezorne wiejskie gospodynie upatrywać trzeba w otaczającej przyrodzie - bezkresnym krajobrazie kwietnych łąk, zanikających pól uprawnych, nieuregulowanego biegu rzeki. Patrząc z oddali na panoramę tutejszego krajobrazu nietrudno skłonić się do ujęcia krajobrazu w kompozycję poziomych kolorowych pasów. Nawet ule wydają się tak zaprojektowane, aby wpisywać się w wiejską paletę kolorów! Nieśmiało ciśnie się na usta poczucie niemożności dorównania przez człowieka majstersztykowi matki natury! Pozostaje jedynie upraszczanie w proste skończone linie, kanciaste zamknięte formy, ostre krawędzie. Dla człowieka wszystko musi być skończone, zamknięte, określone. Nie ma miejsca na niewiadomą, przypadek, tajemnicę, czyli mówiąc po ludzku irracjonalizm! Raniuszek w pełnej krasie BOCIANY Simona Kossak miała taką refleksję na temat bocianich oczu, że skośnymi czarnymi obwódkami inspirowały się być może starożytne Egipcjanki w swoich makijażach. Coś w tym jest... Pan Bocian przyniósł Pani Bocian sianko do gniazda, nawet pomagał wyścielać gniazdo, a potem w imię zasady "jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz", mówiąc dyplomatycznie, liczył na odrobinę czułości. Pani Bocian, która jeszcze przed przybyciem męża, zorientowała się, że jest przeze mnie obserwowana, szybko jednak ostudziła zapędy męża. Byłabym gotowa zaryzykować spostrzeżenie, że rzuciła mi, a następnie mężowi wymowne spojrzenie, które jakby mówiło samo za siebie: "Ekhmm, kochanie, nie jesteśmy sami. Tylko spójrz! Mamy gościa!" Maj ma zdecydowanie żółtą wizytówkę. Dla odmiany bezkresne pola kwitnącego mniszka lekarskiego. JEDWABNE Miasto leżące na uboczu, którego nazwa nieustająco emanuje jakąś trudno wytłumaczalną krzywdą. I w istocie spacerując po mieście, nie trudno dojść do wniosku, że jest to jedno z tych sennych miasteczek bez specjalnych perspektyw ze snującymi się po mieście jak duchy ludźmi o życiorysach złamanych jak wskazówki czasu, którzy jakby gdzieś pobłądzili i nie mają już ani, do czego wracać, ani nie widzą sensu podążać żadną z dostępnych ścieżek. Siedzą na ławeczkach, jeżdżą w kółko na rowerze wokół skweru parkowego na rynku, stoją na przystanku, jakby czekając daremnie na autobus, na kogoś, na coś. Spacerując po mieście, lubię zaglądać do ogrodów. Zawsze trafi się jakiś urokliwy zakątek. W tym wypadku zauroczył mnie gąszcz niezapominajek. Zawsze marzył mi się ogród pełen kwiatów pod drzwiami. Miasteczko żyje w cieniu tragedii, która miała miejsce w okresie wojny. W przeciwieństwie do innych miejscowości, które mogły poszczycić się znaczącą mniejszością żydowską, oficjalna wersja podaje, że w Jedwabnem to nie Niemcy brali bezpośredni udział w rozwiązaniu kwestii żydowskiej, ale niestety Polacy działający pod presją i z inspiracji Niemców (jakby jedno i to samo, prawda? a jednak po dziś dzień historycy nie potrafią dojść do konsensusu, kto w okresie wojny jest winny ludobójstwu - ten, który wojnę rozpętał czy ten, który wyboru nie miał i musiał stawić czoła temu pierwszemu, zawsze warto zadać sobie pytanie o przyczynę, o to, co generowało takie, a nie inne zachowania, postępowania, działania i, czy doszłoby do nich, gdyby nie takie, a nie inne okoliczności). Wizyta w Jedwabnem bez odwiedzenia cmentarza żydowskiego - to byłby wstyd! Kamień upamiętniający ofiary pogromu w Jedwabnem stojący na wykoszonym poletku trawy to ostatni bastion cywilizacji. Dalej jest już tylko dzicz, co dla nas katolików się nie godzi. Cmentarz żydowski powstał w Jedwabnem w XIX wieku. Według informacji znajdującej się na tablicy przy wejściu pochowane zostały tutaj również ofiary pogromu w Jedwabnem, który miał miejsce w 1941. Ostatni pochówek jest zresztą datowany na 1941 rok. Obok cmentarza stoi pomnik upamiętniający pomordowanych Żydów z Jedwabnego z symbolicznymi usmolonymi czarnymi wrotami przypominającymi wrota spalonej stodoły, która podobno stała w tym miejscu. Żydzi zamiast zniczy przynoszą na cmentarz kamienie. Dlaczego? Otóż według Biblii po tym, jak Bóg ukarał Hebrajczyków za szemrania, skazując ich na czterdziestoletnią wędrówkę przez pustynię, wielu ludzi umierało i trzeba było ich jakoś pochować, a wokół pustynia. Wszędzie piach. Kładziono więc na miejscu pochówku kamienie, by chronić dostęp do grobów przed dzikimi zwierzętami i wyznaczyć miejsca pielgrzymek i powrotów. Pozostawiony na cmentarzu kamień ma więc znaczenie symboliczne. A dlaczego nie kwiaty? O tym zaraz. W leszczynowym zagajniku wzdłuż wydeptanych gruntowych ścieżek leżą niepozorne głazy, na których znajdują się inskrypcje w języku hebrajskim. Konserwuje je już tylko natura. Zazwyczaj niemile widziany w naszych ogrodach mech uparcie wypełnia żłobienia w kamieniach, nie pozwalając nikomu przejść obok nich obojętnie. Choć istnieją wątpliwości, co do tego, czy jest to pierwotne miejsce pochówku Żydów, ofiar Pogromu w Jedwabnem, gdy 2 czerwca (znamienna pora roku, proszę sobie wyobrazić, że w tych widocznych na moich zdjęciach okolicznościach pełnego rozkwitu polskiej przyrody dochodzi nie tylko do spalenia ludzi żywcem, ale i mordów, gwałtów, rabunków i napaści w biały dzień bez żadnych skrupułów, nie oszczędzając nawet kobiet i dzieci) w 1941 roku w kilka dni po wkroczeniu Niemców do miasta lokalna ludność polska dokonała samosądu na licznych przedstawicielach żydowskiej społeczności i spaliła żywcem w stodole ponad 300 żydowskich mieszkańców miasta, szumiąca leszczyna potęguje poczucie tego, że nie jest się tutaj całkiem samemu. Zaskakujący jest fakt, że miejsce to znajduje się na uboczu, jakby poza miastem, zarośnięte, z dala od lokalnego cmentarza, do którego przylegają zadbane kwatery żołnierzy niemieckich poległych w okresie I wojny światowej. Leszczyna na żydowskim cmentarzu cały czas trzeszczy i szumi, jakby wołając o pomstę do nieba! Jak można pozwalać na to, aby święte miejsce, gdzie spoczywają bliscy, gdzie w ogóle ktoś spoczywa, było zarośnięte, zaniedbane? Potrafimy zrozumieć, że może nie być znicza, bo nikt bliski już tutaj nie mieszka, nie przychodzi, ale nie rozumiemy, jak można pozwalać na to, aby tablica (w tym wypadku macewa) leżała przewrócona. Czy doprawdy nie ma już nikogo, kto dba o to miejsce? Odpowiedz na te i inne wątpliwości przynosi tekst "Dlaczego kamienie?", który tłumaczy szczególne podejście Żydów do miejsc pochówku zmarłych: "Ludzie nie powinni tu przychodzić, by się zrelaksować. Na pierwszym planie stoi zawsze duch tego miejsca. Prawo żydowskie zabrania ingerencji w cmentarz. Nie usypujemy żwirowych, jasnych alejek. Gdy pozbywamy się narośli, chwastów, nie wyrywamy ich, tylko przycinamy przy gruncie. Tak, by nie naruszyć ziemi. Nie wolno przenosić złamanej macewy, jeśli nie jest się pewnym, gdzie wcześniej leżała. Albo sobie leży, bo nie ma potrzeby jej ruszać, albo można wmurować ją w lapidarium. Nie przynosi się też ciętych kwiatów." Jeżeli już sadzi się roślinę, najlepiej zimozieloną, kojarzącą się mimo wszystko z życiem. My, katolicy, z kolei nieustająco zaśmiecamy miejsca pamięci plastikowymi zniczami i więdnącymi kwiatami. Nasze cmentarze przypominają bardziej śmietniki. Czasami wydawać by się mogło, że bardziej dbamy o stan grobów naszych bliskich niż o własny kąt, o własne ciało w tym krótkim życiu na tym bezwględnym świecie. Wszechobecna martyrologia kładzie się cieniem na żywych. Jakby to życie było jakąś karą, pokutą, apoteozą przekonania, że dobrym człowiekiem może być tylko martwy człowiek. ŚWITEZIANKA I znowu powrót w moje ulubione miejsce tegorocznej majówki. Mokradło na przylegajacych do Bugu łąkach o zmroku. Tutaj pierwsze skrzypce gra kumak nizinny, którego mistyczne zawodzenie słyszałam wyraźnie każdego wieczoru ze schodków przed drzwiami mojego pokoju na przeszklonej widnej werandzie. Duchowo byłam jakieś 250 kilometrów dalej na północny wschód. Gdzieś na pograniczu suwalskiego i warmińsko-mazurskiego. Jakby Hańcza przypominała, że wielkimi krokami zbliża się czas naszego kolejnego spotkania... Nadburzańskie łąki w maju pełne są wszelakiego kwiecia. Rzeżucha łąkowa, jaskier ostry, rogownica polna, rumianek, mniszek lekarski, firletka poszarpana. Na mokradłach króluje z kolei żywokost lekarski, kaczeniec i turzyca pospolita. Żywokost lekarski upodobał sobie mokradła. Zarósł ponad połowę jego powierzchni... Kaczeniec ŁAWECZKA Moje kolejne odkrycie. Skromna ławeczka w cieniu sośniny na skarpie nad rozlewiskiem Bugu, gdzie zaglądałam w poszukiwaniu wyciszenia. Roztaczała się stąd panorama na bezkresne podmokłe łąki rozlewiska Bugu. Przy odrobinie szczęścia można było stąd dopatrzeć czajkę, stado szpaków w ich podniebnych akrobacjach, bociany, żurawie, gęsie, łąbędzie, pliszki i inne ptactwo. Skryta w cieniu młodej sośniny ławeczka z widokiem na bezkresną panoramę podmokłych łąk nadburzańskich Na horyzoncie majaki. W wibrującym powietrzu malują się niewyraźnie sylwety płochliwych żurawi oddalających się sprężystym tanecznym krokiem w stronę lasu Pliszka żółta upodobała sobie bujne kępy łąkowego kobylaku DUSZA, NIE PIES Stary kaukaz szwędał się co jakiś czas po wsi. Spotkałam go któregoś dnia po drodzę na łąki. Mimo wszelkich złych opinii krążących na temat kaukazów, dobrze mu z oczu patrzyło. Oczy miał ludzkie. Jakby to nie pies, ale człowiek na Ciebie patrzył. Znam to spojrzenie. Kiedyś pod domem błąkał mi się podobny stary wilczur. Byłam przekonana, że to jakaś zagubiona dusza próbuje nawiązać ze mną kontakt. MLEKO PROSTO OD KROWY Zdecydowanie jestem roślinożercą. Mogłabym spokojnie obejść się bez mięsa. Z kolei uwielbiam nabiał, choć rzadko kupuję produkty mleczne. Mleko ze sklepu jest dla mnie za kwaśne, cena masła bulwersująco wygórowana. Prędzej sama kupię mleko i zrobię sobie po trochu wszystkiego, czego dusza zapragnie. Tym razem zachęcona przez Panią Zenobię, u której kupiłam w Jedwabnem mleko, postanowiłam spróbować zrobić masło. Nigdy wcześniej nie ubijałam śmietany na masło, więc jakież było moje zdziwienie, gdy nagle cała kuchnia zachlapała się maślanką. A gdzie masło!? Chyba mi nie wyszło - pomyślałam. A masło zbiło się wokół mieszadła. Dużo wyszło tego masła z 3,5 litra mleka. Wielokrotnie słyszałam, że nie warto, że tyle, co nic wychodzi. W sumie zapomniałam, że to, co dla innych znaczy mało lub nic, dla mnie oznacza zapas na kilka dni. Myślę, że tego masła spokojnie wyszło 100 gramów. Przy okazji zebrała się szklanka maślanki, której nie piłam sto lat! Śmietana to oczywiście efekt zsiadywania się mleka, które wykorzystuję do przygotowania twarogu. Podczas gotowania mleka z grubej zawiesiny bryluje się twaróg. Po odcedzeniu zostaje serwatka, którą wykorzystuję do przygotowania masy na chleb. Nic się nie marnuje! Trzy litra mleka i można żyć jak pączek w maśle :)
Wszystkie drogi prowadzą prędzej czy później do... elektryka. Tylko, że elektryk nie zawsze ma czas. Wnisokując po zapleczu pełnym aut, majówka dała chyba w kość niejednemu kierowcy. Dobrze, że nie skusiłam się na wjazd na teren, bo być może skończyłoby się to zarysowanym zderzakiem na wzór tego, który zarysował kolejny klient na moich oczach, niefortunnie manewrując na placu. Naprawa alternatora i całej litanii innych elektrodrobiazgów, które odkładałam od dawna, będzie musiała poczekać do poniedziałku. Nie ma jednak tego złego, z czego nie możnaby zrobić dobrej wycieczki osobistej. Już na wjeździe na niepozorną gruntową drogę dojazdową do zakładu wiodącą przez sosnowy las, rzuciły mi się w oczy obficie ukwiecone żółte krzaki żarnowca miotlastego. Postanowiłam w drodze powrotnej przyjrzeć im się bliżej. Ku swojemu zachwytowi odkryłam, że cała polana pod lasem jest nimi obficie usłana. Potraktowałam to oczywiście jako zaproszenie na spacer po żarnowcowej polanie. Tym razem na plan pierwszy wyszły owady. Pola glistnika jaskółcze ziele zdecydowanie tracą na mocy. Zwłaszcza tuż przed burzą, która zastanie Cię tutaj długo wyczekiwanym wiosennym deszczem po tygodniach upalnej pogody. Żarnowiec miotlasty to niski krzew o sztywnych płożących się gałęziach i charakterystycznych jaskrawożółtych kwiatach przypominających trochę kwiaty roślin strączkowych. To typowa roślina siedlisk suchych - ubogich piaszczystych gleb. Niegdyś gałęzie żarnowca miotlastego wykorzystywane były do produkcji mioteł oraz do pozyskiwania włókna. Z kolei w ziołolecznictwie roślina stosowana były przy schorzeniach serca i układu krążenia z uwagi na zawartość różnych alkaloidów, czyli naturalnie występujacych związków organicznych (głównie pochodzenia roślinnego) zawierajuących azot. Niewielkie dawki tych substancji mogą pomóc w leczeniu różnych schorzeń. Kwiaty zapylane są przez trzmiele i pszczoły. Pszczoła miodna Pająk krzyżak
Strix aluco to kontynuacja wcześniejszego wątku UCIEKAM W PLENER: Moja Pierwsza Sowa. Jeżeli jeszcze go nie czytałeś, zapoznaj się z nim. Postanowiłam przekształcić wątek puszczyka zwyczajnego (Strix aluco) w ciągłą obserwację w ramach cyklu VICTORIA NA TROPIE, który jest poświęcony zgłębianiu wybranych zagadnień przyrodniczych. W ramach tego cyklu mieliście okazję m.in. dowiedzieć się o zawiłej zależności pomiędzy dzięciołem zielonym, mrówkami i chrząszczami. Wspomniane w wątku mrowiska są pod moją stałą obserwacją. Teraz dojdzie mi kolejne zadanie w postaci regularnej obserwacji puszczyków zwyczajnych, które zasadniczo są ptakami osiadłymi, a więc będę mogła je obserwować cały rok. Kto wie, być może za rok zdecyduję się poprowadzić lokalnie Noc Sów i opowiedzieć Wam o sowach, jak również swoich obserwacjach puszczyków "na żywo". Po ostatnim wypadzie na sowy, doszłam do wniosku, że na kolejne obserwacje muszę wybrać się wcześniej - na co najmniej 2 godziny przed zachodem słońca i na 2 godziny przed wschodem słońca. Dzisiaj postanowiłam zrealizować pierwszą część planu. Od razu zaznaczę, że nie zamierzam odwiedzać sów codziennie, ale raz w tygodniu. Nie chcę, aby czuły się pod zbytnią presją mojej obecności, która z pewnością nie jest dla nich komfortowa. Nie chciałabym ich przepłoszyć. W końcu wiążę nadzieję na całoroczną obserwację tych ptaków, a nie jestem profesjonalistą i dysponuję ograniczonymi możliwościami sprzętowymi w tym celu. Być może przy sprzyjających wiatrach uda mi się zorganizować jakiś sprzęt na podczerwień by obserwować i rejestrować sowy nocą z ukrycia. Korzystając z wczesnej pory postanowiłam przyjrzeć się bliżej tutejszej faunie i florze. Udało mi się zidentyfikować kilka gatunków roślin rosnących w poszyciu (zawilec gajowy, fiołek leśny, tasznik pospolity, mniszek lekarski, dąbrówka rozłogowa, podagrycznik pospolity), a zwłaszcza drzew, które dokładnie obejrzałam pod kątem potencjalnych miejsc lęgowych. W dwóch starych lipach zlokalizowałam kilka pokaźnych wyrw. Lipy mają to do siebie, że z wiekiem robią się puste w środku. Mogłam się o tym dzisiaj przekonać, odkrywając pustą dziuplę u podnóża jednej z nich. Przy okazji rozglądałam się za wypluwkami i piórami sów. Chętnie wzbogaciłabym swoje przyrodnicze zbiory zwłaszcza z myślą o poprowadzeniu Nocy Sów za rok. Kto nie chciałby wziąć do ręki sowiej wypluwki, obejrzeć z bliska sowiego pióra?! Z uwagi na wczesną porę wiele aktywnych za dnia ptaków wciąż domykało ostatnie tego dnia sprawy. Miałam okazję zaobserwować walczące ze sobą samce kosów. Przypominało mi to nieco walki kogutów. Jak jednak na tajnych agentów kosów przystało, nie brakowało ganiania się nawzajem wokół pnia drzewa. Momentami wyglądało to bardzo śmiesznie, gdy jeden znikał za pniem, a drugi w pogoni za tym pierwszym wychodził z przodu i nie znajdował konkurenta. Ostatecznie gdy już udało się obu jakoś na siebie wpaść, dochodziło oczywiście do przepychanek, które kończyły się walką wręcz w powietrzu przy trzepocie skrzydeł w ciasnym uścisku niczym w jakimś namiętnym tańcu. Flamenco?! Postanowiłam tym razem uwiecznić ten namiętny pojedynek w postaci filmu. W pobliżu krzątała się samica kosa przerzucająca suche liście w podszycie w poszukiwaniu pędraków. Być może to właśnie z uwagi na jej obecność jeden z samców wszczął bójkę z potencjalnym konkurentem. Jakby tego było mało, wkrótce z oddali doszedł do mnie potworny jazgot. Okazało się, że to sroki i kosy próbują przepędzić jakiegoś ptaka. Tym ptakiem okazała się zaobserwowana przeze mnie tydzień wcześniej samica puszczyka zwyczajnego. Siedziała dokładnie na tej samej gałęzi wysmukłej wciąż bezlistnej robinii akacjowej - świetnego punktu obserwacyjnego na pobliskie wiekowe dziuplaste lipy. To właśnie na jednej z ich pokaźnych gałęzi zaobserwowałam przy drugiej wizycie młodego puszczyka w jeszcze biało-szarym upierzeniu. Pierwotna hipoteza o pojękiwaniu samicy w związku z potencjalną stratą lęgu i przygotowaniem do powtórzenia lęgu ustąpiła pierwszeństwa sukcesowi w staraniach o przedłużenie gatunku. Dorosłe puszczyki, jak z resztą możecie zobaczyć na zdjęciach, mają biało-brązowe umaszczenie i są na prawdę imponujących rozmiarów. Przy tym poruszają się, a nawet mrugają z ogromnym wdziękiem. Wkrótce zamieszczę film, dzięki któremu będziecie mogli się o tym przekonać na własne oczy. Sowy mają bardzo duże oczy. Ponoć gdyby sowy były wielkości człowieka, ich oko miałoby wielkość piłki do koszykówki! To właśnie zaraz obok świetnego słuchu, dzięki specjalnej budowie oka mogą dostrzec w ciemnościach każdy ruch swojej ofiary. Z uwagi na fakt, ze czaszka sowy nie była w stanie pomieścić jednocześnie znaczących rozmiarów mózgu i gałek ocznych, uległy one wydłużeniu i wysunięciu poza obręb czaszki. Z czasem wykształciła sie kostna osłona gałek. Oko sowy jest więc wysunięte jakby do przodu poza obręb samej czaszki. Składa się z niezwykle czułych pręcików, które umożliwiają widzenie przy skąpych nocnych warunkach oświetleniowych. Niektóre sowy, np. płomykówki są w stanie polować nawet w kompletnej ciemności dzięki wykształconej szczególnej asymetrii uszu umożliwiającemu lokalizację ofiary na podstawie enigmatycznych wyliczeń. To się dopiero nazywa umysł ścisły! Jak by mało było jazgotu kosów i srok, pojawił się jeszcze ciekawski człowiek z tym swoim "wielkim okiem" cały czas mrugającym na czerwono. "A może to jakaś dziwna sowa o jednym oku?! Kolejny wybryk natury," - myśli sobie pewnie sowa. Sroki i kosy skutecznie przepłoszyły moją sowę na inną gałąź ukrytą w gęstym bukowym listowiu. Obserwowała mnie nadal bacznie z wysokości gęstwiny. Długo tam jednak nie zabawiła. Mądre książki nie kłamią - sowy w istocie latają bezszelestnie. Zirytowana jazgoczącymi ptaszyskami, od których cały czas próbowała się nerwowo opędzić, umknęła na kolejne pobliskie drzewo. To właśnie tutaj zorientowałam się, z jaką zapalczywością i nieustraszonością ptaki atakowały drapieżnika. Kierował nimi instynkt macierzyński - zapewne obawa przed stratą znajdującego się nieopodal lęgu, dla którego byłyby gotowe poświęcić własne życie w imię przedłużenia gatunku. O, dziwo, sowa wcale nie wydawała się specjalnie wobec nich agresywna, a przecież mogłaby pewnie rozszarpać każdą z awanturnic na strzępy!? Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego nawet nie raczyła rzucić im złowrogiego spojrzenia czy jęknięcia? Któż lepiej zrozumie matkę jak inna matka. Braterstwo jajników - aż korci ująć to kolokwialnie. Simona Kossak, która obserwowała puszczyki w Puszczy Białowieskiej, wspominała o nietypowym zachowaniu samca puszczyka podczas lęgu. Samica, która zazwyczaj towarzyszy samcowi w polowaniach, znikła w otchłani dziupli by złożyć i wysiadywać jajka. Nie pojawiała się od dłuższego czasu i ten samiec polował sam. Którejś nocy jednak, złapawszy mysz, zamiast ją rozszarpać i skonsumować, przyniósł ją samicy do dziupli. Ot, niezbadana tajemnica przyrody. Człowiek patrzy na świat zwierząt jakby z góry, przyjmuje przy tym bardzo centralistyczny punkt widzenia, jestem w centrum, jestem doskonały, a choćby zwierzęta z racji tego, że różnią się ode mnie - nie mówią, rzekomo nie myślą, bo mają mniejsze i mniej rozwinięte mózgi? nie potrafią okazywać uczuć, są gorsze. Ja myślę, że one po prostu mówią w innych językach, mają mózgi na tyle rozwinięte, na ile trzeba, a uczucia okazują w inny sposób. Czy naprawdę słowa są do tego potrzebne? Obserwując manewry mojej sowy, szybko wydedukowałam, że te trzy drzewa, na których siadała leżą mniej więcej w tej samej odległości i w linii wzroku od znajdującej się w głębi terenu dziuplastej lipy, na której gałęzi zaobserwowałam wcześniej młodego puszczyka. Najwyraźniej samica wciąż opiekuje się młodym(i) i nie spuszcza z niego (nich) wzroku w analogicznej do srok i kosów obawie przed tym, że młode mogłoby paść ofiarą drapieżnika. Chyba powinnam powoli zacząć się zastanawiać nad nadaniem mojej sowie jakiegoś wdzięcznego imienia. Chciałabym jednak, żeby było osobliwe, a do tego potrzebuję kolejnych obserwacji, by ją lepiej poznać.
Fot. Arkadiusz Prażmowski Jesteśmy na łęgu, to znaczy na zbiorowisku lasów łęgowych typowym niegdyś dla dolin małych rzek. Znajdują się one zazwyczaj w otulinie lasów grądowych, czyli zróżnicowanych gatunkowo i warstwowo lasów liściastych, w których dominują przede wszystkim graby i dęby, choć rośnie tutaj również wiele innych gatunków drzew. W dolinie rzeki przeważają z kolei olchy z niewielką domieszką jesionów i świerków. To właśnie olchy znalazły schronienie na widocznych na zdjęciach wyspach bujnych kęp turzycy. Najbardziej zjawiskowe turzycowiska występują tuż za naszą wschodnią granicą na terenach Puszczy Białowieskiej na Białorusi. Są to tereny o wiele bardziej dzikie i podmokłe od tych znajdujących się w granicach naszego kraju. Spotkamy tam bezkresne pola turzyc sąsiadujących ze sobą gęsto kępa w kępę. Doświadczeni traperzy wiedzą, że umiejętne skakanie z jednej kępy na drugą to jedyny sposób na przemierzenie mokradeł "suchą nogą". Choć mogłoby się wydawać, że to po prostu pole gęstych kęp trawy, to pomiędzy nimi grunt jest bardzo grząski i łatwo się zapada pod ciężarem człowieka. Pomyłka może kosztować ugrzęźnięcie nie tyle do kolan, co po szyję, a wydostać się z takiej błotnej pułapki wcale nie jest łatwo. Pozornie płytka woda rozlewiska widocznego na zdjęciach również skrywa niezwykle grząskie podłoże. Ostatniej deski ratunku upatrywać należy, a jakże! w najbliższej kępie turzycy. Oprócz turzyc, obrzeża rozlewiska porasta niska roślinność w postaci roślin wodnych, błotnych i bagiennych: czermień, grążel, kaczeniec, śledziennica i wiele innych gatunków. Z kolei poniżej dolnego piętra drzewostanu znajdziemy czeremchę obsypaną obecnie podłużnymi wonnymi białymi kwiatostanami, kwitnącą porzeczkę czarną i czerwoną, która pierwotnie porastała właśnie podmokłe brzegi wód płynących, trzmielinę europejską, która na jesieni mieni się fikuśnymi różowo-pomarańczowymi owocami, jarząb łudząco podobny do głogu pospolicie porastającego obrzeża mokradeł, dziki bez czarny i kruszynę.
Pełna jednomyślność. Dobra końska kupa pod bramą nie jest zła - co do tego jesteśmy z pewnością zgodne z moimi podwórkowymi kawkami. Podczas gdy moi sąsiedzi z Iwaszkiewiczowskimi pretensjami oprócz tego, że bez wątpienia ohydna, z tym muszę się z nimi zgodzić, kostka brukowa nie jest granitowa! (Haha!) i mają w dowodzie wpisane miejsce zameldowania w gminie miejsko-WIEJSKIEJ, mają jeszcze kolejny życiowy problem pod pasjonującą kulturalną dyskusję przy porannej kawie w postaci końskiej kupy na ulicy, która dodatkowo przypomina im o tym ostatnim, a która oczywiście świetnie wpisuje się pod ignorancję gminnych służb porządkowych w kwestii należytego utrzymania ulicy. Już widzę te głodne hasła w stylu najgorszych brukowców: "Burmistrz ignoruje kupy", "Borki w kupach", "Kupy w Borkach" :D Dla mnie to czysty pieniądz leżący na ulicy! Nic tylko założyć rękawiczki i z wiaderkiem wyzbierać cenny obornik na grządki! Oczywiście ku chwale ojczyzny i gminy! W tym roku szczęście mi dopisuje. Nie mam absolutnie żadnych oporów, aby robić to w biały dzień. Jakby jeszcze woźnicy udało się sprawić, żeby konie mi cały czas pod bramą robiły, to bym była w siódmym niebie! Przynajmniej nie musiałabym jeździć dalej za obornikiem. Przy okazji wyeliminowałam ryzyko rozjechania kawki lub innego Bogu ducha winnego zwierzaka przez brawurowych brwinowskich kierowców. Jedna z moich podwórkowych kawek oczywiście od razu podleciała na kabel telefoniczny na zwiady, co ja z tymi kupami teraz zrobię, bo tam wciąż tyle wstępnie przetrawionego owsa zostało :)
Zrobić dobre zdjęcie to nie sztuka, zwłaszcza dobre zdjęcie czegoś ładnego, będąc w ładnym miejscu, posiadając dobry sprzęt i idealne warunki oświetleniowe. Sztuką jest uchwycić wyjątkowy moment. Ten moment, który zdarza się niespodziewanie. To "aż tu nagle", które buduje dramaturgię wszelkich wypowiedzi artystycznych w niepowtarzalną opowieść, które sprawia, że czasami nawet ten jeden kadr mówi więcej niż tysiąc słów. Czasami trzeba się po prostu zatrzymać, usiąść na skraju ścieżki i obserwować pole obsiane owsem po horyzont. Może spośród zieleni wzbije się nagle stado szpaków by zatoczyć swój imponujący piruet w powietrzu. Naukowcy nieustająco zachodzą w głowę, jaki mechanizm kryje się za bezkolizyjnością tych powietrznych szpakowych manewrów. Sztuką jest też pokazać to, co zwyczajne, pospolite, powszednie w taki sposób, że zachwyci każdego, nawet tego, któremu temat naszego zdjęcia, nie wspominając o sztuce fotografii w ogóle, jest właściwie obojętny. Choć robię zdjęcia od dawien dawna, muszę przyznać, że przyroda, która jest przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania, nieustająco mnie zaskakuje. Obserwując najzwyklejszego ze zwykłych ptaków, za każdym razem odkrywam go na nowo. Samica kosa. Na odległość mało urodziwa w porównaniu ze swoim czarnym partnerem o pomarańczowych obwódkach oczu wtapia się w tło mało wyrazistym kolorystycznie upierzeniem. Jeżeli jednak będziemy mieli to szczęście, że uda nam się zbliżyć do niej, gdy przegrzebuje suche liście w poszyciu lasu w poszukiwaniu bezkręgowców i jeszcze promienie słoneczne zagrają na pokrytym piórami ciałku, naszym oczom ukaże się perfekcyjna kalejdoskopowa mozaika faktury upierzenia mieniąca się odcieniami brązu, miedzi i złota. I ten błysk w oku, gdy łapiemy kontakt wzrokowy z ptakiem. Bezdenna tajemnica przyrody. Dlaczego nie uciekła? Dlaczego wciąż krząta się pracowicie, niemalże nas ignorując, jak byśmy byli powietrzem. Być może faktycznie możliwe jest przekroczenie granicy człowiek-zwierzę. Czasami czuję, że bliżej mi do ptaków niż do ludzi.
Do trzech razy sztuka. Warto było wziąć udział w aż dwóch Nocach Sów, aby wreszcie wypatrzyć samodzielnie swoją pierwszą w życiu sowę "na wolności", choć przyznam szczerze, że nie w tym celu wybrałam się dzisiejszego wieczoru do parku przy Toeplitzówce w pobliskich Otrębusach. Podczas sobotniej kolejnej Nocy Sów w skądinąd zjawiskowym parku w Ołtarzewie, zjawiskowym z uwagi na różnorodność fauny i flory, niestety nam się nie poszczęściło - żadnej sowy nie usłyszeliśmy, za to dopisały nietoperze. Ogromne ich chmary latały o zmierzchu nad powierzchnią stawu. Przyleciały tam po to, aby się napoić po długim dniu "abstynencji". Od teraz wraz z wydłużaniem się dnia i wzrostem temperatury będą coraz bardziej aktywne o zmroku. Jakby się dobrze wsłuchać, można je nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć w świetle latarni. Pomocna jest latarka, jak również specjalny nadajnik do wychwytywania ultradźwięków, to znaczy niesłychanie wysokich tonów, którymi posługują się nietoperze w echolokacji, a dla nas są ledwo uchwytne, choć natężenie głosu nietoperzy jest paradoksalnie zbliżone do siły, z jaką huczy młot pneumatyczny! Znaleźliśmy nawet dziuplę nietoperzy borowców - można było obserwować, jak wlatują i wylatują z dziupli. Latały nam dosłownie nad głowami. W wolnej chwili udostępnię Wam filmik, na którym będziecie mogli je zobaczyć. Po ekscytującej nietoperzowej Nocy Sów w Ołtarzewie nabrałam ochoty na więcej. Do parku przy Topelitzówce w Otrębusach wybrałam się po to, aby sprawdzić, czy spotkam tam właśnie nietoperze. Po nietoperzach jednak "ani widu, ani słychu". Już miałam odchodzić, gdy z oddali posłyszałam charakterystyczne pojękiwanie. Poszłam wgłąb parku pod stare lipy w kierunku, z którego dochodziły odgłosy. Nie sądziłam, że zobaczę sowę. Myślałam, że z uwagi na wczesną porę, było tuż po zmroku, jeszcze w miarę widno na zachodzie, pewnie jakiś ptak jeszcze "rzuca się na poduszce", nie mogąc zasnąć choćby przez takich hałaśliwych intruzów, jak ja. Zbliżałam się jednak coraz bardziej do źródła dźwięku i nie miałam już wątpliwości, że jestem bardzo blisko sowy. W końcu zauważyłam ją siędzącą na gałęzi wciąż bezlistnej korony jednego ze strzelistych drzew. Była naprawdę sporych rozmiarów. Widziałam ją wyraźnie "jak na talerzu". Z początku siedziała nieruchomo, cały czas pojękując. Potem zaczęła skubać piórka, rozglądała się, nawet przespacerowała w tę i z powrotem po gałęzi. Jak na złość bateria w aparacie wyczerpała się w decydującym momencie i udało mi się ostatecznie po długotrwałej reanimacji, intensywnym huhaniu i pocieraniu baterii, zrobić tylko jedno kiepskie zdjęcie, ale przynajmniej jest. Gdy wracałam po śladach, sowa zaczęła jakby szybciej i głośniej pojękiwać - może ma gniazdo w starej lipie. Pewnie wrócę tam jeszcze szukać szczęścia, a póki co znajomy ornitolog zidentyfikował moją sowę jako samicę puszczyka zwyczajengo (Strix aluco). To by się zgadzało pod względem odgłosów i wielkości sowy. Samica puszczyka wydaje dźwięki przypominające nieco odgłosy wydawane przez pójźdźkę - to było moje pierwsze podejrzenie, ale wielkość się nie zgadzała. Pójźdźki osiągają maksymalnie wielkość 25 centymetrów - są więc bardzo malutkie, a ta moja sowa była na prawdę spora. Samica puszczyka może osiągać wysokość nawet 46 centymetrów - co ciekawe bywa wyższa od samca. Sugerowany podkład dźwiękowy: No i nie ma już żadnych wątpliwości. Oto młody puszczyk. O mały włos, a pomyliłabym go ze zgrubieniem gałęzi. Matka pojękiwała z innej części parku ciszej i radziej niż dzień wcześniej. Nie udało mi się jej zlokalizować. Potwierdziło się jednak moje podejrzenie co do lokalizacji gniazda. To właśnie, gdy zbliżałam się wieczór wcześniej do tego drzewa, sowa głośniej i intensywniej pojękiwała. Zapewne z obawy o młode. Cisza przed, a jakże! burzą, która złapała mnie 3 minuty przed domem, sprawiła, że gdy stałam pod rozłożystymi konarami starych lip tego wieczoru, odniosłam wrażenie jakby cały park po prostu chodził. To zapewne tupot małych nóżek owadów i gryzoni pokonujących niesłychanie skomplikowany tor przeszkód - plątaninę gałęzi, kamieni, roślinek, liści składającą się na labirynt leśnego runa. Sowy mają ponoć idealny słuch. Potrafią zlokalizować potencjalną ofiarę po dźwięku potrąconego ziarna piasku, skrobnięcia pazurkiem po korze, szeleście przypadkowego liścia. Wystarczy jeden zły ruch myszy i puszczyk zrywa się bezszelestnie do lotu, łapie ofiarę i wzbija ponownie w powietrze. Zapewne sowy patrzyły na mnie, łamagę potykającą się cały czas o leżące na ziemi gałęzie, z politowaniem. To mądre i spokojne spojrzenie mówi wszystko! POLECANE Film "Sowy Polski" z fantastycznymi zdjęciami fotografa przyrody Artura Tabora Tegoroczna wiosna to sprawdzian dla wielu nasadzonych przez mnie rok temu roślin. Nie będę ukrywać tego, że większość z nich nie pochodzi ze szkółek, ale zostały zebrane przeze mnie w różnych miejscach: na bagnach, w lasach, na łąkach. Wyznaję zasadę, że jeżeli jakaś roślina jest w stanie przetrwać w warunkach naturalnych, przeżyje i w moim ogrodzie. Nie mam już tej pewności, wręcz nie mam już nawet złudzeń co do tego, że piękne, kwitnące doniczki w sklepach ogrodniczych odżyją w kolejnym roku. Oto kilka z zielonych skarbów mojego prywatnego arboretum. Kopytnik pospolity (Asarum europaeum L.) Z pozoru niespecjalnie atrakcyjna wizualnie roślina o krótkich pędach zakończonych owalnymi liśćmi. Rośnie jednak bujnie na zacienionych terenach leśnych, co było dla mnie wystarczającą zachętą do nasadzenia jej w moim leśnym ogrodzie. W tym roku odkryłam, że u nasady młodych liści pojawiły się również dzwonkowate purpurowe kwiaty rosnące tuż nad ziemią. W środku znajdują się nasiona. Kwiaty zapylane są przez padlinożerne muchówki. No, cóż, muchówki mają u mnie na pieńku, ale chyba przymknę na to oko. Ziele kopytnika było niegdyś cenionym lekiem wykrztuśnym i zbierane z równą intensywnością, jak kwiatostany widłaka goździstego (tak na marginesie: kolejna roślina pionierska obok brzozy wspomnianej we wcześniejszym wpisie), co przyczyniło się do wciągnięcia rośliny na listę gatunków zagrożonych. W miarę jednak postępu cywilizacyjnego, zainteresowanie medycyną niekonwencjonalną zmalało do tego stopnia, że od 2014 roku kopytnik nie jest już rośliną chronioną. Miesiącznica roczna (Lunaria annua) Kolejna roślina, która zaskoczyła mnie w tym roku. Wprawdzie świadomie ją wysiałam, zdając sobie sprawę z tego, co wyrośnie, a sadzonki wkopałam na miejsce stałe jeszcze wiosną, ale zapomniałam, że zanim roślina pokryje się płaskimi przypominającymi księżyce owocami z nasionami, w miarę upływu czasu usychającymi na srebrno, a popularnie zwanymi między innymi judaszowymi srebrnikami, musi przecież zakwitnąć. Dlatego też zaskoczyły mnie fuksjowe akcenty w ogrodzie. W sumie już nieraz spotykałam tę roślinę zazwyczaj rosnącą na dziko przy drogach w zacienieniu, ale nie miałam pojęcia, że to miesiącznica. Poniżej regularnie odnawiające się poletko podejrzane w ogrodzie sąsiada o wiele bardziej zacienionym niż mój. Jak widać na załączonym obrazku zacienione partie ogrodów przedstawiają sobą warunki wprost idealne dla miesiącznicy. Rzepicha ziemnowodna (Rorippa amphibia) I znowu niespodzianka. Cóż to ja znowu na ogród przyniosłam za zielsko? Tegoroczna wiosna to również sprawdzian dla środowiska oczka wodnego. Zupełnie nowego elementu w moim ogrodzie. Ptaki są wniebowzięte. Szalonym kąpielom nie ma końca. Co najśmieszniejsze, przykład z małych sikor zaczną pewnie wkrótce brać i większe ptaki: kawki, sroki, szpaki. Nie wspomnę już nawet o tym, że oczko stanowi ich główny wodopój. O korzyściach tworzenia oczek wodnych dla ptaków pisała Simona Kossak. Takie oczko jest w okresach upałów prawdziwym zbawieniem dla ptaków. Karasie mają pewnie stres. Gdyby tylko wiedziały, że ptaki raczej nie mają pojęcia o ich obecności pod wodą. Dla mnie najistotniejsze są jednak teraz obserwacje roślin, których zebrałam w ubiegłym roku wiele. Ciekawi mnie, co i, w jakiej ilości się odnowi. Wiem już, że przyjęły się kosaćce żółte, tatarak, siedmiopalecznik, żabieniec babka wodna, kalina koralowa, potocznik wąskolistny, wiązówka błotna i wiele innych roślinek. Dyplomatycznie rzecz ujmując, niektóre stanowią dla mnie zagadkę. Dzisiaj odkryłam, na przykład, że oto w moim oczku rośnie rzepicha ziemnowodna. Przyznam szczerze, że nie wiedziałam, że tak się nazywa ta roślina, nie wspominając już nawet o tym, że nie wiem, skąd dokładnie ją zebrałam. W każdym razie jest i ma się dobrze, ponoć jest jednym ze składników dzikich spring rollsów - tak, to da się zjeść, choć wykonane w całości z różnych dziko rosnących roślin, których byście nie posądzali o bycie jadalnymi :) Póki co nad wodą unoszą się łodygi z postrzępionymi jak ptasie pióra liścmi, których zwieńczeniem będą żółte skupione kwiatostany. Na pocieszenie przy braku klasycznych kaczeńców. Już nie mogę się wprost doczekać, jak mi tu wszystko zakwitnie! Niecierpek himalajski (Impatiens glandulifera) Na zdjęciu niepozorna drobna siewka niecierpka himalajskiego (gruczołowatego), która oczywiście przerośnie wszelkie oczekiwania i rozrośnie się do rozmiarów pokaźnej, aczkolwiek delikatnej rośliny. Tempo wzrostu daje się zaobserwować już po przyroście dziennym siewki, która wręcz rośnie w oczach. Niecierpek himalajski kwitnie na różowo. Kwiaty bardzo ładnie pachną - jakby waniliowo. To roślina nie tylko miododajna, ale również zielarska. Na bazie suszu można wykonać, na przykład, nalewkę. Rośnie w dużych skupiskach nad wodą. Jest uważana za roślinę inwazyjną z uwagi na swoją dużą plenność i niestety negatywne oddziaływanie na inne rośliny - im jest jej więcej, tym bardziej je zagłusza. Niecierpek himalajaski w pełnym rozkwicie rośnie wysoko i gęsto. To świetny wypełniacz wolnych przestrzeni w ogrodzie. Co więcej różowe kwiaty długo się utrzymują. Nawet to pierwszych przymrozków. Warto zapoznać się z anglojęzycznymi źródłami o niecierpku himalajskim, ponieważ anglojęzyczne nazwy nawiązują do skojarzeń z nakryciami głowy angielskich policjantów. Mi osobiście bliższe są romantyczne nazwy nawiązujące do miejsca pochodzenia rośliny, a mianowicie Himalajów. Kiss-me-on-the-mounain czy Himalayan Balsam brzmią jakoś subtelniej niż Bobby Tops. Groszek wiosenny (Lathyrus vernus (L.) Bernh.) Groszek jak groszek. Większość groszków bywa niesłychanie do siebie podobna. Różnią się właściwie wielkością i kształem liści. Ten groszek jest niewielkich rozmiarów. Jego naturalnym siedliskiem jest poszycie lasów liściastych. Kwiaty zasadniczo różowo-purpurowe mogą również mieć kolor jaskrawo niebieski. Podbiał (Tussilago) A tymczasem przekwitają kwiaty podbiału, co również ma swój urok. Niedługo nie będzie po nich śladu. Pojawią się za to liście podobno przypominające kształtem końskie kopyto. Miejmy nadzieję, że sąsiedztwo z dopieszczanym przez mnie żywokołem wierzby białej (Salix alba) będzie sprzyjało samoitsnemu rozsianiu się rośliny. Syrop z podbiału już się robi. Mam nadzieję, że za rok będę go mogła wykonać z własnych kwiatów. Warto zwrócić uwagę na to, że siedliska podbiału praktycznie nierozerwalnie wiążą się z gliniastym podłożem i pełną ekspozycją na światło słoneczne. Twardy orzech do zgryzienia ma taki podbiałowy pęd, jakoś trzeba się przedrzeć przez zwartą i nieraz twardą jak kamień glinę, co chyba tłumaczy, dlaczego roślina ma tak mięsiste i solidne pędy w okresie kwitnienia pozbawione praktycznie zupełnie liści. Cała energia idzie w wydostanie się na powierzchnię, jak najszybsze wytworzenie kwiatów, zapylenie i rozsianie, aby zdążyć przed suchym i słonecznym latem, a co za tym idzie skutą na kamień gliniastą glebą niezdolną stać się schronieniem dla bezcennych nasion.
Wolontariat stał się dla mnie ostatnimi miesiącami pretekstem i motywacją do bliższych i dalszych ucieczek z czystym sumieniem w plener od dusznej rutyny i atmosfery domu, ulicy, na której mieszkam, miasta, w którym znajduje się ta ulica, i od wszelkich innych nużących i zniechęcających do świata i ludzi zajęć. Wiosna, plener, podróż - trzy rzeczy, bez których nie potrafię oddychać. I znowu ktoś mnie obserwuje... Ścięte brzozy, ścięte drzewa, te ścięte drzewa - to generalnie zawsze przykry widok. Tym bardziej, że pieniące się od życiodajnych soków ścięte pnie świadczą jednoznacznie o tym, że były to drzewa jak najbardziej zdrowe. Paradoksalnie nie zauważyłam zainteresowania zwierząt tak szczodrym źródłem cenionej przez człowieka wody brzozowej. Ciekawe, dlaczego. Niezależnie jednak od tego, warto zebrać taką brzozową pianę nie w celu spożycia bezpośredniego, ale jako naturalny balsam nawilżający do rąk. Skóra nie tylko staje się bardziej nawilżona, ale również pięknie pachnie. Warto pamiętać, że brzoza (Betula L.) to gatunek pionierski, który pojawił się jako jeden z pierwszych obok sosny, wierzby i osiki po cofnięciu lodowców. Niestety w swojej najbliższej okolicy obserwuję znaczącą redukcję udziału brzóz w pożytkach leśnych w ostatnich latach. Ostatnia brzoza w moim ogrodzie uschła niedługo po tym, jak złamała się jej sosnowa przyjaciółka. Na szczęście rok temu w rynnie pojawiła się całkiem wyrośnięta siewka, którą obecnie traktuję jak oczko w głowie i mam nadzieję, że wyrośnie z niej godna następczyni pramatki. Z ciekawostek warto wiedzieć, że kora brzozowa, niezależnie od swojej wilgotności, jest świetnym materiałem na rozpałkę w każdych warunkach. Zawilec gajowy (Anemone nemorosa L.) Najpiękniejszy zawilcowy zakątek mam wciąż trzy kroki od domu w pobliskim brzozowym zagajniku, choć widoczna na zdjęciu powyżej łąka w Lesie Młochowskim na pograniczu Otrębus i Kań również ma swój urok. Kwitną tutaj jednocześnie również inne rośliny. Kokorycz pełna (Corydalis solida) Rzeka Zimna Woda Klon zwyczajny, klon pospolity (Acer platanoides L.) Uwielbiam tenc czas, gdy kwitną klony. Gdy patrzę teraz na swoją ulicę, dochodzę do wniosku, że powinna nazywać się ulicą klonową. Cała spowita jest tunelem kwitnących żółto arkad klonowych gałęzi. Zwykłam nazywać je leśnymi jabłoniami, bo ich kwiaty roztaczają wokół siebie przyjemny jabłkowy aromat. Z kwiatów klonu można wykonać napary, nalewki, a nawet smażyć kwiaty w cieście naleśnikowym, podobnie jak kwiaty dzikiego bzu czarnego. Co więcej, można spuszczać na wiosnę z pni sok na tej samej zasadzie, jak z brzozy z tym wyjątkiem, że tak pozyskany płyn odparowuje się w celu pozyskania syropu klonowego. Ponoć nasze polskie klony są niegorszym źródłem półproduktu do wyrobu syropu klonowego, jak słynne klony kanadyjskie. Poniżej również kwitnący klon, ale odmiana jesionolistna. Nie jest to gatunek rodzimy, ale roślina przywleczona do Europy z Ameryk. Uważany jest za gatunek inwazyjny - mało wymagający, łatwo dziczeje i równie łatwo się rozplenia. Istnieje wiele różnych odmian klonu jesionolistnego hodowanych jako rośliny dekoracyjne w ogrodach. Większość dziko rosnących drzew tego rodzaju to właśnie ogrodowi uciekinierzy żyjący własnym życiem. Klon jesionolistny (Acer negundo L.) Samotek zmienny (Reticularia lycoperdon) Wbrew pozorom, to nie grzyb. Samotek zmienny to śluzowiec. Śluzowce należą do grupy organizmów eukariotycznych należąca do Amoebozoa, dawniej zaliczanej do grzybów, potem do protistów grzybopodobnych. Tak, to oznacza, że ten poduszeczkowaty twór o metalicznym połysku potrafi się ruszać, choć jest to praktycznie niemożliwe do zaobserwowania gołym okiem. Może przy okazji odwiedzę to miejsce ponownie i przekonamy się, jak daleko zawędrował ten samotek. Co to się porobiło z moim samotkiem? Jeszcze niecały tydzień temu był piękny i gładki, a dzisiaj prawie bym go nie zauważyła. Już się zmartwiłam, że mi samotka ktoś zniszczył, a on tymczasem postanowił dłużej nie czekać i uwolnić zarodniki ze srebrzystego kokonu. Kliknij na miniaturę, aby powiększyć zdjęcie
W tym roku wiosenne obserwacje nabrały w moim ogrodzie zupełnie nowego charakteru. Przede wszystkim na pokładzie znalazła się młoda, ledwo roczna kotka Kilimandżaro, która podgryza psy w ogony, wspina po drzewach, pływa w oczku i oczywiście przekomarza kocio-ptasimi onomatopejami z ptasimi lokatorami, których niezmiennie stanowią w ogrodzie: uparcie zagnieżdzone w kominie kawki, przekupki sikory modre i sikory bogatki, drapieżne sójki, profesory sroki, tajni agenci kosy, kłótliwe szpaki, płochliwe wrony siwe, sprytne kowaliki, dzięcioły duże, romantyczne gołębie grzywacze. Rok temu kompostownik odwiedzał o poranku rudzik, budkę lęgową sikorek zajęła w czerwcu muchołówka, a usuniętą już starą suchą wiekową sosnę opukiwał dzięcioł czarny. Są również szare eminencje zachwytu odzywające się nie wiadomo skąd drapieżnymi pojękiwaniami, które dyscyplinują całą tę ptasią menażerię o wiele skuteczniej niż kotka, która póki co opanowała do perfekcji sztukę znęcania się nad gryzoniami. Daje się również posłyszeć z wcale tak daleka odgłosy bażantów, a ostatnio ku mojemu zdziwieniu w moje okolce zawiało nawet samego bociana. Niecodzienny widok. Pani Kosowa na wszczęty przez partnera alarm umknęła czym prędzej na parkan. Kwiecień to oczywiście czas intensywnego zbierania przez ptaki budulca na gniazda. Praca wre już skoro świt. Na podwórku często można spotkać ptaki parami. Zarówno kosy, jak i sikory wybierają się na szaber we dwoje. Samiec siedzi na gałęzi i komenderuje, a z uwagi na fakt, że potencjalny budulec leży na ziemi, bacznie obserwuje podwórko z wysokości i w razie zagrożenia w postaci czającego się kota, nagłego pojawienia człowieka lub większego ptaka, wszczyna alarm tak, aby samiczka wiedziała, że musi się sprężać i czym prędzej ulecieć. Czasami samczyk siada dla pozoru na oddalonej gałęzi i zaczyna pięknie śpiewać - wydaje mi się, że robi tak po to, aby odwrócić uwagę od samiczki, która w tym czasie zajmuje się "czarną robotą", a może po prostu myśli, że partnerce lepiej będzie się pracowało przy jakiejś przyjemnej nucie?! Sikory modre w zajęciu budki uprzedziły w tym roku szczwane sikory bogatki. Tego się właśnie obawiałam po zeszłorocznych awanturach między tymi dwoma gatunkami sikor. Moje ulubienice sikory modre w niebieskich czapeczkach są mniejsze od swoich kuzynek w czarnych beretach. Gdy ostatnio przyuważyłam je, gdy zaglądały zawiedzione do swojej budki zajętej przez bogatki, postanowiłam kupić nową specjalnie dla nich. Miejmy nadzieję, że nie jest jeszcze za późno na to, by założyły gniazdo w nowej budce. Kawki już na dobre zadomowiły się w kominie. Właściwie można powiedzieć, że stały się stałymi lokatorami, a takie sąsiedztwo przez ścianę, bo akurat mój pokój sąsiaduje z kanałem kominowym, wiąże się nie raz z koniecznością cierpliwego znoszenia kawkowych awantur. Trochę jak w bloku. W tym roku postanowiłam nieco oswoić ze sobą kawki. Zaczęłam nabijać ogryzki jabłek na płot i spotkało się to z ich aprobatą. Już kilkukrotnie przylatywały i dziobały owoce. Bardzo często nie przejmowały się tym, że jestem w pobliżu. Oczywiście dziobiąc jabłka, bardzo często te spadały z siatki na ziemię, więc podchodziłam i na nowo mocowałem je na parkanie. Z pewnością nie mogło to umknąć uwadze ptaków, bo przygląądały się temu i wracały dalej dziobać owoce. Coraz częściej również kawka przylatuje na podwórko, kiedy się po nim krzątam. Siada mi nad głową na drucie telefonicznym i coś tam gada, więc jej odpowiadam, starając się, by ta odpowiedź była możliwie najbardziej zbliżona do kawkowych odgłosów. Może uda nam się ostatecznie znaleźć jakiś wspólny język. Dzisiaj obserwowałam, jak jedna z kawek przechadzała się po podwórku dumna jak paw. Ponoć to bardzo inteligentne ptaki, z którymi warto pozostawać w dobrych relacjach, ponieważ plotki o niedobrych ludziach w kawkowym świecie rozchodzą się jak błyskawica pocztą pantoflową i wówczas nie jest się bezpiecznym nigdzie w świecie. Jak nadepnie się jednej kawce na odcisk, trzeba liczyć się z odgłosami niezadowolenia tych ptaków praktycznie wszędzie. Sójki zawsze zachwycają mnie swoim kolorowym upierzeniem. To ponoć drapieżne ptaki, które mogą zaatakować nawet sikory. Na podwórku bywają zasadniczo gośćmi. Zwłaszcza wtedy, kiedy znudzone jedzeniem psy oddalają się od niedojedzonego jedzenia w miskach. Takiej okazji nie przepuści ani sójka, ani sroka. Najzabawniejsze u sójek jest to, że są niezwykle muzykalne i pojętne. Szybko uczą się nowych dźwięków, więc nie należy się dziwić, jeżeli nagle usłyszymy z gałęzi miauczenie wprost łudząco przypominające miaukanie naszego kota. Dzisiaj przyuważyłam na sąsiedniej działce dwie wiewiórki. Czyżby to były moje Pipy, które rok temu odchowywały się w budce dla kawek. Ciekawe, czy w tym roku również zajmą swoje zeszłoroczne lokum. W sumie bardzo bym była rada, bo dla kawek żadna budka nie jest niestety w stanie równać się z zajmowanym od dawien dawna penthousem. Oto kolejny nietypowy, aczkolwiek stały mieszkaniec mojego ogrodu - biegacz złocisty (Carabus auratus). Swoim barwnym pancerzem przypomina mi nieco egzotyczne tajskie chrząszcze. Nie byle jaki gość, bo chrząszcz z rodziny biegaczowatych, który ostatnio znalazł się na świeczniku przyrodników zabiegających o jego ochronę. Dlaczego? Otóż ten dość zwinny kolorowy owad jest najwyższej klasy tępicielem chwastów i to nawet tych, na które nie działa żadna chemia. Nie jest mu również obce polowanie na inne owady i ich larwy, dżdżownice, a nawet ślimaki oraz inne drobne zwierzęta. Nie pogardzi nawet padliną. Chwasty to dla niego zaledwie dodatek. Jako, że nie stosuję żadnej chemii w ogrodzie, tym bardziej cieszy mnie, że mam naturalnych sprzymierzeńców w postaci owadów, nie wspominając o kotce. Biegacz złocisty (Carabus auratus) A oto i kolejny chrząszcz z rodziny biegaczowatych. Biegacz gajowy. Z niewiadomych powodów upodobał sobie pływanie w małym oczku wodnym. Już dwa razy go wyławiałam i żyje. Nurek pierwszej klasy. Czyżby łakomstwo? Na dnie tego małego oczka leży dużo martwych owadów, które się potopiły, a biegacze podobno nie gardzą padliną. Biegacz gajowy (Carabus nemoralis) Pani trzmielowa. Można ją rozpoznać po dość dużych rozmiarach, samce są o wiele mniejsze, i charajterystycznym biało owłosionym odwłoku. Paradoksalnie nie należy się obawiać wziąć jej na rękę, bo mimo obiegowego przekonania o kąśliwości podobnych owadów, w przeciwieństwie do pszczół, które kąsają tylko raz i umierają, niebezpiecznych szerszeni, zasłużenie wściekłych os, trzmiele tylko z pozoru wyglądają groźnie. Co najciekawsze ten skrzydlaty owad bardzo często gnieździ się w ziemnych norkach, często tych opuszczonych przez myszy. To właśnie tam składa jajeczka, odchowuje kolejne robotnice i po ciężkiej wychowaczej pracy pozostaje by oddać się tylko i wyłącznie rozmnażaniu, przekazując robotnicom zadanie należytego zaprowiantowania kolejnych budzących się do życia larw. To właśnie z uwagi na te owady, przyrodnicy apelują o niewypalanie lub opóźnianie wypalania traw na nieużytkach. Trzmiel parkowy, trzmiel drzewny (Bombus hypnorum)
Ścięte drzewa. Jak na nie dzisiaj patrzę, to żałuję, że w ogóle zwróciłam się do gminy z prośbą o wezwanie właściciela do naprawy uszkodzonego ogrodzenia w wyniku upadku rosnącej na jego terenie suchej brzozy. Wezwanie stało się pretekstem do wycinki kolejnych potencjalnie grożących upadkiem drzew, ale ogrodzenie nie zostało naprawione. Czy widzicie w tym jakąś logikę? Bo ja niestety tak. Zrobiono to, co generowało dodatkowe korzyści. Ostatnią wymówką od naprawy ogrodzenia był brak podłączenia do prądu. Odmówiłam skorzystania z mojego dostępu z uwagi na wcześniejszy brak szacunku dla mojego czasu i nie stawienie się przedstawiciela właściciela na umówione wcześniej wspólnie spotkanie. Nie miałam zamiaru czekać na jaśnie Pana po raz kolejny. I choć miło byłoby, gdyby właściciel wreszcie wywiązał się z obiecanej naprawy ogrodzenia, czasu miał wystarczająco wiele, aby zorganizować podłączenie do prądu, jakoś nie mam ochoty przyśpieszać kolejnego spotkania. Szczerze mówiąc, jest mi to kompletnie obojętne, czy to ogrodzenie w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek naprawi. Niech jeże się cieszą nowym przejściem między działkami. Wszakże wiosna w pełni. Jeden chyba się wczoraj obudził, bo narobił w środku nocy nie lada hałasu, co najmniej jakby na działce obok grasował jakiś bandzior lub stado dzików. Nawet sowa zaczęła pojękiwać, jakby narzekając, że jej myszy płoszy. Ostatnimi dniami słońce mocno operuje i na powierzchni ściętych pni zaczęły wydzielać się soki. Dzisiaj przyuważyłam na jednym z nich wiewiórkę, dla której pień stał się swoistym wodopojem. Spędziła na nim dłuższą chwilę, wylizując błyszczące od wilgoci słoje. Dla człowieka to już tylko bezużyteczny pniak. W naturze nic jednak nie ginie. Pseudowodopój to zaledwie preludium do życia po śmierci. Może więc jednak istnieje, chociaż, szczerze mówiąc, wolałabym jednak zamienić ten świat na inny. Najlepiej taki, w którym jest mniej ludzi, którym przeszkadzają drzewa.
wzrusza władza ramionami my do kładki nic nie mamy w końcu ludzie się zebrali sami kładkę zbudowali Nowa kładka nad Zimną Wodą zbudowana z inicjatywy członków Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku. Kanie-Popówek, Gmina Brwinów TAK BYŁO... Niedziela. Wiosna w pełni. Piękna słoneczna pogoda. Co więcej niedziela niehandlowa, więc od rodzinnej wycieczki rowerowej nie ma już wymówki. To mogłaby być kolejna niedziela, kiedy wiele rodzin z dziećmi, osób starszych i rowerzystów załamałoby ręce po raz wtóry nad opłakanym stanem kładki nad Zimną Wodą, która zasadniczo zniechęcała, żeby nie powiedzieć wzbudzała duże wątpliwości do przejścia na drugą stronę. Ta niedziela była jednak inna niż wszystkie. Dzisiaj większość tych rodzin z dziećmi, osób starszych i rowerzystów spotkało tutaj grupę osób pracujących w pocie czoła przy budowie nowej kładki. Od teraz ta kładka będzie stanowić bezpieczne przejście przebiegającym tędy szlakiem turystycznym nie tylko dla wolontariuszy, kursantów i członków Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża", ale również dla licznych przemierzających te okolice spacerowiczów i rowerzystów. W dniu dzisiejszym wiele osób podchodziło, robiło zdjęcia i wyrażało swoje uznanie dla całego przedsięwzięcia. Większość z nich straciła już nadzieję na to, że powstanie nowe przejśćie. Takich miejsc, jak to nad Zimną Wodą jest w gminie Brwinów wiele. Zagajniki leśne, zbiorniki wodne, łąki, bagna. Tereny otwarte, którymi codziennie przechodzi wiele osób. Wśród nich jestem ja i być może i Ty, który właśnie czytasz ten tekst. Dla nich to jest ich miasto. Nie mają pojęcia o tym, że są to tereny prywatne, bo nigdzie to nie jest napisane. Myślą sobie: skoro coś jest ogólnodostępne, to nie jest prywatne, więc zapewne jest własnością miasta, a skoro tak, to wielu myśli sobie również, że można wyrzucić puszkę po piwie na łące, stary telewizor porzucić w zagajniku, złamać drzewo na ulicy. Dlaczego? Bo to nie moje. Tak myśli sobie właśnie ten, który tak robi. Myśli sobie również, że służby porządkowe to za niego posprzątają albo dzieci w Dzień Ziemi. I przychodzi taki dzień i faktycznie Panie wychowawczynie idą z dziećmi sprzątać pobliski zagajnik, bo również nie zdają sobie sprawy z tego, że to jest czyjaś prywatna własność. Na szczęście nikt im w tym nie przeszkodzi, bo wielu urzędników też o tym nie wie dopóki, dopóty nie przebrnie przez sterty papierologii (Zabiorą się za to wtedy, kiedy, mówiąc kolokwialnie, ktoś będzie czegoś od nich chciał. Przytoczą wówczas lawinę argumentów na "nie", a przecież mogli by coś zrobić, bo władza może wszystko!? "Nie władzy" generuje niestety sobą również "nie moja ulica", "nie moje drzewo", "nie mój las" itd. Ktoś zaraz powie, że tak jest właśnie ten świat skonstruowany i trzeba się z tym pogodzić. A co gdyby dla odmiany powiedzieć "tak"?). I chwała im za to! Czasami lepiej nie wiedzieć, że coś jest moje albo Twoje, jej, jego, wasze, ich - może zrobi się coś dobrego na tym świecie, dla tego świata, dla ludzi od tak po prostu bez szukania usprawiedliwień, wymówek, winnego. A z pewnością zrobi się coś dobrego dla wizerunku swojego miasta w oczach świata i ludzi, którzy tymbardziej nie mają pojęcia o tym, że to nie jest Brwinów, tylko teren prywatny. A ja mieszkam w domu na ulicy w Brwinowie w Polsce w Europie na tym świecie zwanym Ziemią w układzie słonecznym i choć ani dom, w którym mieszkam, ani ulica, na której stoi ten dom, ani miasto, w którym znaduje się ta ulica, ani tym bardziej Polska, ani Europa, ani cały ten świat i Ziemia i układ słoneczny razem wzięte nie są moją własnością, to czuję się za nie odpowiedzialna. Analogicznie nie jestem członkiem, kursantem, wachtmistrzem, oficjalnym wolontariuszem Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża", nie przechodziłam od dawien dawna starą kładką tak, jak wielu z nich, tak jak wielu rowerzystów, spacerowiczów robiło to co dzień, ale to nie zmienia faktu, że chciałabym zostawić ten świat odrobinę piękniejszym niż go zastałam. Czy Ty również czujesz tak jak ja? GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć
Po pochmurnych i wietrznych dniach Wielkanocy wraz z pierwszymi promieniami słońca przyroda wreszcie uspokoiła się na tyle, by można usłyszeć swoje własne kroki na ścieżce biegnącej przez bagna. Gdzieś przed nosem mignął czerwonym czepcem dzięcioł duży, charakterystycznie trzepocząc ogonem jak tancerz flamenco kastanietami. Kaczor zdobny w mieniący się w promieniach słońca pawim oczkiem kaptur na mój widok jakby zniechęcony zboczył na pobliską łąkę. Głośno było dziś z resztą od kaczych zalotów dobiegających zza ściany odległych wierzbowych szpalerów. Wysoko na niebie kołował jastrząb. Najwyraźniej wypatrzona ofiara znalazła schronienie i zrezygnowany poszybował w moje strony. Ostatnio często słyszę w koronach drzew odgłosy ptaka przypominające któregoś z tych podniebnych drapieżców. Może to on uwił gniazdo na którejś ze strzelistych sosen. Z ulgą patrzyłam na stojącą wokół wodę. Wysoki poziom wód gruntowych to dobry znak dla bagien. Choć nie założyłam kaloszy, udało mi się jakoś przejść suchą nogą przez podmytą stojącą zawiesistą wodą, czarną od żyznego torfu ścieżkę. Można było dostrzec na niej ślady odcisków dzików i lisa. Po drodze trafił się też martwy nornik. Wciąż jeszcze wiotkie ciałko i strużka jaskrawej krwi z noska świadczyły o tym, że dramat wydarzył się niedawno. Być może moje nadejście spłoszyło ptaka lub inne zwierzę, które go upolowało, a może zadeptały go maleńkiego wędrujące wcześniej ścieżką dziki lub nieuważny spacerowicz z psem. To właśnie o nieposkromionych namiętnościach norników, które choć z zasady wierne jednej samiczce tracą czasem w niewyjaśnionych okolicznościach umiar w miłosnych zapałach i zaczynają szaleć, rozpisywała się w jednej ze swoich opowieści Simona Kossak. Ten nornik nie zazna już niestety miłosnych igraszek. Zapewne stanie się pokarmem dla jakiegoś padlinożercy lub wchłonie go żyzna bagienna ziemia. Być może w swoim kolejnym życiu wzrośnie zielenią i złotem nawłoci, która złoci okoliczne łąki latem. Przedwiosenny wciąż jeszcze monotonnie sepiowy krajobraz srebrzył się bujnie kwitnącymi baziami na strzelistych łodygach rozłożystych wierzb niczym rosą po deszczu. Większość z nich nie wyróżniała się specjalnie kolorystycznie spośród innych krzewów. Zdarzały się jednak zielonkawo-złociste wyspy. Jeśli przyjrzeć się uważnie gałązkom poszczególnych krzaków, nie trudno zorientować się, że należą do różnych gatunków wierzb. Wierzba to taki polski odpowiednik australijskiego eukaliptusa, którego jest przecież tak ogromne zróżnicowanie na południowym kontynencie. Podobnie jest z wierzbami w Polsce. Niektóre gałązki mają duże i włochate baźki. Inne z kolei drobne jak krople deszczu. Szare, srebrzyste, czasami zielone, a nawet żółte. Te ostatnie przypominają barwne włochate gąsienice. Nagle na jednej ze srebrzystych czupryn pojawiły się dwa małe śnieżnobiałe ptaszki o nieproporcjonalnie długich czarnych ogonach. O dziwo! nie wydawały się specjalnie wystraszone moją obecnością. Wręcz przeciwnie przyglądały mi się uważnie ze wszystkich stron, świergocząc do siebie nawzajem, skacząc zwinnie z jednej gałązki na drugą na tyle, na ile pozwalała im rzeźba gęstego wierzbowego szpaleru. Pierwszy raz miałam okazję widzieć tutaj takie ptaszki. Ich drobne puszyste białe ciałka idealnie wtapiały się w morze srebrzystych baziek. Po powrocie do domu sięgnęłam po swoją ptasią biblię Cernego i Drchala, by zidentyfikować moich nowych ptasich znajomych. Okazało się, że to raniuszki. Właściwie to nie miałam w planie iść dzisiaj na bagna. Trzymałam taki scenariusz w rezerwie. Na tyle, na ile siebie znam, wiedziałam bowiem, że spacer przez bagna znacząco wydłuży moją podbiałową misję z uwagi na moją fotograficzną skłonność. Traf sprawił jednak, że nie zdążyłam nawet wyjść na ulicę, by kontakt z cywilizacją uruchomił we mnie potrzebę obrania drogi na około, pozbawionej dodatkowych "atrakcji".* Moim głównym celem była wyprawa w upatrzone od lat miejsce, gdzie bujnie rosną żółte kwiaty podbiału. Tak! to ten sam podbiał, który jest składnikiem legendarnych tabletek na kaszel. Pachnie podobnie jak te tabletki. To jeden z pierwszych zaraz po przebiśniegach i krokusach dzikorosnących kwiatów wiosennych. Jego kwiaty przypominają trochę kwiaty stokrotki, tylko są całe żółte i nieco większe, łodygi grube i mięsiste, a liście praktycznie szczątkowe, pojawiają się właściwie latem po przekwitnieniu rośliny. Ja zbieram kwiaty wraz z łodygami, zasypuję cukrem i uzyskuję domowej roboty syrop na kaszel. Z uwagi na zmianę planów i wędrówkę przez bagna, a następnie znajdujące się po drodze pola nawłoci, postanowiłam zebrać również trochę pędów z rosnących tam sosen. Jakim zdziwieniem były dla mnie napotkane wśród karłowatych sosenek liczne kielichy starych owocników purchawek. Krajobraz księżycowy. Niektóre z nich były doprawdy imponujących rozmiarów. Wciąż jeszcze na ich dnie zalegał brunatny pył zarodnikowy. Pędy sosny również zasypię cukrem i przygotuję syrop. Już pachną w całej kuchni! Taka ze mnie znachorka. * Dochodzę do bramy i co widzę? Grupę chłopców. Jeden kopie leżącą przy parkanie szklaną butelkę po piwie. Inny z kolei przytargał ze sobą znalezioną zapewne po drodze butelkę po wódce i postanowił sprawdzić, czy da się ją rozbić o betonowy krawężnik. Jak huknęłam: "Chłopcy, co wy sobie wyobrażacie? Kto to będzie sprzątał?", to pomknęli hyżo jak sarenki, porzucając oczywiście butelki pod płotem. Kto to będzie sprzątał? - stanęłam nad jedną z butelek. No kto? Nie miałam wątpliwości, że konieczna jest zmiana planów, jeżeli ten spacer ma być przyjemnością, a nie użeraniem się z ludzką bezmyślnością. W końcu czeka mnie jeszcze spacer powrotny tymi samymi ulicami i zapewne dla odmiany będę świadkiem przykładów brawury kierowców, próbujących za wszelką cenę zdążyć przed zbliżającym się do przewężenia kierowcą z naprzeciwka. Ten, kto dorobił teorię do zbawiennego wpływu przewężeń na ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym musiał nieźle zbajerować drogowców. Efekt jest zdecydowanie przeciwny, ale żeby o tym wiedzieć, trzeba wpierw zmienić punkt widzenia. Byłabym gotowa założyć się, że za jakiś czas ktoś mądry potwierdzi moje słowa, że to rozwiązanie po prostu nie rozwiązuje problemu nadmiernej prędkości. Zapewne to jakiś kolejny europejski standard bez pokrycia w polskiej rzeczywistości.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Z okazji zbliżających się Świąt Wielkanocnych w środę 21 marca 2018 roku o godzinie 18 w Centrum Kultury Raszyn odbył się wernisaż wystawy "Wielkanoc w Sztuce Ludowej". Na wystawie można było zobaczyć dzieła artystów ludowych ze zbiorów Prywatnego Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach. ŻYWA LEGENDA Wystawie towarzyszyła prelekcja prof. Mariana Pokropka - etnografa polskiego, profesora dr hab., pracownika Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego, założyciela Prywatnego Muzeum Polskiej Sztuki Ludowej w Otrębusach. Przybył wraz z żoną, której z nieskrywaną przyjemnością odstąpił przepiękny powitalny bukiet kwiatów od gospodarzy. Jego prelekcja była integralnym elementem wystawy, bez której wystawa, jak również jej liczni odwiedzający nie mogliby się obejść. Choć liczne rzeźby, obrazy, pisanki i inne rękodzieło zgromadzone i zaprezentowane w małej sali Centrum Kultury Raszyn pozbawione były adnotacji dotyczących imion i nazwisk twórców, miejsc i dat powstania, nie uczyniło im to krzywdy, wręcz przeciwnie pozwoliło skupić się na kunszcie i misterności wykonania dzieł, a pozornemu zaniedbaniu Pan prof. Marian Pokropek uczynił w trakcie swojej prelekcji więcej niż zadośćuczynienie, opowiadając barwnie o każdym z dzieł i o jego twórcy, niemalże jak ojciec opowiada z dumą o swych dzieciach i ich osiągnięciach. Aż trudno uwierzyć, że udało mu się to wszystko zawrzeć w tak krótkim wystąpieniu, które przerwało niestety przypomnienie o zbliżającym się początku koncertu na wiolonczelę towarzyszącego wydarzeniu. DETALE Gdy sala opustoszała przechadzałam się jeszcze chwilę wśród rzeźb i obrazów w nadziei na to, że może uda mi się dostrzec jeszcze jakiś znamienny detal. To właśnie detale najbardziej mnie zachwyciły. Gwoździe i obcęgi misternie wykute u stóp krzyża drewnianej rzeźby przedstawiającej scenę zdejmowania Chrystusa z krzyża. Zróżnicowanie wyrazów twarzy uczniów w przedstawieniach ostatniej wieczerzy. Okruchy chleba na talerzu. Bochny. Kołki. Bicze. Młotki dzierżone w surowych, grubo ciosanych dłoniach. KOLORY Wielkanoc to przede wszystkim kolory. Kolory wiosny. Kolory odradzania się świata z zimowego uśpienia. Niebieskie białka oczu Chrystusa w cierniowej koronie podkreślające żal, smutek i cierpienie. Morze łez zaklęte w oczach. Piety, Jezusy Frasobliwe, sceny z Drogi Krzyżowej, wreszcie rzeźby przedstawiające ukrzyżowanie Chrystusa ustawione były w taki sposób, i słusznie, że dosłownie skłaniały do tego, by przyklęknąć i spojrzeć w zbolałe cierpieniem lica. Najwięcej szlachetności biło moim skromnym zdaniem z ciemnej jak heban piety. Oszczędność wykonania bez kolorowych akcentów pozwalała w pełni skupić się na kunszcie, z jakim artysta oddał każdy fałd sukna, każdą zmarszczkę na twarzy cierpiącej matki, bolesność gestu zaklętego w wyciągniętej w bezsilności dłoni. SZTUKA POLSKIEGO KRAJOBRAZU Twórcy ludowi. Twórcy pozbawieni zazwyczaj wykształcenia kierunkowego. Tworzący z potrzeby serca i wiary wpisanej w ich dzień powszedni, mimo to w prostocie i naiwności swych dzieł nieustępujący w oddawaniu emocji wielkim mistrzom sztuki europejskiej. Nieraz w trakcie swoich podróży po Polsce zdarzało mi się przypadkiem obierać takie drogi, gdzie aż korciło porzucić auto i po prostu iść przed siebie, podziwiając co pole zmieniające się co raz to inne osobliwe jedyne w swoim rodzaju kapliczki przydrożne wzniesione tam przez gospodarzy ku chwale Pana, by im zesłał urodzaj i pomyślność plonów. Matki boskie, Jezusy Frasobliwe, kapliczki przydrożne. Rzeźby, malowidła, pomniki. Sama miałam nawet okazję przyłożyć rękę do renowacji jednej z takich zapomnianych i zaniedbanych kapliczek w mojej niedalekiej okolicy w Żukowie pod Milanówkiem. Cieszę się, że choć w tak skromny sposób mogłam przyłożyć swoją twórczą rękę do podtrzymania tej wyjątkowej polskiej tradycji, która stanowi nieodłączny element polskiego krajobrazu wiejskiego. Prywatne Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach od dawna widnieje na liście miejsc w mojej najbliższej okolicy, które chciałabym odwiedzić. Cieszę się, że wreszcie miałam okazję przyjrzeć się bliżej choć części jego niesamowitych zbiorów. Tymbardziej, że zaproszenie wypłynęło od samego Pana prof. Mariana Pokropka, którego miałam zaszczyt spotkać osobiście przy okazji prezentowania mojej twórczości na tegorocznym Weekendzie na Ludowo w Mateczniku Mazowsze w Otrębusach. Zaszczyt podwójny, ponieważ moje prace spotkały się z uznaniem Pana profesora. Zapraszam do odwiedzenia Muzeum. Więcej na stronie Muzeum: http://www.muzeumsztukiludowej.otrebusy.pl/ GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć
Chciałoby się wrócić na ukwiecone łąki, a tu zima wciąż nie odpuszcza. Na skutym lodem rozlewisku pod wierzbami nie sposób dojrzeć nawet plam zieleni. Jedynie czasem wiatr zawiewa charakterystyczny kwaśny zapach rozmarzającej powoli podmokłej ziemi. Być może tej świeżo zbuchtowanej (zrytej) przez dziki. W gęstych koronach rozłożystych olch powitalnie ćwierkają czyżyki. Dobiegający z oddali żurawi klangor w zaistniałych okolicznościach przyrody przypomina jednak bardziej skargę niż odgłosy radości. Dopiero przelatujący nad naszymi głowami klucz gęsi rozbudza nadzieję na to, że wkrótce nadejdzie tak upragniona przez wszystkich wiosna. To właśnie dzisiaj członek Towarzystwa Przyrodniczego "Bocian" ornitolog i pasjonat wierzby głowiastej Pan Adam Tarłowski postanowił zorganizować dożynki wierzbowe, czyli dokończyć rozpoczęte miesiąc wcześniej w ramach wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej ogławianie wierzb głowiastych znajdujących się na terenie gospodarstwa sędziwego Pana Henryka Mikulskiego w Górkach Kampinoskich. Cięcia konieczne choćby ze względu na bliskość drogi przebiegającej wzdłuż szpaleru wierzb. Przyznam, że gdy porządkowałam razem z najmłodszą wolontariuszką Basią pocięte drewno, obwód jednej z gałęzi podziałał na wyobraźnię. Nie trudno było przewidzieć tragicznych konsekwencji złamania takiej gałęzi w czasie wichury i jej upadku na drogę. Była naprawdę potężna, a przecież to zaledwie rezultat 10-letniego przyrostu! Z uwagi na niesprzyjające warunki pogodowe miesiąc wcześniej cięcia tych gałęzi nie mogły zostać przeprowadzone, ponieważ istniało niebezpieczeństwo uszkodzenia linii elektrycznej zasilającej świeżo postawione latarnie w przypadku, gdyby wiatr zawiał ścinaną gałąź na drogę, po której w ciągu dnia porusza się ponadto wiele pojazdów, rowerzystów i pieszych. Niektóre uśmiechnięte twarze były nam już znajome. Powitalne "dzień dobry" co raz przerywało monotonny odgłos pilarki. Mijająca nas grupa pań na rowerach zaklinała, by im czasem na głowy przypadkiem nie spuścić jednego z potężnych konarów. Tym razem jednak gałęzie były cięte z wykorzystaniem dodatkowego sprzętu i żaden wypadek nie wchodził w grę. Praca pomocnika była w tym przypadku kluczowa dla pomyślności całej operacji. Jedna osoba umiejscowiona na wierzbowej "głowie" owijała grubą i długą linę wokół gałęzi i podcinała ją, druga asekurowała operację z ziemi, zawczasu oddalając się i naciągając linę tak, aby gałąź upadła w zamierzonym kierunku. O żadnym wypadku nie było więc mowy. Wkrótce w oddali dało się posłyszeć odgłosy innej pilarki, a na placu obok zebrała się grupa mężczyzn, by utwardzać gruzem polną drogę. Na ulicę wyległy nawet dzieci by strzelać gole do prowizorycznych bramek z plastikowych butelek. Czyżbyśmy naszymi działaniami zainspirowali lokalnych do pracy, a może to zwykły przypadek i świadczy bardziej o świadomości zbliżającej się wraz z wiosną ciężkiej pracy na roli. Choć pochmurny marcowy poranek nie zachęcał do działań w plenerze, chętnych do pomocy stopniowo przybywało. Ostatecznie zebrała się grupa dziesięciu osób, wśród nich była również najmłodsza uczestniczka rezolutna Basia, która choć miała zaledwie 5 lat, sama wyrywała się do pomocy przy porządkowaniu gałęzi. Towarzyszył nam również pies Łapa, który chyba jedynego sensownego uzasadnienia dla naszej obecności na miejscu upatrywał w pieczeniu kiełbasek i pianek nad ogniskiem. Prace zostały zakończone około godziny 14. Plan na ten rok został zrealizowany. Ogłowione zostały wszystkie wierzby wzdłuż drogi. Być może jeszcze w tym roku stare wierzbowe głowy zazielenią się młodymi pędami. W ciągu dnia znalazła się nawet chwila na krótki spacer do jednej z pobliskich piwniczek, która obecnie nie pełni już swojej pierwotnej funkcji przechowywania żywności, a więc tradycyjnej lodówki i zamrażarki, a wykorzystywana jest jako zimowisko dla nietoperzy. Aż trudno było uwierzyć, że te pożyteczne ssaki są tak małe, że z łatwością przecisną się przez wąskie szpary między drzwiami i murem. Niestety kluczyk nie pasował do kłódki. Czyżby Pan Adam postanowił sprowokować nas do udziału w kolejnym XII Dniu Wierzby Głowiastej na Mazowszu za rok? Propozycja nie do odrzucenia. Po drugiej stronie rozlewiska na cięcia czekają już kolejne wierzby. Gdy zaczęliśmy się rozchodzić, zza chmur wyszło w końcu słońce, rozświetlając otaczający krajobraz iskierką nadziei na wiosenne ocieplenie, a nam zwiastując w nagrodę za wolontariacki czyn piękne słoneczne popołudnie. GALERIA Kliknij, aby powiększyć
300-letnie graby. Rezerwat Przyrody Nart, Kampinoski Park Narodowy "Grab (Carpinus betulus) może żyć około 400 lat, ale w późnej starości staje się podatny na choroby powodowane przez grzyby pasożytnicze: huby drzewne, często cierpi na zgorzel kory. Murszeje, a że i system korzeniowy ma niezbyt głęboki, bardzo często umiera złamany lub powalony przez wiatr. A potem długo świeci w ciemnym lesie seledynowym blaskiem próchna, zanim się nie rozsypie i wsiąknie w ziemie." Gawędy o drzewach (str. 88), Maria Ziółkowska
Jezioro Hańcza - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedyś pojadę tam i zostanę na zawsze. Najgłębsze jezioro w Polsce i w Europie niżowej. 106 metrów głębokości. Już nieraz próbowałam wyobrazić sobie, jak by to było znaleźć się na samym dnie i spojrzeć w górę, choćby wykorzystując za punkt wyjścia rosnące w moim ogrodzie strzeliste stare sosny. Musi być tam bardzo ciemno. Być może mieszkają tam jakieś niesamowite zwierzęta i rośliny. Ostatecznie nie wytrzymałam tego bujania w obłokach i zdecydowałam się przezwyciężyć strach przed zanurzeniem - pierwsze nurkowanie, a niedługo potem odbycie na miejscu kursu na płetwonurka. Zamieniłam jasne obłoki na mroczne głębiny. Wszystko to właśnie nad Hańczą. Od tamtej pory nie daruję sobie wizyty na miejscu bez założenia choćby najprymitywniejszej maski i rurki, by pomyszkować trochę po dnie. Podziwiałam jezioro pod wodą, na wodzie, z wody, z brzegu. Dzisiaj podzielę się z Wami właśnie efektem ubocznym mojej fotoinwentaryzacji: zdjęciem z brzegu, a dokładnie rzecz biorąc z pomostu. Widok wielbicielowi Hańczy doskonale znany. Wychodząc bowiem w jezioro z brzegu w Błaskowiźnie, nie sposób ominąć podwodnego labiryntu roślinności. Wczoraj nie wytrzymałam i odczułam po prostu wewnętrzny przymus, aczkolwiek w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo jak wiecie uwielbiam zagadki przyrodnicze, aby dowiedzieć się, co to dokładnie za rośliny. I oczywiście udało się. To ramienice. Duże glony tworzące rozległe, wysokie i gęste podwodne łąki. Jakże nietypowe są to rośliny dla jeziora niżowego! Poza Hańczą, taką roślinność można spotkać tylko w czystych, przezroczystych i głębokich wodach jezior górskich. W jeziorze Hańcza występuje, m.in. ramienica zwyczajna, szorstka i szczeciniasta. Z brzegu w Błaskowiźnie można podziwiać je nie tylko z wody, pod wodą, ale również z brzegu. Podobnie zresztą jak innych przedstawicieli fauny i flory. W miesiącach letnich w ciepłych wodach przybrzeżnych mielizn aż roi się od ryb i bezkręgowców. Woda jest tutaj niezwykle czysta, więc widoczność jest prawie idealna. W lecie ramienice kwitną. Nieraz można zauważyć białe kwiatki na unoszących się na powierzchni wody czubkach ich długich podwodnych łodyg. Dzięki nim Hańcza względem monotonnych luster innych jezior zyskuje na trójwymiarowości. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze niespodziankę dla tych z Was, których na samą myśl o kąpieli w zimnej wodzie przechodzą ciarki, a o nurkowaniu to już w ogóle nie chcą słyszeć. Dzisiaj macie niepowtarzalną okazję zanurzyć wirtualnie swoje głowy w podwodnym świecie jeziora Hańcza, a to dzięki panoramie stworzonej przez Pana Pawła i Panią Joannę Szpygiel. Prawda, że genialne? Autorzy pracują ponadto nad bardzo ciekawym projektem na temat Jeziora Hańcza, pt. "Polodowcowisko". Więcej tutaj: http://szpygiel.pl/realizacje_pl/contemplator_mundi_pl/cm_realizacje/film_3D_pl/index.html i na stronie samych autorów: http://szpygiel.pl/ A tymczasem trochę zdjęć podwodnego świata mojego autorstwa. Choć zdjęcia z powierzchni, a tym bardziej amatorskim sprzętem pozostawiają wiele do życzenia, zupełnie się tym nie przejmowałam. GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Śnieżyczka przebiśnieg (Galanthus nivalis L.), odmiana pełnokwiatowa 'Flore Pleno' Zewnętrzne listki okwiatu są białe. Wewnątrz znajdują się dodatkowe listki o nierównej długości i barwie zielono-białej. Są to przekształcone pręciki. W kwiatach nie powstają nasiona, a rośliny rozmnażane są wyłącznie za pomocą cebulek przybyszowych. No i wisienka na torcie. Chyba moje ulubione wiosenne kwiaty - fioletowe krokusy. Gdy na nie patrzę, przenoszę się myślami w tatrzańskie doliny. Tam to dopiero są widoki! Zachwycą nawet największych sceptyków. Sprawdzone! Ciekawe, czy w Dolinie Chochołowskiej pojawiły się już pierwsze krokusy... Z tego, co widzę w Tatrach wciąż jeszcze zima! Na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę.
Lubisz zagadki przyrodnicze? Często zdarza Ci się zobaczyć jakąś ciekawą roślinę, drzewo, owada, ptaka na spacerze lub podwórku, zaobserwować jakieś ciekawe zjawisko, ale nigdy nie masz czasu sprawdzić, co to. Victoria na tropie - to właśnie próba podjęcia takiego wyzwania. W tym tygodniu trafiła mi się bardzo ciekawa zagadka i to jej postanowiłam poświęcić dłuższy wpis. Ten wpis ma charakter "work in progress", to znaczy, że jest ciągle aktualizowany, bo cały czas pojawiają się nowe przesłanki, które wymagają wyjaśnienia, a co za tym idzie znacznie rozszerzają zakres badanego tematu. Oprócz tego poniżej znajdziesz 5 kolejnych zagadek. Codziennie będę publikować rozwiązanie jednej z nich. Jeżeli masz ochotę, spróbuj swoich sił w rozwiązaniu którejś z nich od tak po prostu dla samego siebie lub podziel się swoimi odkryciami ze mną. A może okaże się, że popełniłam pomyłkę, a Ty jesteś akurat pasjonatem porostów i wiesz o nich wszystko. Będę wdzięczna za każdą informację. Tym bardziej, że wstępną identyfikację przeprowadziłam, co wcale nie oznacza, że temat został wyczerpany. Na podstawie doświadczenia płynącego z poniższej zakadki, nie mam wątpliwości, że i tych dodatkowych pięć mogłoby stanowić punkt wyjścia do analogicznych mam nadzieję, że ostatecznie w miarę skończonych rozważań. W dniu wczorajszym podczas powrotu do domu przez znajomy od taki zwyczajny brzozowy zagajnik mój niepokój wzbudził widok rozkopanego mrowiska. Jakby ktoś kopnął nogą w sam jego środek. Przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie. Wandale - pomyślałam. Nie dość, że piją tutaj pokątnie piwo i zaśmiecają ten grzybowy raj żelaznymi puszkami, to jeszcze niszczyć przyrodę im się zachciało. Co za bezmyślność! Kilka kroków dalej zauważyłam jednak kolejne mrowisko również podziurawione. Tym razem otwór był mniejszy. Potrafiłabym wyobrazić sobie psa wtykającego w niego nos. Nieodpowiedzialni psiarze! Powinni pilnować swoich czworonogów - spontanicznie skarciłam ich w myślach. Zaraz potem jednak postawiłam się w sytuacji psa i stało się dla mnie jasne, że musiałabym być strasznym głuptasem lub młokosem, aby wtykać nos w mrowisko. A propos, nie wtykaj kija w mrowisko! Wiadomo, jak to się kończy, a przecież zwierzęta, jakby nie patrzyć, lepszy mają instynkt przetrwania od człowieka. Podeszłam bliżej z ciekawości przyjrzeć się, jak wygląda w środku królestwo mrówek. Krzątały się wprawdzie wśród masy brzozowej sieczki, ale jakoś niemrawo. Niespecjalnie też przejmowały się obecnością kolejnego potencjalnego intruza wtykającego nos w nie swoje sprawy. Idę więc dalej i znowu zauważam kolejne, już trzecie podziurawione mrowisko. Tym razem z dwoma mniejszymi otworami po przeciwnych stronach. No, nie! Tego już stanowczo za wiele. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Skoro to nie pies, to może jakieś inne stworzenie gustujące w mrówkach. Jakie? Różne pomysły przychodziły mi do głowy. Oj, kogo ja bym w tym zagajniku chciała spotkać... Borsuk, lis, dzik... mrówkojad? :) To przecież niedorzeczność. W takim miejscu?! Sprawa zaczęła się robić coraz bardziej podejrzana. Victoria na tropie kolejnej zagadki przyrody. Konieczność przeprowadzenia śledztwa z urzędu przypieczętowało kolejne mrowisko z otworami analogicznie przypominającymi wcześniejsze. W prawdzie robiłam zdjęcia, ale jakby od niechcenia nieprzekonana, co do tego czy sprawa będzie w ogóle warta dłuższego posiedzenia. Nie przepadam bowiem za pisaniem pamfletów na dwunogich wandali, brudasów i nieodpowiedzialnych właścicieli psów. Nauczona też doświadczeniem, wiem już, że pasjonat-przyrodnik-laik nieraz pochopnie zrzuca winę na karb biednego człowieka lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a potem okazuje się, że to jednak natura tak to sobie właśnie wymyśliła. Jedno było pewne - trzeba sprawę wyjaśnić. Wieczorem przeglądałam atlasy zwierząt, próbując wpaść na jakiś trop, ale nie uzyskałam żadnych konkretów. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy poranny internetowy research przy kawie (przypadkiem ponownie trafiłam na blog leśniczego) doprowadził mnie do... ptaka. Dzięcioła zielonego (Picus viridis). Tego absolutnie się nie spodziewałam. I znowu natura wyprowadziła mój ciekawski nos w pole. Para dzięciołów zielonych. Na pierwszym planie samiec - można go rozpoznać po czerwonych zajadach z czarną obwódką. Samiczka (na drugim planie) ma czarne zajady i mniejszą czerwoną czapeczkę. Choć większy od swojego pospolitego pobratymca dzięcioła dużego, dzięcioł zielony jest o wiele bardziej płochliwy. Ponoć w przeciwieństwie do swojego pospolitego czarno-białego pobratymca, dzięcioła dużego (Dendrocopos major), dzięcioł zielony rzadko kuje w drzewach w poszukiwaniu larw owadów, a chętniej przeczesuje runo leśne. Kopanie nor w mrowiskach to ponoć jego sprawdzony sposób na pożywny posiłek. Czy robi tak cały rok? Przyznam szczerze, że po raz pierwszy miałam okazję zaobserwować coś takiego w tym zagajniku, a regularnie tędy przechodzę już nie od wczoraj. Czy istnieje szansa zaobserwowania go ponownie w tym samym miejscu? Czy raz rozkopane mrowisko nie przedstawia już dla niego potencjału kolejnej uczty? Nie ukrywam, że chętnie bym się tam ponownie zaczaiła, by nakryć go na gorącym uczynku. Czy możliwe, że mógł to też zrobić inny ptak lub zwierzę? W każdym wypadku przyznam, że byłabym gotowa dopatrzeć się w tym działaniu czegoś na wzór działania na zlecenie, oczywiście natury, swoistego ponaglenia, jakby do drzwi zapukał windykator: "Wstawajcie, śpiochy! Cały las pracuje, a Wy, wiecznie stawiane na świeczniku przez tych wszystkich przyrodników za wzorowych robotników, jeszcze się lenicie. A przecież zima już dawno minęła i trzeba czym prędzej zabrać się za wielkanocne porządki! Już ja Wam pokażę! A za ten cały przestój ukrócę Was o głowy w imię praw selekcji naturalnej i równowagi biologicznej!" Ciekawe jak mrówki sobie poradzą z tym barbarzyństwem. Ile dni zajmie im doprowadzenie swoich królestw do nieskazitelnego ładu. Pewnie zdam Wam relację z tego, jak idą postępy w mrówczych remontach za tydzień. A tak przy okazji dzięciołów powoli zaczyna się chyba okres godów, więc jak usłyszycie w koronach drzew jakąś ptasią awanturę, to całkiem możliwe, że to dzięcioły duże. Są znacznie mniej płochliwe od swoich zielonych kolegów, a ich stukanie i pukanie coraz częściej rozbrzmiewa teraz w leśnej gęstwinie. W przypadku dzięcioła dużego można mówić o tym, że jest to gatunek przystosowany do życia w pobliżu siedlisk ludzkich. Nierzadko można go zaobserwować zimą żerującego na wiszących w ogrodzie kulach tłuszczowych. Pewnie niektórych z Was zaskoczę tym, że skutki żerowania dzięciołów dużych na pniach drzew pozornie również mogą przypominać akty dewastacji środowiska naturalnego, których to oczywiście byśmy im nie przypisali. Otóż dzięcioł duży stukając i opukując pnie drzew w poszukiwaniu gnieżdżących się i żerujących pod korą larw owadów w przypływie nadgorliwości, wszakże nosi tytuł ptasiego lekarza i nie wypada zostawić pacjenta niedoleczonego, potrafi dosłownie okorować pień drzewa do gołej tkanki. Wygląda to dosyć przerażająco. Często zdarza się, że ludzie posądzają o to dzieło jakiegoś dzikiego zwierza, nie wspominając o biednym barbarzyńcy człowieku lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a tu znowu się okazuje, że to dzieło niepozornego ptaka, co więcej z tytułem doktora! Samiec dzięcioła dużego (Dendrocopus major) - kliknij na zdjęcie, aby powiększyć DWA TYGODNIE TEMU 16 marca Stan mrowisk bez zmian. Otwory w mrowiskach nietknięte. Niska stopień ruchliwości mrówek, analogicznie jak tydzień wcześniej. Dzięcioła zielonego niezaobserwowano. Pytania: czy dzięcioł zielony jest stałym mieszkańcem tego terenu czy przyleciał z terenów odleglejszych w poszukiwaniu pokarmu, którego zabrakło w jego siedlisku? W przypadku tej ostatniej przesłanki, dlaczego zabrakło pokarmu we właściwym siedlisku? Czy pierwotnie źródło pokarmu było tam obecne, ale zanikło czy nie? Stopniowo czy w sposób nagły? Co przyczyniło się do jego zaniknięcia? Czy dzięcioł wróci jeszcze na sprawdzone żerowisko? Czy wrócą tu jego potomkowie? Odpowiedź: Na podstawie wiedzy pozyskanej z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, popartego doświadczeniem w pracy w terenie związanym z badaniem zależności pokarmowych między dzięciołem zielonym, a owadami bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego, fakt zaobserwowania otworów w mrowiskach świadczy jednoznacznie o tym, że znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego. Jest to ptak ostrożny i płochliwy. Aby go zaobserwować, konieczna jest dłuższa obserwacja z ukrycia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie regularnie wracał na dotychczasowe żerowiska. Z czasem w miarę postępującego ocieplenia i wzmagania się aktywności mrówek zanikną otwory i korytarze drążone przez ptaka. Nie będzie już potrzeby ingerowania tak bardzo w kopiec, ponieważ mrówki będą oblegały go z zewnątrz. W okresie zimowym jednak owady hibernują głęboko wewnątrz kopca, co zmusza dzięcioła do drążenia wgłąb mrowiska. TYDZIEŃ TEMU 22 marca Mrówcze remonty przedłużają się. W ciągu ostatniego tygodnia pojawiło się też wiele dodatkowych otworów wielkości ptasiego dzioba. Mrowiska przypominają więc trochę sita, a mrówki nie przejawiają specjalnej aktywności w mrowisku. Złoczyńcy jak nie było widać, tak nie widać. Pytania: Czy to dzięcioł wykonał te małe otwory w kopule mrowiska? A może inny ptak lub zwierzę? A może są naturalnym skutkiem zapadania się budulca mrowiska (sieczki brzozowej) pod wpływem czynników atmosferycznych (a więc korozji spowodowanej deszcz, grad, śnieg itd.) w wyniku powstałej wcześniej większej wyrwy wewnątrz? Odpowiedź: Z pewnością znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, więc najprawdopodobnie wracał on ponownie na rozkopane wcześniej kopce, choć powstałe mniejsze otwory mogą być również spowodowane korozją w wyniku działania czynników atmosferycznych. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć TERAZ 30 marca To chyba znak, że to już naprawdę koniec zimy. Jeszcze wczoraj, patrząc na kolejny atak zimy za oknem, śmiałam się, że może te mrówki wcale nie były takie głupie, że nie wyrywały się od razu do pracy. Pogoda jak w kalejdoskopie. W przeciągu ostatniego miesiąca można było zaobserwować aż kilka nawrotów zimy (opady śniegu, gradu, deszczu, nagłe i długotrwałe spadki temperatury poniżej 0 stopni Celsjusza, mróz). Wystarczyło jednak, że dzisiaj przygrzało słońce, lody i śniegi podejrzanie w końcu puściły i mrówki zabrały się do naprawiania swoich zdewastowanych królestw. Praca dosłownie wre. Mrówki są bardzo ruchliwe i aktywne. Obsiadły całymi chmarami uszkodzone miejsca. Jakby się dobrze wsłuchać, możnaby usłyszeć każdy ich krok. Wyrwy dosłownie znikają w oczach. Nieśmiało zakładam, że przy tym tempie pracy po weekendzie nie będzie po nich śladu. A tak przy okazji widoczne na zdjęciach mrówki to mrówki rudawki (Formica rufa). Swoją drogą, przy okazji zgłębiłam nieco temat mrówek i zaskoczyła mnie ich niezwykła różnorodność gatunkowa, jak również wzajemne zależności. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć NOWA HIPOTEZA Prawdziwa gratka dla fanów robali! Otóż przypadkiem natknęłam się na post-zagadkę o mrówkach jednego z członków forum Owady, którego jest członkiem, i postanowiłam również podzielić się swoimi odkryciami. Pojawiła się hipoteza jednego z członków, że dzięcioł zielony nie bez powodu rozkopuje mrowiska i to niekoniecznie ze względu na mrówki, ale innych niekoniecznie pożądanych przez mrówki lokatorów. Pytanie o powód, a więc pytanie: Dlaczego? Przypomina mi się sposób myślenia o naturze Simony Kossak: Nie co w trawie piszczy, ale właśnie dlaczego w trawie piszczy?! Ponoć w mrowiskach mogą rozwijać się larwy chrząszczy z gatunku Cetonia aurata (kruszczyca złotawa), a także z gatunku Protaetia metallica (Protaetia cuprea metallica podniesiona do rangi gatunku, w Polsce występuje Protaetia cuprea), które mogą zimować płytko i raczej nie w ziemi, a właśnie w kopcu. W przeciwieństwie do kruszczycy, która składa jaja w wierzchnich warstwach kopca i opuszcza mrowisko, kwietnica wnika głębiej w kopiec i jest zdolna do znacznie dłuższego współżycia z mrówkami, przy czym cykl rozwojowy jej larw może podobno trwać nawet 2-3 lata! Nowy trop naprowadza na zależność pokarmową dzięcioł zielony-wspomniane wyżej larwy chrząszczy, ale... Pytania: Ile mrówek ginie pośrednio i bezpośrednio przy tej okazji? czy dzięcioł jest odporny na kwas mrówkowy? dzięki czemu? czy wybiera tylko larwy, a mrówki zostawia w spokoju? jeżeli faktycznie rozkopuje mrowiska w poszukiwaniu tych pędraków, to dlaczego? czy przedstawiają sobą pożywniejsze źródło pokarmu od larw mrówek umożliwiające przetrwanie trudnego okresu przesilenia? Z informacji pozyskanych z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, którego autor brał udział w badaniach terenowych poświęconych zależnościom pokarmowym między dzięciołem zielonym, a bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego owadami wynika, że mrówki, a w okresie zimowym w szczególności larwy mrówek, których zdobycie jest przyczyną drążenia tak głebokich i dużych otworów w kopcach, są jego głównym źródłem pożywienia i, że dzięcioł zielony jest wręcz uzależniony od odpowiedniej dawki nie tylko mrówek i ich larw (szklanka mrówek dziennie to średnia dzienna racja niezbędna do przeżycia jednego osobnika), ale w ogóle samego kwasu mrówkowego. Na ten ostatni jest z resztą uodporniony. Przed drażniącym kwasem (stwierdzonym również we włoskach pokrzyw) chronią go skutecznie pióra. Dodatkowym ułatwieniem jest również długi sprężynowy język. Jeżeli chodzi o larwy wspomnianych wyżej chrząszczy, dzięcioł nie pogardza nimi, choć stanowią drugorzędne, żeby nie powiedzieć marginalne źródło pokarmu. Jakby "przy okazji". Sam fakt zaobserwowania takich otworów w mrowiskach świadczy też jednoznacznie o tym, że jesteśmy na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, przy czym jest to ptak płochliwy i ostrożny, niełatwo go wypatrzeć. Pytania: Czy faktycznie te larwy zimują w mrowiskach bez szkody dla mrówek? jaką rolę pełnią? co zyskują mrówki na takim lokatorze? A lokator - dlaczego zimuje akurat w pozornie z ludzkiego punktu widzenia tak nieprzyjaznym środowisku jak mrowisko? Jaskinia lwa - chciałoby się powiedzieć. Czy jest odporny na jad mrówek? czy gdyby nie dzięcioł zostałby skonsumowany przez mrówki? Larwy wspomnianych chrząszczy nie tylko zaimują, ale przechodzą przy pomyślnych okolicznościach cały swój nieraz 2-3 letni okres rozwojowy, w trakcie którego kilka razy się przepoczwarzają, zwiększając za każdym razem swoje rozmiary. Generalnie mrówki ignorują larwy. W miarę zwiększanie przez nie rozmiarów mogą jednak podgryzać larwy, choć bez specjalnej dla nich szkody. Larwy nie padają ofiarami konsumpcji przez mrówki. Same odżywiają się jedynie materią roślinną, której jest sporo w kopcu. Nie są to straty specjalne dotkliwe dla mrówek. Szybko je uzupełniają. Kwietnica różówka, jeden z bytujących w mrowiskach chrząszczy, jest odporna na ataki kwasem mrówkowym i ukąszenia mrówek dzięki swojemu twardemu pancerzowi, dzięki czemu zagrzebuje się głęboko w kopiec i tam też składa jaja. W przeciwieństwie do kruszczycy złotawki, która składa jaja w wierzchniej warstwie kopca, po czym opuszcza mrowisko, kwietnica może współżyć pokojowo z mrówkami przez dłuższy czas. Jedyną potencjalną szkodą dla mrówek z takiej symbiozy mogłoby być prawdopodobieństwo nosicielstwa przez chrząszczy roztoczy szkodliwych dla mrówek. W anglojęzycznej pracy naukowej na temat nosicieli roztoczy wśród chrząszczy: http://rcin.org.pl/.../WA058_52865_P256-T55_Frag-Faun-Nr... stwierdzono, że kwietnica różówka jest nosicielem roztoczy z gatunku Coleopterophagus megnini (Berlese, 1881). Z kolei kruszczyca złotawka jest ich przypadkowym nosicielem. Dla mrówek obecność roztoczy może mieć dwojaki szkodliwe skutki (antmania): "Istnieją dwa rodzaje roztoczy wśród mrówek: odżywiające się resztkami w gnieździe i odżywiające się hemolimfą na mrówkach. Te pierwsze mogą zasmakować w jajkach, skutecznie spowalniając, lub nawet hamując rozwój kolonii. Te drugie mogą po prostu zabijać robotnice przez wyssanie im hemolimfy (krwi mrówek)." Nie ma jednak pewności, że wymieniony gatunek roztocza C. megnini faktycznie występuje w sposób ciągły, czy jedynie istnieje prawdopodobieństwo jego występowania na kruszczycy i, czy faktycznie mrówki mogą stać się jego nosicielem, a jeżeli tak, to w jaki sposób ten gatunek roztocza ostatecznie oddziaływuje na mrówki i mrowisko. Przede wszystkim należałoby w pierwszej kolejności potwierdzić występowanie tych chrząszczy lub ich larw w mrowiskach, a następnie pobrać próbki umożliwiające stwierdzenie obecności roztoczy na chrząszczach lub ich larwach, mrówkach i ich larwach, w budulcu kopca. Czy rozkopane mrowisko zyskuje na swojej dewastacji? Jakby nie patrzyć przypomina to nieco wietrzenie pałacu. Czy jednak dzięcioł staje się narzędziem selekcji naturalnej, czyli przetrwają najsilniejsi, mrowisko się odnowi, niedobitki pędraków będą się dalej rozwijać, dzięcioł przetrwa głodowy okres przesilenia i zapewni przetrwanie swojego gatunku, a życie zatoczy kolejne nowe koło i za rok mrowiska rozkopie ponownie jego potomek. Z całą pewnością nie można mówić jedynie o negatywnych skutkach ingerencji jednego gatunku w życie innego gatunku, kierują nią z pewnością również obupolne korzyści. Pozorna dewastacja pociąga za sobą odbudowę. Pozorne straty generują zyski. Choćby jeżeli idzie o przetrwanie gatunku. Siłą mrówek jest ich ogromna ilość, a także wyspecjalizowanie osobników. Przeważająca większość to robotnice. Najważniejsze dla kolonii jest przetrwanie królowej lub królowych w zależności od gatunku. Z pewnością też niewszystkie pędraki padną ofiarą konsumpcji przez dzięcioła zielonego. Te, które przetrwają atak ptaka, będą się dalej rozmnażać. Nawet w przypadku zwierząt żyjących na jednym z najmniej wilgotnych terenów pustyni libijskiej, gdzie wilgotność w porównaniu z 40% wilgotnością Sahary spada do piekielnych 18%, co dla przeciętnego człowieka przy braku wody oznacza śmierć z wycieńczenia w ciągu zaledwie 19 godzin, natura rządzi się zaskakującą rozmyślnością w dbaniu o ciągłość zaopatrzenia w ślimaki na rachitycznej roślinności pustynnej poprzez wykształcenie swojego rodzaju naturalnego umiaru w konsumpcji. Otóż dla przykładu fenek pustynny udający się na żer o świcie, zjada jedynie ślimaki z wyselekcjonowanych krzaczków tak, aby nie zaburzyć ekosystemu i zapewnić ciągłość łańcucha pokarmowego. Czym kieruje się w swojej selekcji? Czy podobnie, jak inne mięsożerne drapieżniki, selekcjonuje osobniki najsłabsze? Co decyduje o słabościach przedstawicieli gatunku w przypadku bezkręgowców? A może nie ma to znaczenia? Być może znaczenie ma ilość, zachowanie pewnej normy i równomierne rozmieszczenie, a więc kontrolowana selekcja gwarantująca dalsze rozmnażanie się gatunku, a co za tym idzie zapewnienie wspomnianej ciągłości pokarmowej? Czy na tej samej zasadzie wspomniane ślimaki konsumują krzaczki, na których żerują? Jedno jest pewne zgłębianie zależności występujących i zachodzących w świecie przyrody to fascynująca przygoda. Materiał na film akcji lub dobry kryminał. Ale to nie koniec zagadek na dzisiaj. Będzie jeszcze kilka, więc zajrzyjcie tutaj jeszcze na dniach, bo może być ciekawie. Wszystko Wam wkrótce wyjaśnię. Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam zagadki przyrodnicze. Może obudzę i w Was zew detektywa i w między czasie sami spróbujecie je rozwiązać. Ja świetnie się przy tym bawię, bo przy każdej okazji pojawiają się różne komplikacje i wymaga to ode mnie dłuższego posiedzenia, przy okazji którego nieraz nawiązuje kontakt z ciekawymi ludźmi zajmującymi się danymi zagadnieniami zawodowo lub z pasji i poszerzam wiedzę o różne inne ciekawostki z tym związane. ZAGADKA 2 OWOCE JAKIEGO TO DRZEWA? Spacery po mieście o tej porze roku zwłaszcza przy braku słonecznej aury nie należą do najciekawszych, choć i wówczas można wypatrzeć pod nogami intrygujące znaleziska. Oto jedno z nich. To owoce pewnego drzewa. Jakiego? ROZWIĄZANIE: To owoce wiązu. W Polsce można spotkać aż trzy gatunki wiązów: wiąz górski (Ulmus glabra), wiąz pospolity (Ulmus minor) oraz wiąz szypułkowy (Ulmus laevis), nie wspominając o odmianach, np. wiąz ‘Camperdownii’ (Ulmus 'Camperdownii’), wiąz Holenderski (Ulmus x hollandica), wiąz syberyjski (Ulmus pumila) oraz innych drzewach wiązowatych, tj. brzostownicy. Ogółem na świecie występuje aż 40 gatunków wiązów. Okazało się, że wcale nie będzie tak łatwo ustalić po samych owocach, jaki to dokładnie gatunek. Owoce wszystkich trzech głównych gatunków są bardzo podobne wizualnie. Przydałyby się dodatkowe próbki, np. liści. Z całą pewnością wykluczyć można wiąz szypułkowy, którego owoce mają zaledwie 1 cm długości. Te, które są widoczne na zdjęciu mają 2 cm średnicy. Kolejnym wyróżnikiem jest położenie płaskich orzeszków wewnątrz błoniastego skrzydełka. W owocach wiązu polnego umieszczone są one ekscentrycznie na wysokości jednej trzeciej jajowatego skrzydełka. Z kolei te na zdjęciu powyżej zdecydowanie położone są w samym jego środku. Wychodzi wiec na to, że to owoce wiązu górskiego (brzostu). Gatunek ten rośnie na terenie całego kraju od nizin aż po góry. Najczęściej można go spotkać w wilgotnych dolinach lub na terenach kamienistych. Kwitnie wczesną wiosną jeszcze przed pojawieniem się liści. Owoce dojrzewają i opadają już pod koniec maja. Rośnie w półcieniu i odnawia się z nasion lub poprzez wydawanie pędów odroślowych. Jego drewno wykorzystywane jest do wyrobu mebli. ZAGADKA 3 CO TO ZA MECH? To właśnie od nich zaczynają się pierwsze naprawdę kolorowe akcenty wiosenne. Choć wokół panuje jeszcze jesienna szarówka, tu i tam wśród brązów liści czy wypłowiałej trawy dostrzec można to, czego nam wszystkim tak bardzo potrzeba po miesiącach monochromatycznego krajobrazu za oknem: ich kolorowe kępy - żółte, zielone, czasem nawet krwisto pomarańczowe. ROZWIĄZANIE: To jeden z najpospolitszych rosnących w Polsce mchów, którego często można spotkać na chodnikach, murach, a nawet dachach. Pędzlik murowy (Tortula muralis). Co ciekawe jest nie tylko odporny na zanieczyszczenie, ale również na suszę i nasłonecznienie. Swoisty pionier przygotowujący tak niegościnne podłoża pod dalszą sukcesję roślin. Jego małe zielone wysepki wiosną jaskrawią się ognistymi akcentami długich sterczących sporofitów przypominających pędzelki. Ich żywot jest krótki. Długie, nierozgałęzione łodyżki, sety, zakończone są na szczycie charakterystyczną zarodnią. Po uwolnieniu zarodników obumierają. ZAGADKA 4 JAKI TO GRZYB? Wbrew pozorom i w zimie rosną niektóre grzyby jadalne. Choćby uszak bzowy. Jeśli czytaliście wpis o bagnach, to wiecie już, że nie ma lepszego sposobu na wypatrzenie starych owocników niektórych grzybów, jak właśnie śnieżnobiała kołderka. Świetnie radzą sobie oczywiście wszelkie grzyby rosnące na drzewach. Wspomniany wcześniej uszak bzowy, który rośnie zazwyczaj na starych dzikich bzach czarnych cały okrągły rok, czy choćby ten enigmatyczny gatunek pasożytujący na martwym drzewie. ROZWIĄZANIE: Te przypominające muszelki grzyby przyrośnięte jak ostrygi do powierzchni drzewa to owocniki rozszczepki pospolitej (Schizophyllus communis). Jest to grzyb nadrzewny. Nazwa wzięła się od rozszczepionych blaszek owocników widocznych wtedy, gdy grzyb jest suchy. ZAGADKA 5 CO TO ZA ROŚLINA? Kolorowych akcentów ciąg dalszy. Oto przykład rośliny, która zaczyna wiosenną modę na kolor. Jej barwne rozety wyróżniają się na wciąż nijakich kolorystycznie nieużytkach i łąkach. Czy wiecie, jak się nazywa? ROZWIĄZANIE: Ta purpurowa rozeta liści należy do wiesiołka dwuletniego (Oenothera biennis), rośliny z rodziny wiesiołkowatych. Liście zachowają czerwonawy kolor aż do jesieni pod warunkiem, że roślina nie rośnie w zacienionym miejscu. Czerwone barwniki chronią przed ostrym słońcem i zniechęcają do odwiedzin roślinożerne owady. Gatunek pochodzi z Ameryki Północnej. Latem wypuści wyprostowaną i zwykle nierozgałęzioną łodygę, na której szczytowym, groniastym kwiatostanie zakwitną żółte kwiaty. Jest to roślina występująca pospolicie na glebach piaszczystych. ZAGADKA 6 CO TO ZA ZJAWISKO? Marzec - figlarzec, przeplata, trochę zimy, trochę lata. Gdy zaświeci słońce, aż korci chować czapki i rękawiczki. I już by się chciało odetchnąć z ulgą i powiedzieć: wiosna... Aż tu nagle świat spowija mrok, a na niebie pojawia się takie coś. Co to za chmura i, co zwiastuje? ROZWIĄZANIE: Ten mrożący krew w żyłach niebiański spektakl to końcowy etap rozbudowywania się kłębiastej chmury deszczowej Cumulonimbus. Jest to gatunek chmury najbardziej rozbudowanej w kierunku pionowym z tendencją do wypiętrzania w piętrze wysokim do postaci olbrzymiego kowadła lub grzyba. Towarzyszące temu zjawiska fizyczne są zazwyczaj bardzo gwałtowne podobnie, jak samo pojawienie się chmury: silne podmuchy wiatru, silne prądy wznoszące i zstępujące, a przede wszystkim opady deszczu, śniegu lub gradu. W tym akurat wypadku wkrótce po wykonaniu tego zdjęcia nastąpił opad zmrożonego deszczu zbliżonego do gradu, którego zwiastun dostrzec można zresztą na zdjęciu w postaci jaśniejszych skośnych smug na tle zacienionych partii chmur. A morał jest z tego taki, że idąc za myślą naszej polskiej biolożki Simony Kossak wcale nie trzeba jechać daleko nad jezioro czy rzekę, choć oczywiście jak można, to nie ma się, co zastanawiać i jak najbardziej trzeba korzystać z okazji i ruszać w szeroki świat. Wystarczy jednak wyjść na własne podwórko, ulicę, spacer do pobliskiego lasu i po prostu mieć oczy szeroko otwarte. Może się okazać, że po jakimś czasie będziecie mogli napisać opasłe tomiszcze o tajemnicach fauny i flory waszego osiedla, ogródka czy pobliskiego zagajnika.
Przy okazji sprzedam Wam świetny sposób na połączenie przyjemnego z pożytecznym. Zabrałam się dzisiaj za małe porządki w ogrodzie. Przy okazji oczywiście obserwowałam ptaki, choć właściwie nie musiałam się specjalnie starać. Same zwracały na siebie dzisiaj uwagę. Na dobry początek trio dzięciołów dużych. Oj, straszny dzisiaj robiły rajwach. Wszystkie ptaki schodziły im z drogi, gdy latały z drzewa na drzewo. Sikory, choć ponoć nie należą do rannych ptaszków, pozostały w tyle ze swoim typowym przekomarzaniem się. Awantura na sto dwa. Czyżby okres godów, a może rywalizacja o najbardziej robaczywe drzewo w okolicy!? Stukanie i pukanie rozbrzmiewało zresztą cały dzień co najmniej jakby dzięcioły nadawały do siebie alfabetem Morse'a jakieś tajne wiadomości. Być może to element skomplikowanej gry zalotników zabiegających o względy samicy. Co najmniej jakby jeden dzięcioł przekrzykiwał się, a dokładnie przestukiwał się z drugim, by udowodnić, że znalazł najlepsze żerowisko - najbardziej robaczywe drzewo w okolicy. Co raz wracały z powrotem na moje podwórko, przy płocie rosną bowiem pełne dziupli sosny zamieszkałe przez nie i kowaliki, swoją drogą te ostatnie wydawały się poirytowane ich awanturami, opukiwały podwórkową robinię z jeszcze większą zapamiętałością, pełzając nerwowo co raz to w górę, co raz to w dół. W przeciwieństwie do dzięciołów potrafią chodzić po drzewach i opukiwać je w każdej pozycji - również wisząc z głową w dół. Do tej całej hałastry dołączyły wkrótce szpaki. I-u-i-u, i-u-i-u - zawsze mnie bawią te ich sygnały. Co najmniej jakby kogoś przedrzeźniały. Pewnie i było, kogo, bo loża szyderców, kawki, wyjątkowo aktywnie przeszukiwała pokrytą pierzyną liści sąsiednią działkę na spółkę z tajnymi agentami kosami, które z racji większego obycia z człowiekiem nie boją się spacerować po podwórku w obecności człowieka, nie omieszkały i mi nieco pomóc w uprzątaniu grządek. Gdyby nie kotka, pewnie bardzo by mi pomogły. Tymczasem kos uciekł, a kotka zaintrygowana oczyszczaniem przeze grządek z liści, doszła do wniosku, że chyba coś jest na rzeczy i zaraz znalazła sobie bojowe zadanie w postaci wykurzania licznie gnieźdzących się w leśnej ziemii nor gryzoni. Dopiero o zmroku wszystko jakby się uspokoiło i kosy oddały się tradycyjnie swoim wieczornym pieśniom na dobranoc. Zrobiło się iście wiosennie. A jeżeli mimo to Was nie przekonuję do takich spontanicznych obserwacji, to zachęcam do naprawdę przyjemnej dla laika literatury autorstwa Simony Kossak. "Opowieści" idealne dla tych, których bardziej ciągnie do fauny. Z kolei "O ziołach i zwierzętach" to świetna pozycja dla tych, którzy wolą mniej ruchliwą florę, choć znajdziecie tutaj również kilka ciekawych opowieści o różnych leśnych zwierzętach. Nie musicie mieszkać w Puszczy Białowieskiej, aby zaobserwować część z nich w swoim własnym ogródku czy na działce. Mam to szczęście, że nieopodal mnie znajdują się tzw. bagna otrębuskie, więc zawsze kiedy odczuwam potrzebę ucieczki w plener, a nie mogę sobie pozwolić na to, aby wybyć gdzieś dalej, zaspokajam głód dziczy właśnie tutaj. Bagna otrębuskie są właściwie przykładem tego, że nic w naturze nie ginie. Niegdyś znajdowały się tam podobno stawy rybne, które z czasem zaczęły dziczeć. Niektórzy wolą określać je raczej błotami. Jak zwał, tak zwał. Gdy byłam dzieckiem, zwykłam tam często chodzić na spacery z rodziną. Już wówczas te tereny niewiele odbiegały od ich obecnego charakteru. Jakkolwiek nie da się ukryć, że w okolicy pojawiło się wiele nowych zabudowań, a w ramach samych bagien odgrodzono kilka działek i zaczęto prace osuszania poprzez wykopy. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż można tutaj zaobserwować wiele dzikich zwierząt i roślin. Zdarzają się nawet czaple. Jak każde bagno tak i bagna otrębuskie mają swoje serce, swoiste źródło skryte głęboko w gęstwinie wierzb. Ciężko tam dotrzeć w okresie wysokiego poziomu wód gruntowych z uwagi na grząski grunt. Łatwo wówczas o stratę obuwia. Zanim zrobi się więc drugi krok zawsze warto się upewnić, czy nie ugrzęźnie się na amen. Za to w okresie suszy można podejść naprawdę blisko głównego źródła. Miejsce to jest jedyną w okolicy tego typu ostoją dzikich ptaków. Lubię przychodzić tu właśnie by prowadzić obserwacje przyrody. Mimo wczorajszych mrozów postanowiłam zajrzeć na bagna wiedziona nadzieją wypatrzenia jego dzikich mieszkańców. Dawno mnie tutaj nie było. Zaobserwowany w wierzbach kwiczoł, wyczerpana bateria i słoneczna pogoda pokusiły mnie dzisiaj o powrót. Jak przystało na tereny podmokłe, królują tutaj rozłożyste wierzby o płożących się po ziemi gałęziach oraz bujne trzcinowiska. Stałym przedstawicielem tutejszej fauny są sarny. Spotykam je tutaj rok rocznie. Dzisiaj sarna przyprowadziła ze sobą młode. Zapewne przyszły obgryzać wierzbowe gałązki, na których pojawiają się już nieśmiało pierwsze wiosenne pąki. Ponoć młode sarniątka w obliczu zagrożenia charakterystycznie popiskują, nawołując matkę. Przypomina to trochę ptasie piski. Matka zazwyczaj odpowiada im niskimi pomrukami. To taki ich tajny kod, dla nas ludzi trudny do wychwycenia. Największym zaskoczeniem był dla mnie lis. W prawdzie rok temu mniej więcej o tej samej porze roku znalazłam martwego lisa. Podczas moich wycieczek-ucieczek w plener często z resztą mi się zdarza znajdować martwe zwierzęta. Chyba nie ma widoków, które bardziej przypominają o kruchości życia. Z jednej strony nie są to widoki przyjemne, a z drugiej strony uświadamiają o zachodzących w przyrodzie cyklach. Czymś na wzór przemienności pór roku. W końcu to martwe zwierze stanie się pokarmem dla innych stworzeń, które tworzą świat natury. Martwe ciało lisa spowił wkrótce potem nieprzenikniony zielony gąszcz bagien. Na próżno byłoby dzisiaj szukać kości. Wchłonęła je ta wciąż żywa ziemia. Pierwszy raz miałam okazję zaobserwować żywego lisa. Zauważyłam go jak przechadzał się spokojnie wśród wierzb. W pewnym momencie chyba mnie zwęszył, przysiadł wśród suchych trzcin i przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Potem oddalił się i zniknął gdzieś w gąszczu wierzb. Właśnie doczytałam się, że oprócz świetnego węchu, lisy mają również idealny słuch. Potrafią dosłyszeć pisk myszy z odległości aż 100 metrów! Całkiem możliwe więc, że ten lis mnie pokrakę po prostu usłyszał. Poszłam jeszcze kawałek równolegle w kierunku, w który się oddalił, ale nie dojrzałam go już nigdzie w trzcinowisku. Nie da się ukryć, że panowały idealne warunki, aby wtopił się swoją rudą kitą w rozświetlone złoto słońcem trzciny. Posłyszałam tylko jakby szczekanie w wierzbinie. Pomyślałam, że to pewnie psy ujadają w oddali, choć ostatnio doczytałam się, że jest to okres odchowywania przez lisy szczeniąt. Czy to możliwe, aby miały norę na bagnie? Nie jestem przekonana. Prędzej sarny, które wypatrzyłam w drodze powrotnej, zwęszyły mnie i alarmowały pozostałe do odwrotu. Ponoć w obliczu zagrożenia charakterystycznie poszczekują. Warunki były z resztą idealne do tropienia zwierzyny. W utrzymującej się wciąż na zmarzniętym podmokłym gruncie pokrywie śnieżnej zaobserwować można było świeże ślady ptaków i innych zwierząt. A poniżej niespodzianka. Zazwyczaj, kiedy myślimy o grzybach, oczyma wyobraźni widzimy las. Raczej mało kto udałby się na grzyby na bagna. Zwłaszcza zimą. Zupełnym przypadkiem właśnie na bagnach natrafiłam na kilka rosnących w bliskiej od siebie odległości okazów starych owocników purchawki fiolowatej (Lycoperdon excipuliforme). Były naprawdę spore i niepozorne do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy to nie jakiś nadżarty czasem śmieć. Warunki były idealne do wykonania zdjęć - słońce, śnieg. Wkrótce wtopią się w tło i wraz z wybuchem wiosny pochłonie je nieprzenikniony zielony gąszcz bagien.
Pamiętacie lipcowy wpis poświęcony storczykom występującym w Polsce? Otóż muszę przyznać się do tego, że wprowadziłam Was w tym wpisie w błąd. Dałam się naturze wywieść w pole. Zresztą już nie pierwszy raz. Otóż przypadkowo znalazłam ostatnio w mojej prywatnej bibliotece aleksandryjskiej przewodnik pt. "Las" wydawnictwa Multico - swoiste kompendium najbardziej charakterystycznych okazów fauny i flory uporządkowanych pod kątem rodzajów lasów, w jakich najczęściej występują. Przekartkowując go, natrafiłam przypadkiem na roślinę, w której momentalnie rozpoznałam gnieźnika leśnego (Neottia nidus-avis). O, gnieźnik! - pomyślałam. A tu niespodzianka! Gdybym nie spojrzała na opis obok, nigdy pewnie bym nie pomyślała, że mogą istnieć dwa tak łudząco do siebie podobne gatunki roślin. Co najistotniejsze wywodzące się z dwóch różnych rodzin. W lipcu 2017 roku miałam okazję udać się na grzybobranie do Puszczy Mariańskiej w województwie łódzkim. W pewnym momencie wśród liści zauważyłam taką oto dziwną roślinę. Okazało się, że wokół jest jeszcze więcej jej okazów w różnych stadiach rozwoju. Po zasięgnięciu wiedzy w przewodniku do rozpoznawania roślin i zwierząt znalazłam roślinę wprost idealnie odpowiadającą pod każdym wydawać by się mogło względem roślinie z mojego zdjęcia. Głód wiedzy został zaspokojony. Ostatnio jednak wpadł mi w rękę wspomniany wcześniej inny przewodnik i okazało się, że to nie gnieźnik, nie storczyk, ale gatunek rośliny z rodziny wrzosowatych! Korzeniówka pospolita (Monotropa hypopitys). Też mi podobieństwo!? Natychmiast skonfrontowałam ilustrację, informacje i internetowe zasoby z powyższym zdjęciem. Nie miałam żadnych wątpliwości. Popełniłam pomyłkę, ale na swoją obronę zachęcam Was tylko do porównania zdjęcia korzeniówki (powyżej) ze zdjęciem gnieźnika. Czyż nie są do siebie wprost łudząco podobne? Obydwie rośliny to bezzieleniowe byliny, niezdolne do fotosyntezy, o zredukowanych łuskowatych liściach, współżyjące z grzybami (mikoryza). Jedyne, czym właściwie różnią się dorosłe okazy - to kształt kwiatów. U gnieźnika złożone są z 6 działek z dwuklapową warżką i przypominają typowy kwiat storczyka. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Niestety nie pokażę Wam zdjęcia gnieźnika, bo nie miałam jeszcze okazji zobaczyć go "na żywo". Wszystko przede mną. A oto i zdjęcie gnieźnika wykonane w Puszczy Augustowskiej w ramach dziczenia na rykowisku zorganizowanego przez Michała Skierczyńskiego we wrześniu 2018 roku. Przy okazji polecam dziczenie. Ta pomyłka skłoniła mnie do kilku refleksji. Świat roślin nieustająco mnie zaskakuje swoją różnorodnością. Im dłużej go eksploruje, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest to świat niesłychanie inteligentnie zaprojektowany. Momentami myślę sobie wręcz, że jest w tym coś przewrotnego, coś złowrogiego. Czyżby kłaniały się takie zagadnienia, jak walka o przetrwanie? ewolucja? selekcja naturalna? W tym przypadku mamy do czynienia z niejadalnymi storczykami, ale jak wysoką cenę przyszłoby nam zapłacić za taką pomyłkę w przypadku roślin potencjalnie jadalnych, choć jednocześnie mających szkodliwych lub trujących sobowtórów. Jakże oddaliliśmy się od natury, że eksplorowanie jej świata przypomina spacer we mgle. Zastanawia mnie również, jaki cel miała natura w stworzeniu roślin tak bardzo do siebie podobnych występujących w podobnych środowiskach i warunkach. To nie może być przypadek. Ale to już z pewnością pytanie do eksperta.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|