Choć mogłoby się wydawać, że wraz z nawrotem zimy wszelkie życie na powrót usnęło, okazuje się, że mszyce były najwyraźniej tak pochłonięte żerowaniem na kolendrze rosnącej w doniczce na moim oknie, że nie chciało się pasibrzuchom wyjrzeć za okno. Ze zdumieniem obserwowałam, jak licznie obsiadły ledwo co ożywione po chwilowym przedwiośniu delikatne zielone listki. Podejrzewam, że te pod licznie zgromadzone pod listkami to młodzież, bo zauważyłam również kilka sporo większych osobników na pozostałych częściach rośliny. Oczywiście przystąpiłam do natychmiastowego kontrataku. Przygotowałam napar z czosnku i pokrzywy. Tę ostatnią zebrałam jesienią w ogrodzie, zasuszyłam i jak ta wiejska znachorka zawiesiłam na ścianie w kuchni. Pierwotnie zakładałam użycie jej do zrobienia podpuszczki do wyrobu sera. Nie sądziłam, że przyda się w zimie jako antidotum na mszyce. Z opryskiem trzeba poczekać około 24 godzin. Wówczas bowiem mikstura ma największą skuteczność. Postawiłam jednak parujący słoiczek przy doniczce i nie trzeba było długo czekać na pierwsze mdlejące primadonny. Na tyle, na ile to było możliwe, oczyściłam roślinę z zielonych żyjątek. Część owadów miała jednak miękkie lądowanie w wyściółce doniczki, a skoro pojawiły się na kolendrze, to i rosnącego obok pomidora i papryki pewnie też nie oszczędzą. Mam nadzieję, że jutrzejszy oprysk położy kres temu niepohamowanemu obżarstwu.
0 Comments
Wielokrotnie wracając z obczyzny wzrok mój zawieszał się błędnie za oknem i do znudzenia i zmęczenia powtarzałam sentymentalnie, że takich wierzb, jak te polskie, nie ma nigdzie na zachodzie. Stanowią swoistą wizytówkę Polski. Mogliby ten polski pejzaż próbować zamazać pozbawionymi wyrazu betonowymi wstęgami wolności, ale dopóki na szachownicy horyzontu majaczą charakterystyczne wierzbowe figury wiadomo, że wciąż lub już jesteśmy w Polsce, a nie tylko w Europie. Większość z tych wierzb nie wygląda jednak tak, jak ta na zdjęciu poniżej. Są przerośnięte, zaniedbane, zdziczałe, o ile nie zdążyły się już złamać lub rozszczepić pod naporem własnych gałęzi. Paradoksalnie są świadectwem działalności człowieka, nawet jeśli okolica wydaje się niezagospodarowana i dzika, ale o tym później. Wzorcowo ogłowiona wierzba głowiasta Gdybym podczas powrotu do domu w piątkowe popołudnie nie dokonała przypadkowego odkrycia stawu w okolicznym zagajniku tylko i wyłącznie dzięki temu, że powierzchnię wody skuła malownicza lodowa tafla emanująca co najmniej magiczną fluorescencją, odstająca wyraźnie od bardziej jesiennego niż zimowego krajobrazu, zapewne byłabym mocno zdziwiona dzisiejszym porannym widokiem za oknem. Być może aktywny marsz na świeżym powietrzu zrobił swoje i narastający chłód nie dał mi się wówczas tak mocno we znaki. Choć prognoza pogody przewidywała siarczysty mróz i opady śniegu w nocy, pewnie nie byłam jedyną osobą, włącznie z meteorologami, której wyobrażenia zima bezlitośnie zweryfikowała zaskakującym rozmachem. Nie mogę powiedzieć, aby mnie to specjalnie zniechęciło do planowanego udziału w ogławianiu wierzb, więc raczej nie mogło być aż tak źle. Kto wie, być może to już ostatni atak prawdziwej zimy w tym roku. Z pewnością również niepowtarzalna okazja udziału w podobnym wydarzeniu i dowiedzenia się czegoś więcej o wierzbach, korzeniach tradycji ich ogławiania oraz jej istocie bezpośrednio od pasjonata i eksperta w temacie - ornitologa Pana Adama Tarłowskiego, członka Towarzystwa Przyrodniczego „Bocian”, organizatora wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej na Mazowszu. Tegoroczna edycja odbyła się w sobotę 24 lutego na terenie gospodarstwa leciwego już pana Henryka Mikulskiego we wsi Górki Kampinoskie na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego. Tyle atrakcji jednego dnia. Takiej okazji po prostu nie można było przepuścić. Gdyby Zin mógł mieć rację i były to faktycznie kopuły mauretańskich świątyń... Śnieg. Mróz. Zachmurzenie. Po dotarciu na miejsce i lodowaty wiatr postanowił nas nie oszczędzać. Bez zbędnych dywagacji i przebieranek zabraliśmy się szybko do dzieła. Najlepszym sposobem na taką niepogodę jest bowiem bycie w ciągłym ruchu. Sztandar Towarzystwa z podobizną bociana białego zawisł wokół pnia jednej z przydrożnych wierzb by wskazywać drogę spóźnialskim niedowiarkom. Zima bowiem niczym w kalejdoskopie zaskakiwała coraz to nowymi odsłonami. Ostatecznie zebrało się 10 osób. Ci, którzy mieli uprawnienia na pilarki, wdrapywali się po drabinie na wierzbowe głowy i przycinali gałęzie w nadziei na przezorność i spostrzegawczość pomocników na dole. Nie były to bowiem byle jakie gałęzie, ale potężne konary. Lepiej więc było mieć się na baczności i nie znaleźć na drodze ich upadku. Pomocnicy sprzątali teren. Większe żywe konary cięto na kawałki i układano w stosach. Zapewnią gospodarzowi opał na cały miesiąc. Swoją drogą przyjemny był zapach niesionej po okolicy przez wiatr palonej wierzbiny. Pozyskać można było również tzw. żywokoły pod rozsadę i cieńsze witki do wyplatania koszyków. Mniejsze i suche gałęzie lądowały w ognisku, bez którego trudno byłoby wyobrazić sobie zarówno ciężką fizyczną pracę na mrozie, jak i odpoczynek po niej przy skwierczących na ogniu kiełbaskach. Nie da się ukryć, że zmasowany zlot 6 samochodów jednego dnia wzbudził ciekawość mieszkańców całej wsi. Przy okazji wymiany pozdrowień z jedną z mijających nas pań wywiązała się rozmowa, z której wynikło, że wśród mieszkańców pojawiła się nadzieja na wesele. Wieść o tym, że ogławiamy wierzby wywołała chyba rozczarowanie, a zaproszenie do udziału w ognisku pozostało bez odzewu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej pogoda się poprawiła. Zza chmur wyszło słońce, nadając rumieńców okolicznemu krajobrazowi. A było, co podziwiać, bo nieopodal ostało się jeszcze kilka modelowych okazów wierzb. Jeden z uczestników wydarzenia, zawodowy dendrolog, użył jeszcze bardziej sugestywnego określenia, które jak na złość wypadło mi z głowy. W takich sytuacjach zwykle ratuje się określeniem „zinowskie”. Zinowskie były tutaj nie tylko wierzby, ale i stogi siana przypominające sobą „kopuły mauretańskich świątyń”. W tych okolicznościach przyrody z wiatrem melodyjnie świszczącym klasyką we wszelkich dziuplach, szczelinach i prześwitach nie trudno było skłonić się ku przekonaniu „co autor miał na myśli”. Ponoć na wierzbowych traktach znalazł inspiracje do swych kompozycji sam Fryderyk Chopin. Na marginesie - świetny pretekst by odkurzyć bibliotekę melomana. A i chyba malarzom wierzby nie pozostawały dłużne, patrząc choćby na ten przypadkowo przyuważony impresjonistyczny pejzaż nad ogniskiem. Rozgrzanym powietrzem malowane O WIERZBACH GŁOWIASTYCH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? I CO Z TEGO? Wierzby głowiaste to nie specjalny gatunek, czy odmiana wierzby, ale forma drzewa ukształtowana ręką człowieka. Szpalery wierzb głowiastych – jeden z najbardziej charakterystycznych symboli mazowieckich wsi, nieodłącznie kojarzony z Polską i muzyką Chopina – pojawił się na naszych ziemiach wraz z napływem osadników holenderskich, którzy zaczęli osiedlać się na terenie Żuław Wiślanych na początku XVI w. Kolonizując kolejne tereny w dolinie Wisły, dotarli na Mazowsze. Bardzo mobilna ludność holenderska chętnie zasiedlała bezludne, często zalewane obszary nad Wisłą, na których ludność polska nie potrafiła gospodarować. Olędrzy mogli tu liczyć na dobre warunku życia, wolność i tolerancję religijną. Osadnikom wywodzącym się z wciąż zalewanych terenów Niderlandów nie obca była gospodarka prowadzona na podmokłych terenach. Jednym z elementów ułatwiających gospodarowanie na terenach zalewowych było właśnie sadzenie szpalerów ogławianych wierzb. Drzewa, działające jak pompy wysysające wodę z gruntu wspomagały działanie rowów melioracyjnych w osuszaniu terenu. Sadzone prostopadle do rzeki, na miedzach, groblach i w pobliżu zabudowań, w przypadku gwałtownych wiosennych roztopów blokowały pochody kry. Pozyskiwane podczas ogławiania pędy wykorzystywano do budowy płotów, które podczas ustępowania powodzi zatrzymywały muł rzeczny użyźniający pole uprawne. Grubsze pędy tzw. żywokoły, po zasadzeniu tworzyły kolejne wierzbowe zadrzewienia. Naturalnie, materiał z ogławianych wierzb przez wieki wykorzystywany był także na opał, [..] do wyplatania koszyków, [..] na paszę dla zwierząt, [..] w medycynie ludowej i na wiele innych sposobów. Wartość wierzby przejawia się nie tylko w jej wykorzystaniu materialnym, ale także kulturowym. BO DOBREGO OGRODNIKA POZNAĆ MOŻNA PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY Ogławianie to regularne cięcie, polegające na usunięciu wszystkich pędów z wierzchołka drzewa. W jego wyniku pień przyrasta, tworząc wyjątkowy kształt zwany wierzbową głową. Kształtowanie korony drzewa, którego wiek nie przekracza 10 lat, jak i utrzymywanie formowanego kształtu korony drzewa, nie wymaga żadnej zgody. Wierzby nie ogławiane przez 5 i więcej lat, mające pędy o grubości ponad 30 cm, na skutek dużego wiatru lub pioruna, kruche, posiadające duże ilości soków łatwo się rozłamują, po czym obumierają. Drzewa rosnące przy drogach i zabudowaniach stanowią dodatkowe zagrożenie dla samochodów, pieszych i okolicznych budynków. Liczne gatunki ptaków związane z krajobrazem rolniczym i dziuplami takie jak pójdźka i dudek gwałtownie zmniejszają swoją liczebność, nie wspominając o owadach, grzybach, porostach, roślinach, a nawet drzewach, które chętnie wchodzą w swoistą symbiozę z wierzbami. Jeśli chcemy, aby z naszego krajobrazu nie zniknęły malownicze i cenne przyrodniczo szpalery wierzb głowiastych, prócz regularnego ogławiana tych już istniejących – zasadźmy nowe! Ale to chyba temat na osobne wydarzenie. Ostatecznie udało się nam ogłowić pięć wierzb, choć na części z nich zostało nam jeszcze parę gałęzi do przycięcia. Wzdłuż szpaleru pojawiły się bowiem świeżo postawione słupy i przycinanie niektórych gałęzi mogłoby grozić uszkodzeniem kabli. Wzdłuż drogi znajduje się jeszcze jedna nieogłowiona wierzba. No i jakby nie patrzeć, te wierzby ze zdjęcia poniżej chyba też się proszą o wizytę fryzjera. Dożynki wierzbowe - brzmi nieźle. Niniejszy tekst jest relacją z wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej. O WIERZBACH, CZYLI CO? KTO? GDZIE? DLACZEGO? PO CO? oraz BO PRAWDZIWEGO OGRODNIKA POZNAJE SIĘ PO TYM, JAK PRZYCINA SWOJE ROŚLINY zostały opracowane na podstawie informacji i stanowią swobodny cytat z materiałów poświęconych wierzbie na stronie Stowarzyszenia Przyrodniczego „Bocian”. Więcej na: http://www.bocian.org.pl/o-wierzbach Każdy z uczestników wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej otrzymał w ramach podziękowania kalendarz na 2018 rok z kulikiem wielkim. Ochrona kulika wielkiego jest obecnie jednym z celów działań prowadzonych przez Towarzystwo Przyrodnicze "Bocian". Więcej na: http://ochronakulika.pl/ GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć CIEKAWOSTKI PRZYRODNICZE Ucieczka w plener bez możliwości rozwikłania jakiejś przyrodniczej zagadki to byłaby bardzo nudna ucieczka. CO TO ZA GRZYB? Czyreń ogniowy (Phellinus igniarius (L.) Quél ), znany nam lepiej pod nazwą potoczną jako huba. Ponoć często spotykany na starych wierzbach. Na zdjęciu dwa starsze osobniki, choć pod starymi zdrewniałymi kapeluszami pojawiają się już jaśniejsze, białe, młode owocniki. Niestety to pasożyt atakujący żywe drzewa, wywołujący białą zgniliznę drewna. Jest niejadalny, ale dawniej pocięty na plasterki i dobrze wysuszony owocnik wykorzystywany był do sporządzania tzw. hubek do rozniecania ognia za pomocą krzesiwa. Stąd też jego przydomek - ogniowy (Źródło: wikipedia) CO TO ZA ROŚLINA? W wyniku próchnienia wierzbowych głów tworzą się liczne dziuple i szczeliny, w których znajduje schronienie wielu przedstawicieli fauny, ale również i flory. Rośliny łatwo ukorzeniają się w odkładającej się w szczelinach próchnicy. Oto przykład rośliny, która najprawdopodobniej wysiała się w wierzbowej głowie z nasiona przeniesionego przez wiatr, ptaki lub owady. Czy jest to glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus L.)? Jeśli tak, to warto wiedzieć, że glistnik rośnie nierzadko na ogławianych wierzbach jako przypadkowy epifit. Epifit to roślina rosnąca na innej roślinie, ale zwykle nie prowadząca pasożytniczego trybu życia. Nasiona glistnika zanoszone są na wierzby przez mrówki. CO TO ZA DRZEWO? Często zdarza się również, że na wierzbach wysiewają się różne gatunki drzew. Nie jest więc zaskoczeniem dopatrzenie się kory brzozy lub innego drzewa na jednej z gałęzi wychodzących z wierzbowej głowy lub brzozowych listków wśród ulistnionych wierzbowych witek. Na zdjęciu trzy gracje. Jeśli dobrze się przyjrzycie, zauważycie jaśniejsze, gładsze i jakby pozbawione kory pasmo na pniu tej najbardziej po lewej stronie. Jest to najprawdopodobniej pień innego gatunku drzewa, który wszedł w symbiozę z tą wierzbą. Dendrolog rozwikłałby zagadkę w mig. Mi pozostanie chyba czekać do wiosny. CO TO ZA PTAK? W pewnym momencie w koronach olch rosnących po przeciwnej stronie drogi zaroiło się od rozświergotanego licznego stada małych ptaszków. Na chwilę sparaliżowały nadzwyczajnie ruchliwą tego dnia ulice we wsi. Być może również liczyły na jakąś huczną zabawę. Oczywiście musiałam sprawdzić, kto taki nas odwiedził. Cytrynowo ubarwione ptaszki wielkości sikor obsiadły rozłożystą pozornie nagą koronę strzelistej olchy. To przedstawiciele gatunku czyż zwyczajny, czyż pospolity, czyżyk (Spinus spinus). Po bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że nie bez powodu wybrały akurat to drzewo. Na gałęziach ostało się wciąż wiele starych zdrewniałych szyszkowatych owocostanów, na których te ptaki chętnie żerują całymi stadami. CO TO ZA OWADY? Wierzby głowiaste to niezwykle żywotne twory. Z uwagi na to, że można łatwo je rozmnażać za pomocą żywokołów czy najzwyklejszych witek, nie powinien dziwić fakt, że nawet w takiej rozłamanej wierzbie, choćby miała się trzymać pionu cienkim skrawkiem pnia, nie przestają płynąć życiodajne soki. Jeszcze jakiś czas minie zanim przestaną się na niej zielenić wiosną witki. A nawet wtedy, gdy położy ją wiatr, istnieje duże prawdopodobieństwo, że z pnia wypuszczą nowe pędy. Nawet jeśli wierzba obumrze, życie toczyć będzie się na niej dalej w najlepsze. Stanie się odtąd domem dla owadów żerujących na martwym drewnie, które niczym egipscy skrybowie hieroglify drążyć będą w nim zagadkowe meandry swoich korytarzy. Świat owadów to ponoć wciąż niedokończona układanka dla przyrodników. Na zdjęciu powyżej udało mi się bezwiednie uchwycić niezwykle ciekawe zjawisko, a mianowicie korę tej wierzby niszczą larwy owadów. Jedna z uczestniczek wydarzenia znalazła informację na blogu pewnego leśniczego (Blog Leśniczego), że to najprawdopodobniej przypłaszczek granatek. Drzewo próbuje zalać zaatakowane, chore miejsca żywicą - stąd kolejne warstwy i środkowy naciek. Jeśli kuracja jest nieskuteczna, owad atakuje kolejne warstwy. Na wierzbach można ponadto potkać również krytoryjka olchowca. Więcej na: http://bloglesniczego.erys.pl/blog/?p=1&id_blog=3&lang_id=5&id_post=3575
Koniec lutego to ostatni dzwonek na przeprowadzenie ostatecznych porządków w budkach lęgowych ptaków. W marcu bowiem zaczynają się pierwsze lęgi i naruszanie budek lęgowych jest surowo zabronione przez prawo. Z takimi porządkami nie musimy jednak zwlekać do końca zimy. Właściwie już począwszy od listopada można, a nawet zaleca się rozpocząć sprzątanie w budkach. Im wcześniej bowiem usuniemy zalegający stary materiał gniazdowy, tym mniej będziemy mieli roboty. Natura sama na wyręczy, przetrzebiając wszelkie pozostałe w budce pasożyty siarczystym mrozem. Ja nieco się w tym roku ociągałam z porządkami w budkach i dopiero dzisiaj, korzystając ze słonecznej pogody, postanowiłam wyciągnąć drabiny z garażu i wyczyścić trzy wiszące w moim ogrodzie budki. Co do tego, że z pewnością będzie, co sprzątać, nie miałam żadnych wątpliwości, ponieważ ostatniej wiosny wszystkie trzy budki dedykowane odpowiednio kawkom, szpakom i sikorom zostały zasiedlone - więcej tutaj. Budki dla ptaków różnią się wielkością pudła, otworów w(y)lotowych i innymi szczegółami w zależności od tego, jakiemu ptakowi są dedykowane. Nie oznacza to jednak, że poza okresem lęgowym danego ptaka w budce nie zamieszka inny przedstawiciel ptaków, czy nawet gryzoni. W szczególności mam tu na myśli wiewiórki, które zasiedliły zeszłej wiosny budkę dla kawek. Te ostatnie zdążyły się już przywiązać do gniazda w nieczynnym kominie i pogardziły pachnącą nowością budką. Opróżniając dzisiaj budki ze starych gniazd, postanowiłam je zachować dla celów... dokumentacyjnych, naukowych, badawczych, jak kto woli. Ku swojemu zaskoczeniu odkryłam, że materiał, z jakiego wykonane zostały poszczególne gniazda znajdujące się w niewielkich odległościach od siebie bardzo się od siebie różni podobnie z resztą, jak i sposób ich wykonania. Na zdjęciu powyżej kolejno od lewej: gniazdo wiewiórki uwite w budce dedykowanej kawkom, gniazdo szpaka i gniazdo najmniejszego z lokatorów - sikory modrej. Gniazdo wiewiórki wyróżniało się spośród pozostałych niezwykłą lekkością i miękkością wyściółki. Komfort dosłownie do kwadratu. W przeciwieństwie do pozostałych nie zabrakło w nim kilku całkiem pokaźnych gałązek, a w wyściółce dopatrzyłam się kolorowego pluszu. Szybko skojarzyłam go z pozostałościami porzuconego niegdyś pod leszczyną starego dywanu, który uległ rozkładowi, pozostawiając po sobie mnóstwo właśnie takich kolorowych skrawków. Leszczyna z kolei, jak wiadomo każdemu szanującemu się posiadaczowi takiego drzewa w swoim ogrodzie, to punkt strategiczny dla wiewiórek w okresie letnim - okresie dojrzewania orzechów laskowych. Na początku była jedna wiewiórka. Nazwałam ją Pipi. Potem okazało się, że są jednak dwie. Uznałam je więc za bliźniaki Pi i Pi, a całą radosną ferajnę za klan Pipów. Gniazdo szpaka specjalnie mnie nie zaskoczyło. Już podczas obserwacji szpaków podczas lęgów, wysiadywania jaj i karmienia pociech, zdążyłam się zorientować, że to niestety straszne brudasy. Nie zdziwiła mnie więc sklejona na sztywno ekskrementami wierzchnia warstwa gniazda ze stojącymi na sztorc równie mało reprezentatywnymi piórami. Spodnia warstwa gniazda została z kolei sporządzona z grubej dość gęsto i sztywno tkanej słomy. U wiewiórek z kolei dało się wyczuć większy luz, a gniazdo wyścielone zostało słomą do połowy, wierzchnią warstwę z kolei tworzyło miękkie i puszyste sianko. Pod względem schludności całkowite przeciwieństwo gniazda szpaków. Zawzięte spojrzenie młodego szpaka "po mamusi". Na tyle, na ile zdążyłam zauważyć, szpakowa mama nic sobie nie robi z podchodow czyhających na łatwy łup większych ptaków, jak np. sroki, kawki czy sójki. Na zdjęciu poniżej dzierży w dziobie ślimaka w skorupce. Jak się okazało po zbadaniu wyściółki gniazda, ślimaki były zapewne jednym z głównych składników pokrarmu młodych szpaków. W gnieździe zalegało mnóstwo pustych skorupek. Z kolei gniazdo sikor uchodzących za ptaki szczególnie narażone na obecność pasożytów cechowało się dużą schludnością. Wyścielane od spodu sianem, u góry obłożone mchem, piórkami, miękkim suszem, nosiło świeże ślady bytności ptaków w gnieździe - świeże odchody. Gniazdo usunęłam i wymiotłam wszelkie pozostałości, choć ponadto zaleca się również odparzenie wnętrza budki ze względu na wspomnianą skłonność sikor do pasożytów. Warto również zauważyć, że w porównaniu ze sporo większym szpakiem, gniazdo sikor jest niemal porównywalnej wielkości. Na zdjęciu wyzierająca z budki młoda sikorka. Gniazdo sikor zostało ponownie zasiedlone w zeszłym roku w czerwcu przez dosyć nietypowego gościa, jakiego nigdy wcześniej nie zaobserwowałam na terenie - najprawdopodobniej przez muchołówkę żałobną (Ficedula hypoleuca). Na zdjęciu samica. Samiec ma czarno-białe ubarwienie. To on właśnie przybył na rekonesans jako pierwszy. A na koniec jeszcze jedno gniazdo znalezione przeze mnie kiedyś na ziemi pod drzewami podczas spaceru. To małe gniazdo w kształcie czarki z włókien, źdźbeł, mchu i porostów ściśle spojonych pajęczyną to najprawdopodobniej gniazdo pięknie śpiewającej zięby. Jest niemal 4 razy mniejsze od gniazda uwitego w budce lęgowej przez sikory. Zięby zakładają zwykle gniazda w gałęziach drzew i krzewów. DLACZEGO NALEŻY OCZYSZCZAĆ BUDKI LĘGOWE? Gniazdo to nie zostałoby ponownie zasiedlone przez tego samego ani inne ptaki kolejnej wiosny. Właśnie fakt, że ptaki niechętnie zasiedlają stare gniazda lub budki lęgowe z zalegającym starym materiałem gniazdowym, stanowi jeden z powodów, dla których należy oczyszczać z niego budki lęgowe. Ponadto stary materiał gniazdowy może być siedliskiem wspomnianych wcześniej pasożytów, które są przenoszone przez ptaki. Podczas robienia porządków w budce zaleca się noszenie ubioru ochronnego, w tym maski zakrywającej usta, ponieważ podczas wymiatania resztek gniazda jest się narażonym na kontakt z pasożytami i drobnoustrojami przenoszonymi przez ptaki. Należy więc zachować szczególną ostrożność. Zalegające w budce gniazdo może również przejąć inne stworzenie, które również przenosi swoiste dla siebie pasożyty, nie wspominając o tym, że stanowi bezpośrednie zagrożenie dla ptaka poszukującego miejsca lęgowego. Budka dla ptaków powinna w pierwszej kolejności stanowić potencjalne miejsce lęgowe dla ptaków, a nie innych stworzeń. Oczywiście wraz z rozpoczęciem sezonu lęgowego, w żadnym wypadku nie należy wytrzebiać z budki lęgowej żadnych niepożądanych lokatorów. Nie zapominajmy, że dla nich wiosna jest również najważniejszym okresem w roku dla zapewnienia ciągłości swojego gatunku, a każde stworzenie stanowi integralną część ekosystemu i jego istnienie ma wpływ na zachowanie równowagi biologicznej. Nie zapominajmy również o tym, że budki lęgowe są zasadniczo sztucznym tworem stworzonym przez człowieka, który ma na celu zapewnić miejsca lęgowe ptakom. Tym samym człowiek jest współodpowiedzialny za stan ich utrzymania.
Gil Zwyczajny (Pyrrhula Pyrrhula) Sikora uboga (Poecile palustris)
Podróż po Australii mogłabym spokojnie określić wariatkowem choćby z tego względu, że w przeciągu niecałych 2 miesięcy pokonaliśmy około 7000 kilometrów niezwykle zmiennego w każdym tego słowa znaczeniu olbrzymiego kraju-kontynentu, gdzie dla takiego mieszkańca półkuli północnej jak ja wszystko wydawało się egzotyczne na miarę pierwszych odkryć Darwina. Nie było jednak czasu na sprawdzanie nazwy każdej rośliny, więc trzeba było zadowolić się fotograficzną dokumentacją, która urosła po powrocie do rozmiarów trudnych do ogarnięcia, uporządkowania i przede wszystkim opracowania. Dopiero przy okazji selekcji zdjęć na potrzeby celów innych niż te wymarzone opracowania dla potomności, choć pewnie ta obyłaby się bez nich spokojnie... dygresja: czytam teraz relację z wyprawy Scotta na biegun i autor, uczestnik ekspedycji, z trudem, ale otwarcie przyznaje, że w istocie osiągnięcia 2-letniego pobytu na tym niegościnnym kontynencie nie mają niestety dla przeciętnego człowieka zbytniej wartości, ten zadaje klasyczne pytania typu a po co? dlaczego? a nie lepiej zostać w ciepłym łóżeczku? a nie szkoda pieniędzy? a co ja z tego będę miał?, jedyna wartością, jaką przedstawiały sobą wszelkie trudy pobytu i straty członków ekspedycji Scotta na Antarktydzie, był nieoceniony wkład w rozwój wiedzy i nauki ...odżyła we mnie ponownie ciekawość tego, co to za roślina, jaka to skała, jak nazywa się ten gatunek ptaka. Ten wpis poświęcę ponownie faunie Australii, a dokładniej tropikalnym lasom deszczowym. Choć przeważająca część kontynentu australijskiego to bezkresne spalone słońcem pustkowia, a tropikalne lasy deszczowe zajmują zaledwie 0,2% powierzchni kontynentu, to właśnie tam skupia się 1/3 ogólnej liczby gatunków zwierząt i 1/2 liczby gatunków roślin kontynentu. Pora deszczowa, a więc okres wysokich temperatur i opadów, a co za tym idzie dużej wilgotności powietrza trwa tutaj od grudnia do marca. Moja podróż po Australii przypadła właśnie na ten najbujniejszy okres wegetacyjny. Oto kilka intrygujących odsłon tropikalnego lasu deszczowego w Australii, których tajemnice udało mi się rozwikłać dzięki niepozornemu albumowi z dzieciństwa pt. "Dżungla".Mijałam półkę z tym i wieloma innymi podobnymi albumami od dłuższego czasu i moja kobieca intuicja podpowiedziała mi, że coś musi być na rzeczy, aż proszą się by je przekartkować i jak się okazało, znalazłam tam odpowiedzi zanim nawet zdążyłam zadać nurtujące mnie pytania. PŁASKLA / ŁOSIE ROGI (Platycerium superbum) "Konsolowato osadzone, szerokie liście płonne tej dużej paproci epifitycznej, zwanej płasklą lub łosimi rogami (Platycerium sp.), luźno przylegają do pnia drzewa, tak, że za nimi gromadzą się szczątki martwych roślin. Powstaje z nich bogaty w próchnicę kompost, zwilżany wodą ściekającą po pniu, w nim właśnie paproć rozwija korzenie. Zwisające liście zarodnionośne są w nasadzie wąskie i stopniowo się rozszerzają." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Choć ta tropikalna roślina momentalnie kojarzy się nam z rodzimą jemiołą, która jest pasożytem, płaskla nie prowadzi pasożytniczego trybu życia, a jedynie wykorzystuje inne rośliny jako podporę. Jej korzenie wnikają w rozkładający się materiał pochodzenia organicznego, który gromadzi się w zagłębieniach kory. Tego typu rośliny nazywa się epifitami, poroślami lub aerofitami. Zdjęcia zostały wykonane w ośrodku kultury Minjungbal Aboriginal Cultural Centre w Tweed Heads, Nowa Południowa Walia, Australia. Teren ośrodka obejmuje rozległe dzikie i niezwykle zróżnicowane obszary zielone, w tym lasy bagienne z namorzynami i aborygeńskie miejsca kultu. Las eukaliptusowy Kukabura chichotliwa - emblematyczny ptak Australii. Dla odmiany w iglakach Namorzyny. Rzeka Tweed NAMORZYNY (Rhizophora) "Wzdłuż tropikalnych wybrzeży i w ujściach rzek gromadzą się warstwy mułu i pyłu iłowego. Te muliste wybrzeża są zasiedlane przez liczne gatunki drzew i krzewów (określa się je terminem namorzyny lub jako wybrzeże mangrowe), które tworzą lasy bagienne. Muły oraz ciepła, przypływająca i odpływająca woda morska zawierają mało tlenu. Dlatego z namorzyn wystają pneumatofory, czyli korzenie oddechowe, wystające ponad powierzchnię mułu i pobierające tlen z powietrza. Pneumatofory namorzynów z rodzaju Rhizophora (powyżej) rosną w postaci plątaniny łuków, u innych rodzajów mają kształt guzowatych kolanek lub cienkich kolców." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Korzenie namorzyn odsłonięte podczas odpływu na wybrzeżu Morza Koralowego w Parku Narodowym Annan niedaleko Cooktown, Queensland, Australia NAPŁYWY KORZENIOWE "Te ogromne, powyginane napływy korzeniowe są charakterystyczne dla nizinnych tropikalnych lasów deszczowych. Odchodzą od rosnących na powierzchni lub tuż pod powierzchnią ziemi korzeni poziomych i mogą sięgać na pniu do wysokości 9 metrów, tworząc skrzydła podporowe z twardego drewna." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Ale właściwie dlaczego drzewa wykształcają takie skrzydła podporowe? W tropikalnym lesie deszczowym można wyróżnić trzy warstwy: - środkową - stanowi ją wiecznie zielony dach koron drzew, zwany okapem; - dolną - niższa roślinność drzewiasta i zielna; - górną - korony rosnących w rozproszeniu olbrzymich drzew górujących. Przy tym choćby z tych dwóch skromnych zdjęć można szybko wydedukować, że znajduje się tutaj ogromna różnorodność roślin, które rosną w dużym zagęszczeniu do tego stopnia, że na dno lasu dociera bardzo niewielka ilość światła słonecznego, o które oczywiście rośliny ze sobą konkurują na wszelkie możliwe sposoby. Wszelkie pnącza i liany przypominające nasz rodzimy bluszcz urastają tutaj do nie byle jakich rozmiarów. W niektórych przypadkach potrafią nawet doprowadzić do obumarcia drzewa. Ich potężne pędy stanowią duże obciążenie dla wysokich drzew, które są ponadto narażone bardziej niż rośliny z niższych partii na działanie silnych wiatrów. Nie dziwi więc to, że wykształcają napływy korzeniowe by wzmocnić swój system korzeniowy. Las tropikalny. Josephine Falls, Queensland, Australia
Choć nie jestem praktykującym katolikiem, to nie oznacza, że jestem ateistą, a już tym bardziej nie oznacza, że neguję kościół katolicki i wszelką obrzędowość z nim związaną. Wręcz przeciwnie intryguje mnie ona, nieraz zachwyca i wzbudza potrzebę zrozumienia jej oczywistego fenomenu nie tylko religijnego, ale kulturowego, a przede wszystkim społecznego. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie te trzy wymiary religijny, społeczny i kulturowy są ze sobą silnie powiązane i trzeba je rozpatrywać razem, a nie osobno. Jak się okazuje huczne obchody Święta Trzech Króli nie są typowe tylko dla polskiej obrzędowości. W 2016 roku Orszak Trzech Króli przeszedł ulicami 420 miast w 16 krajach na całym świecie od Pragi przez Hiszpanię i Portugalię, Meksyk po USA i zgromadził ponad 1,5 miliona uczestników (Źródło: Parady Trzech Króli: światowy fenomen). A skoro o praktykowaniu mowa nie ma lepszego sposobu na to, aby przekonać się o wadze i skali tego fenomenu w skali Polski, jak właśnie poprzez bezpośrednie uczestnictwo w takim pochodzie. Ta sama ciekawość, o której zwykło się mówić, że prowadzi do piekła, a która zawiała mnie już w ten sposób kiedyś na obchody Bożego Ciała czy śpiewy maryjne przy kapliczce, i, choć generalnie nie przepadam za tłumami, w minioną sobotę zaprowadziła mnie również na Orszak Trzech Króli. O hucznych obchodach Święta Trzech Króli w Ożarowie Mazowieckim dowiedziałam się przypadkiem rok temu podczas wizyty u znajomej. Niestety wówczas ominęła mnie okazja podziwiania pochodu przez okno jednego z osiedli. Okna mieszkania mojej znajomej wychodziły akurat na ulicę, którą szedł pochód. Razem z mamą mogły więc uczestniczyć w wydarzeniu, nie ruszając się nawet z domu. Nigdy nie słyszałam o podobnych obchodach. Moja rodzina była podzielona w kwestii manifestowania swojej wiary, więc ostatecznie nigdy nie miałam okazji uczestniczyć w podobnym wydarzeniu. Pamiętam, że to był chyba jeden z mroźniejszych dni zeszłej zimy. W tym roku pogoda miło zaskoczyła uczestników, których głosy ulgi i zadowolenia można było posłyszeć w tłumie jeszcze przed wyruszeniem orszaku. Niektórzy zwiastowali śnieg na Wielkanoc. Miejmy nadzieję, że te czarne prognozy jednak się nie sprawdzą. Towarzysząca całemu wydarzeniu atmosfera dawała odczuć pełnię karnawału. W tłumie nie brakowało przebierańców - byka, rzymskiego żołnierza, anioła czy diabła. Przebrali się zarówno dorośli, jak i dzieci. Ludzie uczestniczyli w pochodzie całymi rodzinami. Po raz kolejny dało się odczuć, że kościelne wydarzenie ma charakter nie tyle społeczny, co rodzinny i towarzyski. Jest najzwyczajniej w świecie okazją do spotkania we wspólnym gronie rodzinnym, przyjaciół i sąsiadów. Poszczególne przystanki na trasie pochodu nawiązywały do wątków biblijnych poprzez krótkie i barwne inscenizacje na specjalnie przygotowanych scenach. Nie stroniono od przełamywania stereotypów i "bycia na czasie", np. inspiracji współczesną muzyką (heavy metal rozbrzmiewał na stacji inscenizującej walkę dobra ze złem, który był oczywiście diabelskim Leitmotivem), dużej dozy humoru i przede wszystkim jedności we wspólnym kolędowaniu. Cieszcie się i radujcie - takie przesłanie niesie z pewnością Święto Trzech Króli. GALERIA
Jako fotograf często miewam taką refleksję post factum. "Ehh, to trzeba było nakręcić!" Często zapominam, że mam taki przycisk w swoim aparacie, a czasami to się dzieje jakoś naturalnie. Po prostu czasami zdarzają się takie niesamowite momenty, że ręce nie czekają aż się mózg zdecyduje kręcić nie kręcić. Oto jeden z nich i to wcale nie w żadnym parku czy puszczy, tylko 10 minut drogi autem od domu na niepozornej podmokłej łące z amboną gdzieś przy drodze. Sama byłam w szoku, kiedy któregoś poranka stałam na ambonie i wsłuchiwałam się w szum trzcin, aż tu nagle kątem oka zobaczyłam poruszenie tuż pod amboną. Mijał mnie właśnie potężny łoś. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! O wiele większe niż kontakt z na w pół oswojonymi łosiami w parkach lub zakleszczonymi ogrodzeniami w rezerwatach. Wolność. To słowo wraca do mnie nieustająco z ogromną siłą. Tego poranka mnie i tego łosia połączył właśnie ten trudny do zdefiniowania ideał - wolność. Nieustająco nawołuję do władz gmin: Nie niszczcie bagnistych nieużytków na swoich terenach, bo zniszczycie i tę dziewiczą przyrodę, której szukacie w puszczach i parkach, a ona jest tu i teraz nieraz na odległość dłuższego spaceru. Flora australijska obejmuje ogromną ilość roślin szacowaną na ok. 20 tysięcy roślin naczyniowych i 14 tysięcy nienaczyniowych, 250 tysięcy gatunków grzybów i ponad 3 tysiące porostów. Już samych eukaliptusów, drzew emblematycznych dla kontynentu, jest w Australii ponad 900 nieraz niezwykle trudnych do odróżnienia gatunków. Cechami wyróżniającymi australijskie rośliny jest duża zdolność adaptacji: - do suszy (w pokrywie roślinnej dominują gatunki o twardych, skórzastych liściach, umożliwiających przetrwanie okresów suszy - niekiedy igiełkowate listki i gruba kora) - i pożarów (uwalnianie nasion następuje w odpowiedzi na impuls środowiskowy, np. ogień, a nie spontanicznie przy dojrzewaniu nasion, niektóre rośliny uwalniają swoje nasiona przez długi czas niezależnie od impulsu z zewnątrz i dojrzewania nasion). Są to cechy typowe zwłaszcza dla gatunków roślin z rodzin srebrnikowate (Banksja), mirtowate (eukaliptus), bobkowate/motylkowate (Acacia). Żródło: wikipedia Choć nie da się ukryć, że z racji odludnego położenia Australii na półkuli południowej cywilizacja dotarła na tę największą wyspę i najmniejszy kontynent świata znacząco najpóźniej, a wiele z jej rejonów jest po dziś dzień uważanych za niezgłębione i biały człowiek wciąż gubi się w dzikim buszu i ginie na pustyni bez śladu, działalność człowieka zdążyła już zebrać niszczące pokłosie w postaci 61 gatunków roślin, które bezpowrotnie zniknęły ze swoich naturalnych siedlisk i kolejnych 1000 zagrożonych. Tym bardziej niszczące, bo należy zdawać sobie sprawę z tego, że większość żyznych terenów zielonych skupia się w pasie przybrzeżnym, a więc terenach najbardziej zasiedlonych w Australii, a tym samym najbardziej narażonych na szkodliwe skutki działalności człowieka. Nie zmienia to faktu, że nas, mieszkańców półkuli północnej, wizyta choćby w najzwyklejszym miejskim parku z pewnością będzie oszałamiającym doświadczeniem, a bogactwo tutejszej roślinności zaskakiwać będzie na każdym kroku. Momentami aż ciarki przechodzą, gdy spaceruje się eukaliptusowym lasem. Nie zdziwiłoby, gdyby nad czubkami potężnych drzew przeleciał pterodaktyl, a z gęstwiny paproci wychyliła się ciekawska głowa jakiegoś roślinożernego dinozaura. Wszystko tutaj jest takie, jakby skutki działania czasu i człowieka jeszcze nie odbiły na tych dziewiczych terenach swojego destrukcyjnego piętna. Przyroda wydaje się tutaj wciąż dziewicza. Oto kilka przykładów australijskich roślin, które najbardziej mnie urzekły i zaintrygowały. Niektóre z nich widziałam tylko raz, inne występują pospolicie praktycznie na całej długości wschodniego pasa kontynentu. Cochlospermum gillivraei Na zdjęciu wysuszone owoce Cochlospermum gillivraei, zwanego potocznie drzewem kapokowym – gatunek drzewa z rodziny ślazowatych i podrodziny wełniakowych. Na zdjęciu forma zdziczała typowa dla Australii. Małe czarne nasiona są otoczone gęstwiną jedwabistych włosków. To właśnie "kapok". Jak sama nazwa wskazuje włókna nasienne wykorzystywano niegdyś do wypełniania pływaków w kamizelkach ratunkowych. Do tego celu wykorzystywano głównie włókna pochodzące od uprawianego w innych częściach świata kuzyna - puchowca pięciopręcikowego (Ceiba pentandra). Pozyskane z rośliny tworzywo roślinne używane jest do produkcji gazy higroskopijnej, materiałów izolacyjnych i w tapicerstwie. Wypełnia się nim poduszki i materace. Jest łatwopalne. Znaczenie gospodarcze kapoku zmalało po wprowadzeniu gumy piankowej oraz tworzyw i włókien sztucznych. Zdjęcie zostało wykonane w Wulkanicznym Parku Narodowym Undara na zachód od Cairns w stanie Queensland. Nigdzie indziej nie spotkałam się potem z tym imponujących rozmiarów drzewem. Podczas swojej wyprawy do Australii zbierałam próbki roślin, nasion, kwiatów. Choć mogłoby się wydawać, że ten wysuszony kwiatostan jest na wyciągnięcie ręki, nie udało mi się do niego sięgnąć. ALBICJA BIAŁO-RÓŻOWA Albicja biało-rożowa (Albizia julibrissin) – gatunek roślin należący do rodziny bobowatych i podrodziny mimozowych. Występuje naturalnie w południowej i wschodniej Azji od Iranu na wschód do Chin i Korei. Nazwa gatunkowa julibrissin pochodzi z języka perskiego i oznacza "kwiat jedwabiu" ( گل gul "kwiat" + ابریشم abrisham "jedwab"). Co ciekawe niektóre odmiany rośliny cechują się dużą odpornością na mróz nawet do -25 stopni Celsjusza, co sprawia, że można ją spotkać nawet w Stanach Zjednoczonych, Europie (Krym), a także uprawiać w cieplejszych regionach Polski. W Australii spotkałam roślinę rosnącą pospolicie zarówno w strefie przybrzeżnej, jak i w głębi lądu. Zdjęcie wykonane na wybrzeżu południowo-wschodnim Australii. BANKSJA SERRATA Nie sposób przejść obojętnie obok pokaźnej wielkości nietypowo walcowatych kwiatostanów banksji (Banksia) – rodzaju wiecznie zielonych drzew (do 30 metrów wysokości) i krzewów należących do rodziny srebrnikowatych. Należy do niego 75 gatunków pochodzących z Australii, głównie z jej południowo-zachodniej części. Nazwa rodzaju pochodzi od nazwiska angielskiego biologia Josepha Banksa. Kwiaty zapylane są przez ptaki i torbacze. Są znaczącym źródłem nektaru, a tym samym istotnym elementem łańcucha pokarmowego buszu. Nasiona wypadają dopiero podczas pożaru buszu. Banksje są bowiem pirofitami, czyli roślinami przystosowanymi fizjologicznie i anatomicznie do oddziaływania ognia. Zdjęcie wykonane w okolicach Moruya w stanie New South Wales na południowo-wschodnim wybrzeżu Australii. PELTOFORUM OSKRZYDLONE Kolejny gatunek drzewa należący do rodziny bobowatych (Fabaceae) z podrodziny brezylkowych (Caesalpinioideae). W Australii występuje głównie w północnej części kontynentu. Osiąga imponującą wielkość do 35 metrów. Parasolowate korony zakwitają na żółto w okresie australijskiego lata (październik-marzec). Jak przystało na bobowate owoce przypominają strąki, w których znajdują się podłużne nasiona. To właśnie tym z początku czerwonym a z czasem czerniejącym strąkom drzewo zawdzięcza swoją potoczną anglojęzyczną nazwę copper pod, co w tłumaczeniu na język polski oznacza miedziany strąk. Z racji tego, że drzewo należy do typu wiecznie zielonych (liście zrzuca zimą, ale na krótko), jest przystosowane do trudnych warunków i pięknie kwieci się na wiosnę, chętnie uprawiane jest jako roślina ozdobna w parkach i ogrodach. Zdjęcie wykonane w mieście Emerald w stanie Queensland w północno-wschodniej Australii. DRZEWO BUTELKOWE Brachychiton rupestris - to niezwykłe drzewo zawdzięcza swoją potoczną nazwę charakterystycznemu pękatemu kształtowi pnia, który drzewo nabiera wraz ze wzrostem. Niektórzy wierzą, że drzewo jest w środku puste, ale wybrzuszony kształt zawdzięcza wodzie gromadzonej we włóknistym pniu. Przysadzisty butelkowy kształt cechuje głównie drzewa rosnące na otwartej przestrzeni. Z kolei te, które rosną w buszu, mają tendencje do rośnięcia bardziej w górę. Drzewo butelkowe może dożyć nawet 200 lat. Cechuje się dużą wytrzymałością na suszę. Z ciekawostek - w okresach klęsk żywiołowych farmerzy ścinali je by dostarczyć bydłu niezbędnej paszy i płynów. To widoczne na zdjęciu zostało przesadzone na obecne stanowisko w 1927 roku, kiedy było już w pełni rozwinięte. Obecny wiek szacuje się na około 100 lat i jest to drzewo o najszerszym pniu w okolicy - 9,51 metra. Aby je objąć, potrzeba 6 rosłych mężczyzn. Zdjęcie wykonano w mieście Roma w stanie Queensland w północno-wschodniej Australii. WIĘCEJ JUŻ WKRÓTCE!
Nazwa organizacji/grupy nieformalnej: EKOLOŻKI Imię i nazwisko autora: VICTORIA TUCHOLKA Tytuł pracy: JAK TO ROBIĄ CI, CO POMAGAJĄ TYM, CO SKACZĄ I FRUWAJĄ Kategoria: FOTOREPORTAŻ Krótki opis: Fotoreportaż pt. „Jak to robią Ci, co pomagają tym, co skaczą i fruwają” próbuje za pomocą zdjęć zwizualizować szerokie spektrum działań podejmowanych w celu: - uwrażliwienia na otaczającą nas przyrodę; - zacieśniania więzi rodzinnych poprzez wspólne warsztaty; - zachęcania uczestników do aktywności fizycznej w formie spacerów; - doskonalenia umiejętności obserwacji przyrody; - upowszechniania i popularyzacji fotografii jako dziedziny JAK TO ROBIĄ CI CO POMAGAJĄ TYM, CO SKACZĄ I FRUWAJĄ jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Przedstawiony projekt dofinansowano ze środków Programu „Fundusz Inicjatyw Obywatelskich – Mazowsze Lokalnie” Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. C.D.N...
Jesień jesienią. Powiało dzisiaj nawet zimą, a mój ogródek nie odpuszcza. Warzywa na pełnych obrotach starają się jeszcze sprostać ambicjom swojego szalonego ogrodnika, a dałam im nieźle popalić być może nadmiernym rozmachem na tak małej przestrzeni, choć muszę przyznać, że duża konkurencja wyszła im ostatecznie na dobre. Byłam mile zaskoczona, gdy odkryłam, że i brukselkowe pole nie pójdzie na marne. Krótko mówiąc, nie ma takiej ziemi, na której postawiłam swoją stopę, a której pozwoliłabym leżeć odłogiem. Idzie to w parze z bliską mi ideą samowystarczalności. Ze mną jesteś bezpieczny, rajski ogródku! Jest i kapusta... ...zaraz obok kalafiora. Gdyby tylko nie mroźny maj i deszczowy wrzesień, trochę więcej słonka, okres wegetacyjny byłby dłuższy, a co za tym idzie i z kalafiorów wyrosłyby pewnie prawdziwe olbrzymy, choć jak na zero chemii i nawożenia efekt końcowy uważam za w pełni satysfakcjonujący. Spodziewaliśmy się wersji mini, ochrzciliśmy ją nawet na przód japońskimi kalafiorkami, a wyszło bardziej "eko". Brrr, jak ja nie lubię tego słowa. Brukselka - niekwestionowana gwiazda tego weekendu. Wow! Całe lato zachodziłam w głowę, jak to właściwie jest z tą brukselką. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, jak ona owocuje. Że niby jedna taka główka na końcu pędu? A tu się okazuje, że owoce wyrastają gęsto rzędami po bokach. Gdybym nie robiła cotygodniowej inspekcji, Łobuz nawet by nie wiedział, że mu w ogrodzie wyrosły takie rarytasy. Dynie. Gdy tylko zaczęły się rozrastać, baliśmy się, czy nie zdominują wszystkich grządek. Na szczęście roślina najwyraźniej ma skrupuły i poszła w zupełnie drugą stronę, dyplomatycznie stawiając nam kilka wysokich poprzeczek na ścieżce do domu. Ostateczny wynik: trzy całkiem sporawe dynie. Burak liściowy. Liście oczywiście niezwykle zróżnicowane kolorystycznie. Nie można się napatrzeć! Idealne do sałatki! Buraczki. Za rok nasadzimy drugie tyle. Przesłodkie. Pierwszy rzut rzodkiewek nie dał plonu, ale drugi, rzodkiewka nasadzona w większych odstępach z ziaren uzyskanych z tego pierwszego już tak! Na przekwitniętych pędach rzodkiewek, rzodkiewka kwitnie na biało, pojawiają się małe fasolki przypominające mini zielone papryczki. W środku znajdują się nasiona, które po przesuszeniu, można na nowo zasiać jeszcze tego samego roku i uzyskać drugi plon, a przy sprzyjających wiatrach nawet i trzy plony w sezonie.
Niedziela. W telewizji ostrzegają przed szalejącym w Polsce orkanem Grzegorz. Czyżby tata znowu narozrabiał? Zastanawiamy się, kto nazywa te wszystkie zjawiska pogodowe. Może mają jakąś maszynę losującą? A gdyby tak wylosowali Zofię? Orkan Zofia brzmi dumnie. Łobuz podśmiewa się, że idealnie złożyłoby się z moim dzisiejszym nastrojem. Bardzo zabawne! Patrzymy przez okno. Silny przenikliwy wiatr na zmianę przecinany strugami deszczu, ale zaparliśmy się, zapieliśmy kurtki po szyje i zaopatrzeni w czapki i szaliki udaliśmy się w pobliską wiekową sośninę po sadzonkę wrzosu. Momentami te sosenki więdły na wietrze tak, że aż zastanawialiśmy się, czy nie skończymy razem z nimi na tym wrzosowisku jak w Borach Tucholskich. Ręce paraliżował chłód arcyzimowy. O rękawiczkach, o ironio losu! jakoś nie pomyślałam. Za grzybami to już ani myślałam patrzeć. Chyba się znowu na kapelusze obraziłam. W moich stronach grzybów tyle, co na lekarstwo, powoli zaczęłam się godzić z tym, że, ja leśny włóczykij, do domu wracać będę odtąd z pustymi rękami, a tymczasem Łobuzowi włączył się radar. Idziemy na przełaj! - mówi do mnie. - O tędy! - A Ty czasami nie jesteś podziębiony? - pytam zmartwiona. W oczach widzę tylko iskierki, a na twarzy rysuje się bananowy uśmiech jak u małego łobuzera. - Kochanie, jak widzę grzyby, to czuję się jak młody Bóg (po drodze znalazł kilka). I dosłownie chwila nie minęła, jak otoczyła nas podgrzybkowa banda. Jakoś odparliśmy oblężenie. No i teraz grzybowe trofeum suszy się nad kominkiem, napawa dumą i karmi ambicje na więcej. Nieskromnie przyznajemy, że pokusa listopadowego grzybobrania jest wprost nieodparta. Już szykujemy radary.
21 metrów, ale o tym dowiedziałam się dopiero, kiedy zeszłam. Wspinaczka bez asekuracji na własną odpowiedzialność. No, dobrze, w sumie to mój chleb powszedni. Wieża porośnięta jest dzikim winem, które o tej porze roku nadaje konstrukcji wyjątkowego uroku do tego stopnia, że można zapomnieć o tym, że ma się lęk wysokości W połowie drogi na górę doszłam jednak do wniosku, że coś jest nie tak, tylko nie wiedziałam co. Oprócz tego, że nogi zrobiły mi się jak z waty, gdy spojrzałam w górę i zobaczyłam Łobuza, uświadomiłam sobie, że on ma przecież lęk wysokości. Nie wiedziałam, co go podkusiło do wejścia na górę. Kiedy w końcu wdrapałam się na wieżę, zobaczyłam jak stoi przytulony kurczowo do słupa z oczami wylęknionego kota. "Ja już schodzę, ok?" "Ok, ale nie wiem, czy ja zejdę" :D Obydwoje najedliśmy się adrenalinki, bo wejście na górę w istocie wymaga nerwów z żelaza, kociej zwinności, dużej ostrożności i niezłej kondycji. Bicepsy dostały wycisk. A z góry oczywiście panorama na całą okolicę, w tym na skąpaną w słonecznej poświacie Warszawę. Choć dzień był idealnie słoneczny, Warszawa skąpana była jednak we mgle. Dobrze, że jest tak daleko! Uwielbiam takie swojskie klimaty. Przypomniał mi się przepiękny widok z latarni morskiej w Rozewiu - na wprost w oddali bajkowa panorama portu we Władysławowie, a u stóp latarni pan karmiącym kury w kurniku. Pozostałe zabudowania o charakterze badawczym na terenie obserwatorium Nie patrzeć w dół! Nie patrzeć w dół! Oj, tak, schodzenie okazało się paradoksalnie najbardziej stresogenne. Obserwatorium Geodezyjno-Kartograficzne w Borowej Górze jest w rękach rodziny od pokoleń, jak powiedział nam obecny właściciel, który kontynuuje tradycję rodzinną podobnie jak dziad i ojciec. Więcej o obserwatorium w ulotce z okazji 80-lecia (2010): http://archiwum.serock.pl/…/208…/Folder_80L_BG_v12-JK_LZ.pdf
ONI patrzą, płaczą, śmieją się, oceniają. Drzewa mają oczy
THEY watch, laugh, cry and judge. Trees have eyes! PRA-WDZI-WKI MAM-I-JA! Brwinowskie prawdziwki. A miałam oczywiście grzecznie wrócić od razu do domu.... Dwie godziny zbierania po pracy. A myślałam już, że ludzie sobie żartują z tym "[w] dwie godziny po pracy [nazbierałem kosz prawdziwków]". A jednak! To możliwe! Prawdziwki wykrakane zakupem lnianej torebeczki z kaszubskim haftem specjalnie na tę potrzebę. A jeszcze wczoraj bolałam nad tym, że skończy się na jednym. No to teraz mam cały kosz do przerobienia! Problem tylko w tym, że chyba się wszystkie do tej torebeczki nie zmieszczą :D Chyba trzeba by pojechać na te Kaszuby raz jeszcze - nie po grzyby, ale po lnianą torbę z kaszubskim haftem - co by nie było szlachetne grzyby wymagają szlachetnego traktowania :) To grzybobranie to już chyba uzależnienie w moim przypadku. Mam nadzieję, że znowu się nie rozłożę po dzisiejszych upojnych zbiorach w deszczu. A to jeszcze nie koniec, bo w ogrodzie odchowuję 7 podgrzybków i cztery kanie of course giants to be. Najśmieszniejsze jest to, że podczas wypadu na Kaszuby nie znaleźliśmy żadnego prawdziwka. Lasy w parkach krajobrazowych przypominały trochę pobojowisko po przejściu stada słoni! A tu w Brwinowie niby niepozorna brzezinka kryła takie bogactwo tych cudeniek. Pod koniec wręcz potykałam się o nie. Zagadała do mnie w między czasie pewna pani na spacerze z psem - tak sobie stoimy i rozmawiamy o grzybach, jak zbierać, jak wykręcać, do czego zbierać i mimowolnie nasze spojrzenia wędrują na ziemię, a tam: prawdziwek! Śmiejemy się - my tu gadu-gadu, a tu grzyby rosną :) No i już pod koniec: jak to ja, oczywiście przyuważyłam jakieś niejadalne cudeńka i poszłam już bez koszyka z aparatem zrobić kilka zdjęć. No i tak chodzę w poszukiwaniu tych moich pięknych pasożytów i trucicieli i znowu się zaczyna: jeden prawdziwek, drugi prawdziwek... w końcu nie wytrzymałam i przemówiłam na głos: "Panie Boże, ja już naprawdę chciałabym stąd wyjść! Dziękuję Ci bardzo za twe hojne dary, ale to już doprawdy przesada!" :) Nigdy nie uważałam, że mam szczęście do grzybów, a w tym roku prawie codziennie coś do domu przynoszę. Nigdy też nie uzbierałam w życiu sama tylu prawdziwków. Z pewnością ten widok na moim stole będę jeszcze długo mile wspominać. Na jeden wieczór mój stół zamienił się w prawdziwe dzieło sztuki. Martwa natura par excellence. Jak by mnie ktoś zapytał, co ja widzę w tym grzybobraniu, to bym powiedziała, że samą radość.
Kaszubski Park Krajobrazowy to paradoksalnie najbardziej jeziorna, tak! wcale nie Mazury! część Polski. Podobno znajduje się tutaj ponad 600 jezior. Powstały w wyniku działalności lądolodu skandynawskiego, bądź, jak kto woli bardziej mistyczne wytłumaczenie, są dziełem Stolemów. Olbrzymów, które zdaniem rodowitych Kaszubów, zamieszkiwały te tereny przed wiekami. I trudno się dziwić kaszubskim legendom, bo w istocie znajduje się tutaj wiele magicznych miejsc. Oto kilka z nich, które naszym zdaniem warto odwiedzić podczas krótkiego weekendowego wypadu. OSTRZYCE Jeden z wielu punktów widokowych w Kaszubskim Parku Narodowym. Naszym zdaniem warto go odwiedzić z dwóch względów: leży na uboczu vis-a-vis turystycznie obleganego punktu widokowego w Wieżycy, a widok jest równie piękny, jeśli nawet nie piękniejszy, bo zamiast drewnianej wieży wybudowanej ludzkimi rękami na tym naturalnym wzniesieniu stoi po prostu ogromny głaz w cieniu starych rozłożystych lip zachęcający do usadowienia się w nim jak w fotelu i podziwiania przepięknej panoramy jeziora Ostrzyckiego, a co więcej pobyt w tym zacisznym zakątku nic nie kosztuje. Jedynie krótką wspinaczkę na wzgórze przepiękną aleją bukową wykładaną kocimi łbami. JĘZYK KASZUBSKI Taki widok na tablicach miast to standard. Podwójne nazewnictwo bierze się z silnego poczucia odrębności Kaszubów, którzy mogą pochwalić się swoim własnym językiem, choć zdania są podzielone, czy kaszubski to dialekt języka polskiego czy odrębny język. Niektórzy przyjmują stanowisko pośrednie i traktują język kaszubski jako etnolekt. Etnolekt to po prostu określenie na język, dialekt, gwarę używaną przez wyodrębnioną grupę etniczną, który właśnie wymyka się jasno określonej kategoryzacji. Jednak oficjalnie kaszubski jest uważany za język regionalny. Posługuje się nim na co dzień niemal 110 tysięcy Kaszubów. I w istocie da się go posłyszeć na ulicy. Kaszubski króluje nie tylko na ulicach, tablicach z nazwami miast, ale często na fasadach banków i sklepów. To wcale nie taki młody język, bo pierwsze wzmianki o zastosowaniu kaszubizmów w tekstach pochodzą już z XV wieku, a pisma w całości w języku kaszubskim z XVI wieku. Choć po powyższym zdjęciu można by wnioskować, że kaszubski od języka polskiego różni tylko więcej kresek, kropek i daszków, to przykład poniżej z Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego wymaga już większej ekwilibrystyki językowej, a to dlatego, że język kaszubski jako jedyna pozostałość słowiańskich dialektów pomorskich należących do grupy języków lechickich, w jej centralnej odmianie, bliski standardowemu językowi polskiemu, cechuje się również wpływami języka dolnoniemieckiego oraz wymarłych połabskiego i pruskiego (źródło: wikipedia). Rëbôczi - rozszyfrować korzenie tego określenia: toż to prawdziwe wyzwanie dla pasjonata językoznawstwa. Wdzydze nosiły kiedyś inną nazwę - Rybaki i to do niej odnosi się kaszubski odpowiednik. Z kolei nazwa Wdzydze wydaje się nawiązywać bardziej do niemieckiej nazwy Weitsee. Trochę uciekliśmy z Kaszubskiego Parku Krajobrazowego, choć nie z Kaszub, bo określenie Kaszuby odnosi się do bardzo szerokiego obszaru obecnego Pomorza. Nie tylko do Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. KARTUZY Z całą odpowiedzialnością mogę Was zapewnić, że pojechać na Kaszuby i nie odwiedzić Kartuz to doprawdy byłaby wielka strata. To przepiękne miasto malowniczo położone u wrót Kaszubskiego Parku Krajobrazowego nad aż czterema kartuskimi jeziorami może poszczycić się niezwykłym kościołem, zjawiskową architekturą i bujnymi terenami zielonymi. Widok na kartuski kościół od strony parku Widok na dzwonnicę i ponoć przypominający trumnę dach kościoła Jeden z dwóch zegarów słonecznych. W istocie zmusza do przystania i zastanowienia się nad sensem tej gonitwy Gargulec, dekoracyjny rzygacz w kształcie smoka pod dzwonnicą Wnętrze kościoła Prawdziwym ewenementem kompleksu kartuskiego jest również cmentarz przy kościele. Nie wiem, czy wiecie, ale zgodnie z polskim prawem nie można już przeznaczać terenów przykościelnych na potrzebę pochówku zmarłych, a szkoda, bo akurat uważam, że ta tradycja, jak widać na poniższym przykładzie, sprawiała, że granica między światem tych, którzy odeszli a światem żywych ulegała zatarciu, a bliskość kościoła i grobów najbliższych zachęcała do ciągłej refleksji choćby w pobliskim parku. Sam cmentarz z resztą jest również bardzo pełen zieleni. Naszą uwagę zwrócił jeden z grobów, który zamiast kamieniem lub lastryko wyróżniał się bujną bryłą bukszpanu. HAFT KASZUBSKI A przy kościele rzuciła mi się w oczy wystawa regionalnych haftów. Mam słabość do pięknych rzeczy i trzeba przyznać, że trudno przejść obojętnie obok kaszubskich motywów roślinnych. Wrócić z Kaszub bez choćby jednej takiej pamiątki - byłoby szkoda. Traf sprawił, że nie tylko robota była piękna, ale również i autorka tych motywów okazała się osobą niezwykle sympatyczną, a to ma dla mnie ogromne, o ile nie największe znaczenie. Wolę dzieło z duszą choćby niedoskonałe niż bezduszny ideał. W tym akurat przypadku była i dusza i ideał. I to niezwykle otwarta i uśmiechnięta kaszubska dusza. To z resztą taka moja ogólna obserwacja ze styczności z Kaszubami - bardzo otwarci, uśmiechnięci, z gestem. Takie cechy muszą iść w parze z pięknem i bogactwami regionu. Dzięki tej starszej pani dowiedzieliśmy się między innymi, że haft kaszubski jest niezwykle zróżnicowany i dzieli się na wiele szkół. Inaczej wygląda haft wdzydzki, inaczej kartuski, a jeszcze inaczej wejherowski. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo Kartuz i Żukowa najbardziej rozpoznawalna jest tutaj Żukowska Szkoła Haftu Kaszubskiego. Jej cechą charakterystyczną jest użycie tylko 7 kolorów: trzech odcieni niebieskiego, żółtego, czerwonego, zielonego i czarnego. Hafty z Wdzydz są już uboższe w kolory - zazwyczaj ograniczają się do dwóch. Choć znalazłam nawet tabelę ze standardowymi motywami kwiatowymi pojawiającymi się na żukowskich haftach, w rzeczywistości każda hafciarka ma swój własny niepowtarzalny styl. Dobór motywów, ich aranżacja, kolor nici, rodzaj płótna lnianego i sposób wykonania roślinnych motywów potrafią się bardzo od siebie różnić, a tym samym każda ręczna robótka jest niezwykle oryginalna. KARTUSKA ARCHITEKTURA Zachwycająca kartuska architektura. Kamienica na zdjęciu poniżej przywodzi mi na myśl angielskie budownictwo, a nawet obrazy z filmu "Obywatel Kane" Orsona Wellesa. To jeden z domów przylegających do kolegiaty kartuskiej. A przy Ulicy Jeziornej w Kartuzach zachowała się całkiem duża ilość zabytkowych kamienic z przełomu XIX i XX wieku. Są tutaj parterowe domki mieszkalne jak również piętrowe neogotyckie kamieniczki. Najciekawiej wygląda secesyjna kamienica zbudowana w 1901 roku ozdobiona stiukową dekoracją w kształcie słońca z nieregularną wieżyczką. Warto również zwrócić uwagę na trójliście, motyw kobiecy na najwyższym filarze, ozdobne stiuki pod oknami i lwie motywy na bocznych filarach. Prawdziwa perełka. STĘŻYCA Tutaj jak nigdzie indziej da się poczuć wiatr w żaglach. Kaszuby ze swoimi licznymi i głębokimi jeziorami reprezentują idealne miejsce do uprawiania sportów wodnych. W szczególności żeglarstwa. To również tutaj bardzo wyraźnie widać, jak urozmaicona jest rzeźba krajobrazu kaszubskiego. Stromo opadające ku wodzie bujno porośnięte brzegi przywodzą mi na myśl Jezioro Hańcza. Stężyca leży nad jednym z najbardziej malowniczych jezior kaszubskich Raduńskim Górnym. Nad brzeg jeziora wiedzie drewniana promenada poprowadzona wzdłuż niewielkiego kanału wodnego obrośniętego licznymi drzewami. Jej dodatkowym atutem jest ścieżka edukacyjno-dydaktyczna poświęcona ptakom, które można tutaj spotkać. Patronem ścieżki jest jeden z lokalnych księży. Zapewne zapalony ornitolog. Widok z promenady na kościół w Stężycy Wnętrze kościoła również utrzymane jest w zieleniach Nad głowami wiernych czuwa Matka Boska z dzieciątkiem na rozgwieżdżonym sklepieniu A wrzesień choć deszczowy, ma również swoje pozytywne akcenty. Oprócz grzybów, to czas kwitnienia jednego z najpiękniejszych polskich kwiatów - malwy. Uwielbiam te malwowe szpalery! Kiedyś też będę miała takie! Tęcza może się schować - malwy we wszystkich kolorach od bieli do czerni! REZERWAT KRĘGI KAMIENNE W ODRACH W Polsce są trzy dobrze zachowane skupiska kręgów kamiennych, w tym dwa znajdują się na Kaszubach, w Odrach i w Węsiorach, a jeden w Ślęży na Dolnym Śląsku. Tym szczególnym miejscom przypisuje się po dziś dzień magiczne moce. Cmentarzysko w Odrach to cmentarzysko kultury wielbarskiej przypisywane wędrówce Gotów i Gepidów ze Skandynawii nad Morze Czarne. Cmentarzysko leży na wschodnim brzegu Czarnej Wody w pobliżu wsi Odry i zajmuje 16,91 hektarów na terenie rezerwatu przyrody Kamienne Kręgi. Obejmuje 10 kręgów kamiennych i 29 kurhanów, czasem ze stelą. Zatopione w wrzosach lub otulone sośniną roztaczają wokół siebie aurę pełną tajemnicy, promieniują niewytłumaczalną energią. Jeden z kręgów kamiennych Jaszczurka żyworodna wygrzewa się na jednej z centralnych steli kamiennych Tworzące kręgi kamienie porośnięte są objętymi ochroną rzadkimi gatunkami porostów. Niektóre ze znajdujących się tutaj długowiecznych porostów wiekiem mogą sięgać nawet czasów wędrówek Gotów. Niestety turyści nieświadomi unikalności i kruchości tych tworów nierzadko uszkadzają je nieodwracalnie, ocierając się lub dotykając kamieni. Jedna z tablic z wybranymi gatunkami porostów, które można spotkać na terenie rezerwatu PRODUKT REGIONALNY Czas na reklamę, czyli kolejny produkt regionalny, którego po prostu musicie spróbować! Kawa Zbożowa Kujawianka. Zapomnijcie o smaku Inki. Ta kawa niewiele ma z nią wspólnego. Inka to kawa rozpuszczalna wśród kaw zbożowych. Czysta chemia, a Kujawianka to czysta natura: palone żyto, jęczmień, cykoria podróżnik, burak cukrowy. Niebo w gębie! No i smakuje jak prawdziwa kawa! Z jednym ale: trzeba ją parzyć w kociołku. Zapewne wielu z Was czuje zawód - jak to? tylko tyle? a gdzie regionalne potrawy kaszubskie? No właśnie - to jest bardzo dobre pytanie, na które również chcielibyśmy znać odpowiedź. Tak na przyszłość pytamy: gdzie na Kaszubach można zjeść coś prawdziwie regionalnego? Niestety podczas całej naszej podróży trafiło się tylko jedno miejsce, gdzie na wielkich tablicach pojawiły się konkrety, np. szare kluski. Nawet tubylcy załamywali ręce i nie potrafili nam doradzić, gdzie się udać by skosztować któregoś z niezliczonych kaszubskich specjałów. Jak to zwykle ze mną bywa, ja zawsze znajdę radę. I tak oto zainspirowałam się kaszubskim pieczystym, które nierzadko sporządzane jest z dodatkiem ziemniaków lub ryżu. O zaletach dodawania ziemniaków do ciast już słyszałam. Że też nie wpadłam na to, aby dodać je do ciasta chlebowego. Z pewnością warto - chleb nabiera wówczas wilgotności. A na zakończenie wyjazdu jeszcze taki miły akcent. Prawdziwe masło maślane za 5 złotych. Można? Można. I to nie żadna sieci-onka, ale zwykły lokalny wiejski sklep w przysłowiowym pipidówku. Trzeba przyznać jednak, że byliśmy chyba jedynymi osobami, które kupowały akurat masło :) Wsi wesoła, wsi spokojna, Ty zawsze mnie mile zaskoczysz!
Panie, bo to głównie panie, bardzo z resztą miłe panie, które miałam okazję poznać osobiście przy okazji mojego pierwszego przypadkowego postoju przy kaplicy w lipcu, nieustająco mnie zaskakują. Za pierwszym razem, gdy rozmawiałyśmy, wyczułam lekkie zażenowanie, że ja tu robię zdjęcia, a kapliczka taka zaniedbana. Znacie ten klimat: "Przepraszam za bałagan"... Nie minął tydzień czy dwa, gdy ponownie tamtędy przejeżdżałam i ogrodzenie przystrojone zostało pięknymi sztucznymi kwiatkami. Ile zdziałać może odrobina zainteresowania, uśmiech na twarzy i dobre słowo. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak wrześniowa dekoracja dożynkowa. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z tym, aby dożynkowy wieniec został poświęcony dekoracji kaplicy przydrożnej. Właśnie próbuję zgłębić temat i dokopać się do jakiejś informacji na temat takiej właśnie tradycji. Ostatecznie na logikę biorąc, nie powinno to dziwić. Wszakże kaplice często można spotkać w sąsiedztwie pól uprawnych. Dbałość o nie zapewnić ma pomyślny plon. A dożynkowy wieniec jest przecież pewną formą podziękowania za to. Kaplica w Wólce Zatorskiej znajduje się w sąsiedztwie bardzo rozległej równiny pól uprawnych. Wieniec oczywiście piękny! Jak udało mi się ustalić, tradycyjnie wieniec dożynkowy składało się w stodole gospodarza by w ten sposób w nienaruszonym stanie przetrwał do kolejnych żniw.
Podróż odbyć można wszędzie. Nawet w czasie. Ja cofnęłam się tym razem do sentymentalnych czasów młodości mojej babci. Lata dwudzieste, lata trzydzieste... Ja to mam szczęście do ludzi z fantazją! Tym razem trafił mi się nawet fotograf z prawdziwego zdarzenia. Dziękuję za fantastyczne zdjęcie, Przemku! You made my day! Fot. Przemysław Konefał Poznań. Lata 30-te. Na zdjęciu moja babcia z adoratorem i przyszłym mężem, a moim dziadkiem. Zawsze zachwycam się kobiecymi strojami z tamtych lat. Cieszę się, że wreszcie nadarzyła się okazja, Dni Milanówka w stylu retro, by przenieść się na chwilę choćby strojem w tamte czasy. Uwielbiam się przebierać, wcielać w nowe role, choć trzeba mieć farta by zobaczyć mnie w spódnicy lub sukience. Indiana Jones w spódnicy - to doprawdy zdarza się raz na przysłowiowe sto lat. Postaw się, a zastaw się. Udział w różnego rodzaju imprezach plenerowych zobowiązuje do tego, aby zainwestować chwilę w autokreację. Tym razem w retro odsłonie. W prawdzie nie wydałam ani grosza na ten strój, wszystko wyszperane, ale ostatecznie ponoć czas to pieniądz, a każda chwila, jak widać, jest na wagę złota. W końcu nadarzyła się okazja tę piękną sukienkę założyć. Fot. Przemysław Konefał Panorama Biebrzy z Góry Strękowej Razem z Kilimandżaro zaszyliśmy się pod rozgwieżdżonym niebem, pomknęliśmy łosiostradą przez bezkresne biebrzańskie mokradła w poszukiwaniu Wołkowskich impresji, a nawet zawitaliśmy w tykocińskie zakamarki w poszukiwaniu żydowskiego ducha! Dowiecie się, jak podróżuje się z kotem, jak zrobić coś z niczego, jak zaplanować swój wypoczynek przy braku wcześniejszego researchu. OGARNĄĆ BIEBRZĘ Biebrzański Park Narodowy to największy park narodowy w Polsce. Obejmuje większość terenu doliny rzeki Biebrzy, gdzie znajduje się również największy w Polsce obszar bagien – tzw. Bagna Biebrzańskie, będący ostoją wielu rzadkich zbiorowisk roślinnych oraz gatunków zwierząt, zwłaszcza ptaków. Do emblematycznych wręcz symboli Biebrzy należy, m.in. wodniczka, nie wspominając o batalionie znajdującym się w logo parku. Bagna Biebrzańskie są największą ostoją łosi w Polsce. Ponoć spotkania z łosiami mają najbardziej spektakularny przebieg w czasie jesiennych godów, kiedy to ich łopaty bywają przystrojone wszelakiego rodzaju zielonymi dekoracjami mającymi zaimponować klępom. Z drugiej strony podobono hormony przysłaniają wówczas majestatycznym łosiom zdrowy rozsądek i ich zachowania bywają nieprzewidywalne. Łosia niestety nie spotkaliśmy, ale... Bagna Biebrzańskie są również największą w Polsce ostoją łosi. To zaledwie kropla w morzu ciekawostek. Można pojechać nad Biebrzę, nie mając o nich wszystkich zielonego pojęcia, a nawet nie zwiedzić całej by wrócić z tą podstawową wiedzą. My dosłownie otarliśmy się o przedsionek Biebrzy. Ponoć jedno z największych i najdzikszych niedostępnych bagien basenu południowego - Bagno Ławki. Ciągnące się aż po horyzont otwarte, puste przestrzenie bagien porośniętych niezwykle bujną roślinnością. Liczne punkty i wieże widokowe wzdłuż biebrzańskiej łosiostrady Drogi Carskiej stanowią zaledwie punkt wyjścia do eksploracji tych dzikich terenów. Z pewnością nietrudno się zgubić na tych bezkresnych przestrzeniach. Oczywiście oprócz licznych przykuwających uwagę pomysłowych wariacji znaków przestrzegających przed wysokim prawdopodobieństwem spotkania z łosiem, nie brakuje znaków eksploatujących motyw wspomnianej wcześniej wodniczki, której ponoć największe skupiska obserwować można właśnie nad Biebrzą. Legendarna wodniczka. To właśnie dla niej ściągają nad Biebrzę rzesze ptasich pasjonatów. To bez wzmianki o niej nie jest w stanie obyć się żadna tablica informacyjna w Biebrzańskim Parku Narodowym. Cechą charakterystyczną odróżniającą ją od innych podobnych ptaków jest biały pasek na czubku głowy. Jeden z punktów widokowych na Carskiej Drodze. Długa Luka. Jak sama nazwa podpowiada, na punkt widokowy prowadzi długa drewniana kładka ułożona nad podmokłym terenem. Uwaga pod nogi! Na kładce wygrzewają się niezwykle szybkie i zwinne jaszczurki. Jest ich mnóstwo! Warto również rozejrzeć się na boki, bo roślinność jest na tym bagiennym turzycowisku niezwykle bogata. Wśród roślin wyróżniają się zwłaszcza siedmiopalecznik błotny, bobrek trójlistkowy. jaskier wielki, krwawnica pospolita, wiązówka błotna, paprocie, storczyki oraz oczywiście wszelkiego rodzaju turzyce. W BPN znajduje się podobno największa populacja obuwika pospolitego. Któż nie chciałby zobaczyć tej niezwykle rzadkiej rośliny na własne oczy. Obawiam się jednak, że wymagałoby to zapuszczenia się dalej w teren. A z punktu widokowego rozpościera się właściwie bezkresna panorama 360% na równinę turzycowiska. Jak pomyślę sobie, że miałabym się gdzieś tam teleportować, to nieco mnie to przeraża. Chyba można by się zgubić. Na szczęście mam na szyi kompas. Przy odrobinie szczęścia podczas spaceru po tutejszych punktach widokowych można podobno wypatrzeć łosia. Trzeba jednak pamiętać, aby wybrać ku temu odpowiednią porę dnia. PATRONI PRZYRODY Biebrzański Park Narodowy i okolice wprost naszpikowane są tablicami, rzeźbami i pomnikami upamiętniającymi patronów przyrody. Wspominałam już o impresjach artysty-fotografika Wiktora Wołkowa, którego imieniem ochrzczono jeden z biebrzańskich punktów widokowych i chyba słusznie, bo ze znajdującej się tam wieży widokowej roztacza się przepiękna panorama meandrującej Biebrzy. Pamiętam jak na studiach mieliśmy za zadanie tworzenie ciągów montażowych z Wołkowskich impresji. Powinnam gdzieś je jeszcze mieć. Może w wolnej chwili przeszukam swoje archiwa i coś Wam pokażę. Na większości wież widokowych znajdują się też podobizny św. Franciszka z Asyżu ogłoszonego w 1979 roku prekursorem ekologii przez Papieża Jana Pawła II, będącego jednocześnie patronem m.in. zwierząt (4 października jest oficjalnie dniem wspomnienia św. Franciszka w kościele katolickim, na ten dzień przypada również Światowy Dzień Zwierząt) i ornitologów. A w Tykocinie nie powinien Wam umknąć skromny pomnik, rzeźba w drewnie z podobizną Włodzimierza Puchalskiego. Znajduje się na uboczu tuż za mostem nad Narwią, idąc w stronę Zamku. Z początku myślałam, że to pomnik upamiętniający jakiegoś znanego Żyda lub choćby wiecznego tułacza. W końcu Tykocin kojarzy się przede wszystkim z kulturą żydowską. Jest w tym pomniku coś takiego, co czyni go ponadczasowym - postać trzyma aparat fotograficzny wykonany z drewna. Czy w erze cyfryzacji można by postawić piękniejszy pomnik fotografii analogowej, której przecież Włodzimierz Puchalski był mistrzem? Ten polski przyrodnik, myśliwy, fotograf i reżyser filmów przyrodniczych wsławił się jeszcze przed wojną mistrzowskimi ujęciami dziewiczej przyrody, które wówczas były prawdziwą rewelacją, a i dzisiaj pozostają niedościgłym wzorcem dla wielu fotografów przyrody. Choć Puchalski sam był myśliwym, kojarzony jest w szczególności z filmem o znamiennej nazwie "Bezkrwawe łowy". Oto fragment jedynego przedwojennego filmu reżysera, który przetrwał wojenną zawieruchę. To również jedyne zdjęcia Włodzimierza Puchalskiego sprzed wojny. TYKOCIN Oprócz licznych atrakcji oferowanych przez Biebrzański Park Narodowy, w okolicy znajduje się wiele historycznych miejsc wartych odwiedzenia, jak choćby Tykocin, w którym ostało się wiele śladów po tutejszej żydowskiej społeczności - dobrze zachowana część żydowska w oryginalnym układzie przestrzennym miasta, synagoga-muzeum i oczywiście liczne restauracje serwujące specjały kuchni żydowskiej. Panorama Tykocina. Po lewej charakterystyczny kwadratowy dach synagogi, po prawej górujące nad miastem wieże Kościoła Św. Trójcy Typowa żydowska zabudowa Tykocina. Tutaj z zachowanym charakterystycznym symbolem Gwiazdy Dawida To artystyczne ujęcie mapy Tykocina spodobało mi się chyba najbardziej spośród wszystkich. Zwłaszcza ze względu na rosnące na pierwszym planie malwy. Znajduje się na ścianie ogródka restauracji Tejsza (co po hebrajsku oznacza "koza"). Można tutaj skosztować tradycyjnych dań kuchni żydowskiej. Cymes, ryba w miodzie z rodzynkami, hamantasze - to zaledwie niektóre z tutejszych specjałów. Uwaga! Miód jest właściwie podstawowym składnikiem większości dań, więc przygotujcie się na to, że będzie Wam bardzo słodko! Dla odmiany coś bez miodu. Żydowski kawior - pasta z wątróbki, jajek i cebulki podawana na tradycyjnej macy z ogórkiem. Dla tych, którzy wolą więcej dodatków niż chleba. Na tyłach synagogi Synagoga od frontu Wnętrze synagogi w Tykocinie. Na ścianach modlitwy. Z ich treścią można zapoznać się na interaktywnym ekranie znajdującym się we wnętrzu. Dodatkowo można skorzystać z opcji elektronicznego przewodnika. Wystarczy pobrać przy wejściu sprzęt ze słuchawkami. Mnie najbardziej zachwyciło rozgwieżdżone sklepienie, a zwłaszcza motywy zwierzęce w dekoracyjnych obramowaniach modlitw na ścianach: obowiązkowo lwy, zające, ryby, ptaki choć nie zabrakło i wiewiórek. Zachęcam do przeczytania niniejszego opracowania w całości poświęconego roli zwierząt w sztuce żydowskiej: Potwory i wzory Już wkrótce więcej zielonych zdjęć znad Biebrzy i propozycji, gdzie się wybrać, co zobaczyć, gdzie dobrze zjeść. KOT W PODRÓŻY Podróż z kotem - czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Ważne jednak, aby odpowiednio się do takiej podróży przygotować. Podzielę się z Wami kilkoma wskazówkami, jak uczynić taką podróż możliwie jak najmniej uciążliwą zarówno dla Waszego pupila, jak i dla Was. Początkowo byłam sceptyczna, kiedy Łobuz zarządził, że zabieramy kotkę ze sobą. Mimo wszystko to kawałek drogi, a ja lubię jeździć na około i zatrzymywać się tu i tam - zrobić zdjęcie lub wejść do jakiegoś obiektu. Poza tym w dzień skwar z nieba, a w aucie to już wiadomo, że będzie jak w rozgrzanej puszce. No i jeszcze na dodatek jedziemy mimo wszystko w dzicz. Łolaboga, jak ma się niby ta kotka w tym wszystkim odnaleźć. W prawdzie podróżowała już ze mną, ale były to podróże pomiędzy dobrze znanymi jej zakamarkami. Podróż autem zawsze działa na nią uspokajająco i usypiająco, tak więc właściwie większą część podróży zawsze przesypia u mnie na kolanie, kiedy prowadzę. Czasami zmieni miejsce na fotel pasażera lub przemieści się na tylne siedzenie. Nie przeszkadza mi to absolutnie kierować pojazdem. Koty to bardzo samodzielne zwierzęta, które potrafią sobie prawie zawsze same poradzić. Dłuższy wyjazd był okazją do wyciągnięcia nowych wniosków. Dłuższy niż zwykle czas podróży sprawił, że oprócz standardowej miseczki z wodą na wycieraczce, doszła jeszcze miseczka z suchą karmą. Mokrą karmę Kilimandżaro dostała jeszcze przed wyjazdem. Z uwagi na upał uznaliśmy, że mięso może się popsuć i to bez sensu zabierać je ze sobą. Postanowiliśmy kupić coś pod drodze przy okazji zakupów na kolację. Sama wycieraczka szybko stała się z resztą dla kota punktem strategicznym. Było tam po prostu najchłodniej. Mimo włączonej na full dmuchawy i uchylonych okien, temperatura dawała się we znaki nawet nam, a klimatyzacji nie uznaję i nie obsługuję w swoim oldmobilu;) Jakoś daliśmy radę. Pod wieczór, gdy temperatura zaczęła opadać, wszyscy nabraliśmy ochoty na nocne życie :) Gdy dotarliśmy do celu, postanowiliśmy skorzystać z ostatnich podrygów zachodu słońca i pójść na spacer wzdłuż brzegu Biebrzy. No i pojawiło się pytanie: zabrać ze sobą kotkę czy nie? Póki co zajmowała strategiczną pozycję w aucie co raz to zeskakując w trawę i chowając się pod autem, bacznie obserwując nieznaną okolice. Takich przystanków zaserwowaliśmy jej kilka po drodze, żeby oswajała się z nowymi miejscami. Szybko zorientowaliśmy się, że kot podobnie z resztą jak człowiek zawsze szuka stałych punktów zaczepienia, takich swoistych pieczar, do których zawsze może się schronić i wszelkie wycieczki w plener zawsze kończą się kilkukrotnymi powrotami po śladach przed dalszą eksploracją. Takim punktem zaczepienia staje się auto, ale również my sami. Kiedy poszliśmy na spacer, wzięliśmy kotkę na rękę w obawie przed tym, żeby się nie wystraszyła i nie uciekła gdzieś w krzaki, a w tym półmroku byłoby ją naprawdę trudno znaleźć w tym gąszczu. Wyrywała się jednak zdecydowanie, więc postawiłam ją na ziemi i postanowiłam puścić, żeby zobaczyć, jak się będzie zachowywała. Wróciła w prawdzie kilka susów do tyłu, ale auto było poza zasięgiem wzroku, więc wróciła z powrotem do mnie, a jako że zauważyła, że Łobuz jest kawałek dalej z przodu pomknęła w jego stronę i tak właściwie podążała za nami krok w krok. Staliśmy się dla niej głównymi ruchomymi punktami odniesienia, za wyjątkiem być może epizodu z żabą, która stała się chyba pierwszą kocią żywą zabawką i nic i nikt nie było w stanie jej od niej oderwać. Nigdy nie przeszkadzajmy kotu w takich polowaniach - zwłaszcza małemu kotu. To dla niego prawdziwa lekcja życia! Ogólnie rzecz biorąc, spacer wzdłuż Biebrzy okazał się dla naszej kotki świetnym sposobem na wyszalenie się po długiej podróży. Byliśmy usatysfakcjonowani takim obrotem spraw. To znaczyło, że możemy pozwolić jej swobodnie się poruszać na terenie naszego obozowiska. I tutaj małe zastrzeżenie: ta zasada nie jest oczywiście bezwzględna. Nie puszczajmy kota zawsze i wszędzie. Kot świetnie radzi sobie z eksplorowaniem nowych miejsc, ale jet to dla niego mimo wszystko zawsze ekscytującym zadaniem, które łatwo może nabrać stresującego charakteru. Wystarczy hałas aut, tłum ludzi lub wiatr. To zaledwie niektóre z wielu czynników, które mogą wzbudzić w kocie niepokój, a wówczas trudno przewidzieć, jak się zachowa. Starajmy się ograniczać je do minimum. Inny kot lub pies są akurat najmniejszym problemem, bo nasz pupil ma już zapewne wyrobione instynktowne zachowania na takie sytuacje. Ja staram się swoją kotkę dodatkowo oswajać z psami mojej mamy lub dzikimi kotami na działce. To zawsze okazja do nowych doświadczeń i nauki nowych zachowań dla naszego pupila. Jeżeli nasz kot zaczyna się zachowywać nietypowo, np. normalnie zachowuje się spokojnie, śpi, odpoczywa, specjalnie nie szaleje, nie miauczy, a nagle zacznie to robić, to sygnał dla nas, że coś jest nie tak, że czegoś mu potrzeba, że się boi lub jest mu źle. W trakcie pobytu nad Biebrzą mieliśmy dwie takie sytuację. Jedna z nich miała miejsce podczas spaceru na punkcie widokowym. Myśleliśmy, że skoro dzień wcześniej tak sobie świetnie poradziła, to i dzisiaj będzie podobnie. Stało się jednak odwrotnie. Niespecjalnie chciała za nami podążać, zatrzymała się przy wieży widokowej i zaczęła miauczeć. Wzięłam ją więc na ręce i zeszliśmy w dół nad rzekę. Tam jednak zaczęła być jeszcze bardziej nerwowa. Puściłam ją, myśląc że może ma jakąś potrzebę. Znikła w gęstych wierzbach. Cały czas miauczała. Potem przestała. Zaniepokojona poszłam jej szukać. Zwabienie jej zajęło mi dłuższą chwilę. Wróciliśmy do auta i tego dnia już kotki nigdzie ze sobą w nie zabieraliśmy. Postanowiliśmy dać jej odpocząć od nadmiaru wrażeń. Dopiero pod wieczór, kiedy zrobiliśmy postój w lesie, sama wyszła myszkować. WNIOSKI: Otwarta przestrzeń, wiatr, mocne słońce - może się okazać, że to za dużo wrażeń na raz dla naszego kota. Jeżeli wyczujemy w jego zachowaniu niepokój, lepiej zostawmy go w aucie. Sprawdźmy, czy ma wodę i jedzenie, uchylmy okno, czy auto stoi w cieniu. Ograniczmy do minimum ilość niepokojących czynników. Druga sytuacja miała miejsce podczas powrotu. Kilimandżaro spała smacznie na kolanie Łobuza przez większość czasu i nagle zaczęła się wiercić. Przechodziła ciągle z jego kolan na moje kolana, drapała, miauczała, wędrowała po całym aucie jakby czegoś szukając. W końcu patrząc jej głęboko w oczy pomyślałam, że skoro woda, jedzenie nie przyniosły skutku, pewnie chodzi o grubszą potrzebę. Zatrzymał się więc na najbliższym przystanku autobusowym, wyciągnęłam worek z piaskiem i sypnęłam na tylną wycieraczkę. Bingo! Szybko poczuliśmy w powietrzu, że kotka załatwiła potrzebę. Napiła się jeszcze wody i poszła dalej smacznie spać. WNIOSKI: Kuweta w aucie to podstawa. Nie musimy wstawiać od razu standardowej kuwety do auta. Równie dobrze wystarczy duża podstawka pod doniczkę wypełniona najzwyklejszym piaskiem lub innym, do którego przyzwyczajony jest Wasz kot. Rodzaj piasku ma paradoksalnie niebagatelne znaczenie. Jeżeli kot przyzwyczai się do jednego, potem będzie go bardzo trudno oswoić z nowym, dlatego osobiście radzę najzwyklejszy w świecie jasny piasek z ogrodu, plaży lub znad brzegu rzeki. W ostateczności wystarczy rzucić piasek na wycieraczkę. Jeżeli chodzi o zapach - no, cóż, musimy się po prostu zatrzymać i wyrzucić zużyty piasek, opłukać kuwetę i przewietrzyć auto. Proste?! POMYSŁOWY DOBROMIR Zapomniałeś o drewnie na ognisko, a tutaj już prawie noc? Pomysłowy Dobromir nigdy Cię nie zawiedzie. Nad Biebrzę zajechaliśmy późnym wieczorem i złapaliśmy się na tym, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą kilku awaryjnych kawałków drewna. A tu wokół ciemno, a las kawałek drogi stąd. Nauczona doświadczeniem z licznych podróży staram się zawsze mieć w zanadrzu choćby chrustowy starter. Nawet przygotowałam drewno, ale na tej krótkiej drodze, która dzieliła mnie od niego, ostatecznie go nie zapakowałam w natłoku innych zadań do wykonania, które w między czasie wpadły mi do głowy. Tak bywa i pewnie doskonale wiecie, o czym mówię. Gorączka przedwyjazdowa! Tak się jednak składa, że jestem typem osoby, która wozi ze sobą w bagażniku różne pozornie niepotrzebne rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku przydają się w sytuacjach awaryjnych w podróży. Świetną alternatywą dla klasycznego ogniska okazała się zakupiona przeze mnie wcześniej świeca ogrodowa, a w rzeczywistości swojego rodzaju piec rakietowy z pieńka drewna, tzw. szwedzki palnik, który może być jednocześnie piecem i paliwem. Krótko mówiąc, to najzwyklejszy pieniek z dowolnego rodzaju drewna z wydrążonym otworem w środku i z boku. Ogrzeje, można na nim podgrzać obiad, daje również dużo światła. Citronella, którą nasiąknięty był znajdujący się wewnątrz knot przyniósł nam również ulgę w walce z biebrzańskimi komarami. Łobuz należy do tego typu ludzi, których komary wprost uwielbiają, a tego wieczoru nad Biebrzą było ich co nie miara. Nawet ja, która normalnie nigdy nie narzekam na ich towarzystwo, nie potrafiłam się od nich opędzić. Bałam się, że Łobuz zaraz wybuchnie albo wskoczy do auta i zostawi mnie tutaj samą. Wtedy przypomniałam sobie o tej "lampie ogrodowej":) Uratowała sytuację i dorównywała pod każdym względem urokowi klasycznego ogniska. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że taki piecyk rakietowy możemy wykonać sami. Zajmuje mało miejsca, więc bez problemu można wozić go ze sobą w aucie. PLANOWANIE NA KOLANIE Spontaniczny wyjazd? Nieznana okolica? Zabrakło Ci czasu, aby zrobić research ciekawych miejsc, atrakcji i zakątków? Jesteś w kropce. Co robić? Oto kilka przydatnych wskazówek: 1. ZBIERAJ MAPY I WOŹ JE ZAWSZE W SCHOWKU Gdziekolwiek mnie nie rzuci, moją uwagę zawsze przykuwają darmowe mapy, przewodniki i wszelkiego rodzaju ulotki. Zawsze przeglądam takie rzeczy i zabieram ze sobą. Uwielbiam mapy. Z resztą dotychczas to głównie na nich i na pytaniu tubylców opierałam swoją orientację w terenie. Nie mam internetu w komórce i na czas wyjazdu telefon właściwie w ogóle idzie w odstawkę. Uważam, że wszechwiedza płynąca z internetu psuje przyjemność eksplorowania nieznanego na własną rękę. Zdecydowanie wolę już zabrać ze sobą stary PRL-owski przewodnik lub kartę z Atlasu Polski, choć bywa i, że o tym zapominam. Z pomocą przychodzą mi wówczas wspomniane wcześniej mapy. Częstokroć zdarza się, że odkrywam ich dodatkowe walory informacyjne, np. podczas pobytu nad Biebrzą znalazłam w schowku mapę Podlasie Rowerem, a na odwrocie mapy znalazłam skrócony opis wszelkiego rodzaju atrakcji, zabytków i miast na całym Podlasiu. 2. TELEFON DO PRZYJACIELA Właściwie to od tego zaczęła się nasza wyprawa nad Biebrzę. Spontanicznie rzucona przez Łobuza propozycja wyjazdu na weekend sprawiła, że ruszyłam wszelkie zatarte trybiki w swojej podróżniczej duszy i przypomniałam sobie, że kiedyś przy okazji mojego kolejnego wyjazdu nad Hańczę, znajoma zachwalała mi pewne miejsce nad Biebrzą. Rozbijanie namiotu na dziko nad samą rzeką w pięknym odludnym zakątku wprost idealnie odpowiadało chyba naszym obecnym potrzebom. 3. KTO PYTA, NIE BŁĄDZI Jeżeli pomimo to nadal będziecie odczuwać niedosyt informacji, zagadujcie do tubylców. Jeżeli po drodze minęliście jakąś agroturystykę, nie wahajcie się do niej zajrzeć. Całkiem możliwe, że odkryjecie jakieś fajne miejsce na kolejny pobyt, nawiążecie ciekawą znajomość lub dowiecie się o przepięknych miejscach nieopisanych w przewodniku lub pominiętych na mapie. No i oczywiście przy okazji otrzecie się być może o lokalny folklor, codzienne życie, a może usłyszycie jakąś ciekawą historię. JUŻ WKRÓTCE NA WYCIECZKI OSOBISTE!
Nadbużańskie uroczysko. Wyprawa wzdłuż dzikiego i zarośniętego brzegu Bugu w poszukiwaniu potocznika wąskolistnego, wodnego odpowiednika paprotki, zaowocowała odkryciem wyjątkowo bogatego pod względem fauny i flory naturalnego oczka wodnego. Można było tutaj znaleźć chyba wszelkiego rodzaju cuda wodnej roślinności, jakie tylko Bóg stworzył: tatarak, pałkę, jeżogłówkę gałęziastą, imponujące skupisko osoki aloesowatej (to ta przypominająca aloes roślina zanurzona w wodzie na drugim planie, a także nisko rosnące nad wodą skupisko roślin przed trzcinowiskiem na skraju zbiornika), grążel żółty, rdestnicę wodną, rzęsę wodną, salwinię, żabieńca babkę wodną (ta misternie rozgałęziona roślinka na pierwszym planie to jej kwiatostan), strzałkę wodną, różne odmiany situ, rogatka i pływające pod wodą rośliny, różową krwawnicę, wiązówkę błotną, a nawet sam owoc zakazany - szalej jadowity i oczywiście wspomniany przeze mnie wcześniej potocznik wąskolistny. Oprócz tego można było zaobserwować oczywiście wszelkie bogactwo fauny - błotniarkę stawową, zatoczka rogowego, nartnika, niezłego hałasu narobiła też wokół siebie żaba wodna, która wyskoczyła z zarośli na pływający kawałek drewna, aby przyjrzeć się uważnie niezapowiedzianemu gościowi. Zaalarmowana intruzem zgraja wodniczek wszczęła nerwowy alarm, po czym znikła w wysokim i gęstym trzcinowisku. Lokalna nieźle odkarmiona pijawka nie zwlekała ani chwili, gdy zanurzyłam rękę w gęsto zarośniętej wszelką roślinnością wodzie. W tym momencie pomyślałam sobie, że miałam jednak trochę oleju w głowie, że nie wchodziłam dzień wcześniej do wody bez kaloszy. OSOKA ALOESOWATA (Stratiotes aloides) To niezwykle delikatna i krucha roślina, która potrafi jednak osiągać pokaźne rozmiary. Kształtem i fakturą liści przypomina nieco popularny aloes. Rośnie częściowo nad, częściowo pod wodą. Na zdjęciu widać piękny okaz z pełzającymi pod wodą liśćmi. SZALEJ JADOWITY (Cicuta virosa l.) Kuszący baldach tej rośliny ma w sobie jednak coś alarmującego. Nie, dziękuję, ja się nie skuszę, ale może jakiś zapylacz?! Szalej jadowity, popularnie zwany cykutą, to jedna z najbardziej trujących roślin w Polsce. ŻABIENIEC BABKA WODNA (Alisma plantago-aquatica) Misterny kwiatostan żabieńca babki wodnej - wiecha zbudowana z okółków gałązek wzniesionych do góry prezentuje się imponująco w świetle słońca na tle granatu zbiornika. ŻABA WODNA (Rana esculenta) Ciekawość nie zna granic. Ta mała żaba narobiła niezłego hałasu zanim wygramoliła się z trzcinowiska na unoszący się na wodzie kawałek drewna by bacznie przyjrzeć się intruzowi. A może to zaczarowany książę czekający z niecierpliwością na swoje przeznaczenie?! WODNICZKA (Acrocephalus paludicola) Z tego zdjęcia jestem bardzo dumna, bo udało mi się uchwycić ptaka, którego zazwyczaj pasjonaci jeżdżą podziwiać aż nad samą Biebrzę. Hałaśliwa ptasia zgraja w mijanym trzcinowisku okazała się skupiskiem wodniczek. Na zdjęciu wodniczka w pełnej krasie. Oprócz jasnych smug ocznych i białego paska przebiegającego wzdłuż głowy, to właśnie dzięki charakterystycznym podłużnym wyraźnie kontrastowym tygrysim paskom na grzbiecie można ją z łatwością odróżnić od innych podobnych ptaków, np. pospolitej rokitniczki. Jest to typowy ptak lęgowy błotnistych łąk porośniętych turzycą, choć na przelotach pojawia się również właśnie nad brzegami stawów w wysokich trzcinowiskach. Jest to ptak wędrowny. Według OTOP, wodniczka (Acrocephalus paludicola) jest najrzadszym i zarazem jedynym globalnie zagrożonym gatunkiem z rzędu wróblowych (status wg IUCN – narażony), występującym w kontynentalnej części Europy. Wodniczka jest gatunkiem, za który Polska ponosi wyjątkową odpowiedzialność, ponieważ około 25 procent całej światowej populacji żyje właśnie tu. Więcej na stronie Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (OTOP): http://otop.org.pl/naszeprojekty/chronimy/wodniczka/
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|