Kocie łby, stare jabłonie i Zinowe strzechy. Moja kochana dzika Polska w ruinie. Taka, jaką lubię. Dla wielu zacofana, dla mnie po prostu tradycyjna i swojska. Po prostu prawdziwie polska. Moja stara słowiańska dusza odczuła ulgę, że są jeszcze takie miejsca. Nie dla mnie ekskluzywne hotele, turystyczne bulwary i wytwory najnowszej technologii. Oficjalnie zdziczałam. Jestem częścią tego świata, który bezpowrotnie odchodzi - brukowanego kocimi łbami, wysadzanego starymi jabłoniami, krytego strzechami. Niezrozumiałego. Lekceważonego. Zaniedbanego. Nie dojedziesz tam autostradą wolności. Musiałbyś iść na przełaj przez dzikie łąki, zaśmiecone lasy i gruntowe drogi. Tak a propos "Polski w ruinie" - stopień zaśmiecenia polskich lasów jest przykładem potwierdzającym niestety tę tezę. A to wszystko przez mentalność ludzi, że skoro to nie moje prywatne, ten las, to pole, ta ulica, to mnie to nic nie obchodzi, to problem urzędników, rządu, państwa. A szkoda właśnie, że to niektórych nic nie obchodzi! Już zostałam jakiś czas temu posądzona o skrajnie lewicowe poglądy rodem z PRL-u, jakoś mnie to nie rusza, bo uważam, że nawet jeśli swoją postawą potwierdzam jakieś tam poglądy, choćby i lewicowe, a jestem gotowa sama zakasać rękawy i przewalać szlam w lokalnym stawie w parku, to uważam, że nie ma nic złego w żadnych poglądach dopóki dopóty idące za tym działania nikomu by nie szkodziły, ale miały wpływ na polepszenie warunków życia lokalnej społeczności. Jakoś wciąż chyba Polacy nie umieją się oswoić z tą myślą, że wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za kształt dzisiejszej Polski. Tylko aktywnym działaniem, bezpośrednim reagowaniem i prowadzeniem dialogu - tak, to wymaga wysiłku, odwagi, pracy - jesteśmy w stanie zmieniać dzisiejszą rzeczywistość. Ona sama się nie zmieni, nikt za nas tego nie zrobi, dopóki pierwsi nie zrobimy pierwszego kroku. Ale oczywiście można o tym mówić, uświadamiać ludzi w nieskończoność, a to i tak jakby walić głową w mur. Nie pozostaje nic innego, jak machnąć ręką i powiedzieć sobie: Trudno! Jak nie, to nie. Byle tylko nie pozwolić nikomu zachwiać w sobie wiary w to, że taka postawa ma w istocie sens. Czasami miewam chwile zwątpienia i jak nasz wielki polski poeta Adam Mickiewicz w "Lirykach Lozańskich" użalam się nieco nad tą młodością górną i durną:
Polały się łzy Polały się łzy me czyste, rzęsiste... Na me dzieciństwo sielskie, anielskie, Na moją młodość górną i durną, Na mój wiek męski, wiek klęski; Polały się łzy me czyste, rzęsiste... Źródło: http://www.edulandia.pl/…/1,89057,5689509,Liryki_lozanskie_… Czyż to nie defetyzm w najczystszej formie? Ale póki mam jeszcze siłę, wolę być jednak górna i durna. Ciekawe, czy ktoś umiałby jeszcze w dzisiejszych czasach położyć kocie łby? Uważam, że to zdecydowanie bardziej estetyczne, jak również trwalsze rozwiązanie niż kostka brukowa (ponoć tylko 3 lata gwarancji, śmiechu warte, czyż nie?! Kocie łby na zdjęciu muszą mieć sporo lat, choć nie jest to oczywiście równa nawierzchnia, jechało się po niej całkiem dobrze), a i skuteczne rozwiązanie problemu nadmiernej prędkości na drodze. Zwłaszcza w zimie. Przy okazji wykorzystanie naturalnych zasobów bez konieczności ponoszenia dodatkowych kosztów produkcji idealnych kostek według wydumanych standardów UE. Produkowanie czegoś po to, aby za 3 lata nadawało się do wymiany za te same pieniądze? Czyż to nie absurd? I to wszystko tylko po to, aby nakręcać system kapitalistyczny. Masowa produkcja bubli w cenie, która nie przekłada się na realną wartość produktu. Kiedyś takie kocie łby były na ul. Wschodniej przecinającej tory WKD w Podkowie Leśnej. Pamiętam ten obraz jak żywy. Byłam wówczas dzieckiem. Ciekawe, czy te kocie łby zerwano czy też może gdzieś tam jeszcze są pod warstwą asfaltu. A wkrótce: Podkowa Leśna-Nowy Dwór Mazowiecki 100km Godzina druga w nocy. Pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów wjeżdża na stację Bydgoszcz Główna. Po rozświetlonym pomarańczowym światłem lamp peronie snują się przez rozmazaną szybę jak zjawy nieliczni ludzie: para policjantów, jakiś robotnik w pomarańczowym kasku, zdezorientowani pasażerowie szukający właściwego pociągu. Moje śpiące współpasażerki budzą nieznośne metaliczne zgrzyty i hałasy odpinanych ze składu wagonów, które mają pojechać w przeciwnym kierunku. Kątem oka dostrzegam mężczyznę na korytarzu. To starszy człowiek, około 60-tki, szczupły, o zapadniętej, szarej twarzy, posiwiałe włosy błyszczą w świetle jarzeniówek, pod sokolim nosem lśni jeszcze ciemny wąs. Mężczyzna mija mój przedział, po czym po chwili wraca i ostatecznie rozsuwa drzwi. Czuć od niego alkohol, ale jego obecność nie budzi we mnie lęku. Być może ze względu na obecność dwóch pasażerek w wagonie. Starszej kobiety około 50-tki i młodej dziewczyny, po wyglądzie wnioskuję, że jest pewnie tegoroczną maturzystką. Mężczyzna kładzie torbę na fotelu z brzegu i rozgląda się po wagonie. Unikam kontaktu wzrokowego i uciekam wzrokiem za szybę. W pewnym momencie słyszę jak mówi chyba z braku laku jakby sam do siebie: “Mam nadzieję, że stąd mnie już nie wyrzucą.” Mimowolnie spoglądam w jego stronę, a on jakby z ulgą, że ktoś w ogóle zwrócił na niego uwagę, kontynuuje i mówi, że konduktor wyrzucił go przed chwilą z pociągu, twierdząc, że ma nieważny bilet, a on kupił go już wczoraj i przecież pisało na składzie, że to pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów. Był bardzo podenerwowany nieuprzejmością konduktora i całą dezinformacją na kolei. Poczuł się jakby go posądzili o nieuczciwość, a on przecież kupił bilet?! Powiedziałam, że o tej samej godzinie odchodziły dwa pociągi tej samej relacji, a jeden z nich wymagał przesiadki, być może stąd całe nieporozumienie. Ja też pewnie bym się pogubiła, gdybym miała wykupiony bilet, ale tak się akurat złożyło, że postanowiłam zakupić bilet w pociągu, bo nie byłam w stanie kupić biletu na rower w kasie i nie chciałam ryzykować problemów. Na szczęście trafiła się miła pani konduktor, kobita pełną piersią, dobrze zbudowana, silna osobowość, więc po krótkiej wymianie, w stylu “Nieźle się Pani musi nakrzyczeć”, którą odebrała chyba jako komplement, kupno biletu stało się właściwie czystą przyjemnością w przeciwieństwie do mojej wcześniejszej próby, kiedy kasjerka ewidentnie była podenerwowana, śpieszyła się wyjść czym prędzej z pracy i w ogóle nie była skora do pomocy. Po tej krótkiej dygresji mężczyzna nieco się uspokoił. Zapadła chwila milczenia. Ponownie odwróciłam wzrok w stronę okna. Pociąg ruszył dalej.
Przez ten cały czas zbierałam się do spisania kilku refleksji na temat tego trudnego wyjazdu, więc wyciągnęłam notes i zaczęłam coś pisać w nikłym świetle padającym z korytarza przez szczelinę w zasłonach. Po chwili mężczyzna zagadnął, czy nie szkoda mi wzroku. Spojrzałam na niego zmieszana i po chwili odłożyłam notes, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma sensu, lepiej dam sobie spokój z tymi refleksjami, w końcu to i tak nic przyjemnego. Na refleksje przyjdzie jeszcze czas. Nie oponowałam, kiedy starsza kobieta zapytała, czy może zgasić światło. Miałam latarkę, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do robienia wielu rzeczy po ciemku. Mężczyzna co chwilę mnie zagadywał. Miał, widać, ogromną potrzebę konwersacji. Opowiedział między innymi jak, czekając na pociąg, zauważył jakąś dziewczynę na torach, która fotografowała wagony. Miłośniczka kolei, stwierdziłam. Proszę Pani, ja ją pytam, co ona fotografuje, a ona mi odpowiada, że fotografuje wagony, bo na nich się tak ładnie rozkłada światło. Czy to ma sens? Ludzie nie mają, co robić, podsumował. W myśli pomyślałam sobie z rozczarowaniem o swojej własnej fotograficznej pasji, która przypominała nieco właśnie tą asburdalną odpowiedź dziewczyny. Bo tak się ładnie światło rozkłada. Nie czułam złości na swojego sąsiada. Raczej miałam poczucie, że jest w tym, co powiedział, niestety wiele prawdy. Nagle zaczął strasznie kaszleć i próbował go tłumić, kaszląc w kurtkę. Zaproponowałam, że może chciałby się napić wody i wyciągnęłam do połowy pełną małą butelkę wody, która już i tak ledwo starczyłaby mi z resztą na powrót. Podziękował i wytłumaczył, że to nic takiego. Papierochy. Dzisiaj wypalił 20, a właściwie 22, licząc te 2 ostatnie, kiedy zdenerwował się całą sytuacją w pociągu. 22 – to i tak mało, stwierdził. Mimowolnie pomyślałam o Ojcu, ale już dawno dałam sobie spokój z pouczaniem kogokolwiek. Sama byłam nałogowcem. Sytuacja z pociągu nie dawała mężczyźnie spokoju, więc cały czas do niej nawiązywał. Stwierdził, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego został tak potraktowany. Jego rozczarowanie stało się dla mnie jasne, kiedy wyznał, że to jego 3 dzień na wolności, że spędził ostatnie 14 lat w więzieniu. Były wojskowy. Pracownik BOR-u. Pracował w obstawie Kaczyńskiego. Kaczyński do Łodzi leciał samolotem 120 kilometrów, a oni musieli go obstawiać z szosy. Co za absurd, dodał, lecieć samolotem do Łodzi za pieniądze podatników, kiedy możnaby taniej samochodem. Wycelował w niewłaściwego człowieka. Sąd wojskowy. 14 lat więzienia. 14 lat, które kompletnie zmieniły jego życie. W czasie odsiadki zmarli rodzice, zmarła żona, został sam, odeszli wszyscy drodzy mu ludzie. Jedyne, o czym teraz marzy to wrócić do rodzinnego domu w Nowym Sączu i zaszyć się w głuszy na 2 tygodnie. Nikogo nie widzieć. Tylko on i przyroda. Wiewiórki, które były tak oswojone, że siadały mu na ramieniu. Niedźwiedzie – ciekawe, czy jeszcze żyją. Odsiadywał wyrok w więzieniu w Słupsku, ma tam mieszkanie, ale stwierdził, że musi odpocząć od tego miejsca. Choćby do Wielkanocy zaszyć się na rodzinnej działce w Nowym Sączu. Żadne luksusy. Kuchnia, łazienka, sypialnia, pokój jadalny, niewielki ogródek. Na miejscu będzie o 12, o ile znowu się nie okaże, że coś z biletem nie tak i go nie wyrzucą. Kto by pomyślał, żeby tak potraktować człowieka, tak wprowadzić w błąd i jeszcze mieć pretensje do pasażera o bałagan na kolei nie z jego winy. Przerwałam mu i powiedziałam: "Niech Pan sobie pomyśli, że gdyby Pan wsiadł do właściwego pociągu, może nigdy byśmy się nie spotkali i nie rozmawialibyśmy teraz," skonstatowałam. Po raz pierwszy chyba mężczyzna się rozluźnił, wręcz roześmiał i stwierdził, że w sumie to mam rację. "Trzeba zawsze szukać pozytywnych stron nawet w największym nieszczęściu. Inaczej człowiek by zwariował," dodałam. A wiedziałam doskonale, co mówię, choć nie było to dla mnie w sumie żadnym pocieszeniem. Pozwoliło po prostu przetrwać chwilę załamania. I tak oto dogadali się: były więzień z prawdziwego zdarzenia, który wszystko stracił i ja, więzień z wyboru, który myślał, że nie ma już nic do stracenia, a jednak wracał właśnie w poczuciu utraty własnej godności. Nie mogliśmy się nie dogadać, choć powody, dla których czuliśmy, że nie uszanowano naszej godności, leżały po przeciwnych stronach biegunów. Posądzenie o nieważny bilet to była kropla w moim morzu ludzkiej niegodziwości. A jednak wytrzymałam to nerwowo. Jednak przetrwałam. Siedzę w tym pociągu i znowu wracam jeszcze uboższa, choć może bardziej zahartowana, stanąć ponownie do tej samej walki. W kółko do tej samej walki. Ta podróż to mój ostatni odpoczynek, ten pociąg to mój ostatni azyl, tych kilka godzin to mój ostatni czas względnej wolności. Wracam za kraty. Znowu nie udało mi się uciec. Przynajmniej znam powód. Czy było warto? Nie, choć przynajmniej uświadomiłam sobie jeszcze kilka smutnych prawd o tym świecie i o ludziach. Prędzej czy później i tak pewnie spotkałby mnie taki los, o ile nie gorszy. Przeprosiłam swojego sąsiada i powiedziałam, że spróbuję się trochę zdrzemnąć, bo jutro czeka mnie ciężki dzień, a i dzisiaj nie było łatwo. Zaproponował, żebym położyła głowę na oparciu, na którym położył bluzę, będzie wygodniej. To miło z jego strony. Podziękowałam i skuliłam się jednak przy oknie. Obudził mnie świt. Nigdy nie doświadczyłam świtu w pociągu. Mój sąsiad spał w najlepsze, choć w sposób, który przypomniał mi pierwsze kadry z filmu 'Nosferatu Wampir' Wernera Herzoga, gdzie w podziemnych lochach siedziały skulone mumie o ustach wykrzywionych w przeraźliwym grymasie jakby ujrzały śmierć. Odwróciłam wzrok. Kątem oka dostrzegłam starszą kobietę odmawiającą różaniec. Być może za mnie, być może za naszego sąsiada, a być może za własną sprawę. Wyszłam na korytarz, przywitać dzień. Wszechobecna jasność pochłonęła mnie bez reszty. Patrzyłam jak słońce rozświetla bezkresne pola, lasy, gospodarstwa ciepłą łuną. Ten wschód słońca zapadnie mi na długo w pamięć, choć to będzie bardzo męczące wspomnienie. Wyjechałam odpocząć, cieszyłam się, byłam pełna optymizmu i spokoju, wracam jednak bardziej zmęczona, jakby połowa mnie wraca w poczuciu straty tego, co udało mi się z ogromnym trudem z siebie wydobyć w przeciągu ostatnich tygodni, mimo niepomyślnych wiatrów. Być może to Bóg mnie pokarał. Tylko za co? Za to, że jestem taka, jaka jestem?! Staram się, ile mogę, ale nie mam już siły dalej trwać. Próbowałam żyć. Odbić się od dna. Być może lepiej zostać na dnie. Przynajmniej nie spadnie się już niżej. Dnie, którego szczerze nienawidzę w swojej bezsilności. Kto by mi współczuł?! Prędzej pewnie ten obcy człowiek z wagonu, którego imienia nawet nie poznałam, a bardzo żałuję. Być może i dla niego byłby to zaszczyt, gdyby ktoś chciał poznać jego godność. Mógłby się w końcu poczuć jak człowiek, a nie jak pies, bo takie odniosłam wrażenie, że tliła się w nim wątpliwość, czy mając taką przeszłość, ma prawo jeszcze czuć się jak człowiek. To nie ważne, że nikt może nawet o jego przeszłości nie wiedział, ważne, że to on czuł się jakby wszyscy wiedzieli. Na tyle nie potrafił pogodzić się z tym, co go spotkało, że już nawet wolność stawała się nie do zniesienia. Doskonale to rozumiałam. Być może gdyby tak się stało, gdybyśmy mieli okazję się jeszcze pożegnać, mogłabym mu powiedzieć, że jakby przeżywał chwilę zwątpienia, żeby pomyślał o mnie, że jest na tym świecie choć jeden człowiek, któremu nie jest obojętny i, który dobrze mu życzy. Może byłoby mu łatwiej, a może wcale tego nie potrzebował. Być może tylko bym go uraziła. Odniosłam jednak wrażenie po załamaniach w głosie, że on już wyjeżdża na zawsze, że już nie wróci, że to jego ostatnia podróż. Że gdzieś tam w głębi duszy, chce już tylko umrzeć. Że nie widzi sensu dalej żyć. Współczułam mu. Być może dobrze się stało. Być może ponownie ingerowałabym niesłusznie w prawa natury, być może tak już musi być, być może trzeba się zdać na łaskę Pana, gdzie nas zaprowadzi. Choćby i to było na zatracenie. Być może tylko zakłóciłabym spokój tej jego ostatniej podróży. Są takie miejsca, gdzie słońce nie zachodzi nigdy do końca. Zanim zdąży zajść na jednym brzegu jeziora, na powrót wschodzi na drugim. Uroczyska, gdzie nigdy samotny wędrowiec nie czuje się do końca sam. Nie można być już chyba bliżej dzikiej strony swojej natury, jednocześnie nie mogąc zlać się z nią w jedność. Z jednej strony daje to poczucie ulgi, z drugiej pogłębia wewnętrzny niepokój. Co najmniej jakby zachód słońca zwiastował początek walki o przetrwanie, wzmagającej zwierzęcą czujność. Wówczas w człowieku odzywają się instynkty, z których nawet nie zdawał sobie sprawy. To tam właśnie przestaje mieć znaczenie czas. Z jaką łatwością człowiek dostosowuje się do obcego mu w gruncie rzeczy naturalnego rytmu życia, gdzie podobnie jak ptakom wystarczają mu trzy godziny snu. Trudno mu się nadziwić, że dzień trwa tak długo, że zaczyna się tak wcześnie, a kończy tak późno.
Wreszcie abstrakcyjna liczba 108 metrów. Dopiero teraz uzmysławiam sobie lub raczej próbuję wyobrazić jak by to było znaleźć się na samym dnie i spojrzeć w górę. To co najmniej tak jakby postawić jedna na drugiej pięć 20-metrowych sosen. O ile jesteście sobie w stanie wyobrazić 20-metrową sosnę. Tyle z mrożącej krew w żyłach kalkulacji. Gekon uśmiecha się smutno
- Człowiek zachodu lubi sobie popatrzeć na biedę, ale potem chce wrócić do klimatyzowanego pomieszczenia i otaczać się nowoczesnymi sprzętami. Taka turystyka jest złem – o dobrej i złej turystyce, znikającym „piekle świata” i nowym kolonializmie opowiada Dorota Sumińska, autorka książki „Uśmiech Gekona”. Aleksandra Suława: Kocha pani zwierzęta. A lubi pani ludzi? Dorota Sumińska: - Jako jednostki owszem, lubię, ale jako gatunek? Zdecydowanie nie! Ludzie są potwornie ekspansywni i to w najgorszym znaczeniu tego słowa. Nasza historia to historia wojen, rzezi, mordów. Jesteśmy mistrzami w gotowaniu innym potwornego losu. Wystarczy przypomnieć sobie, że każdego dnia, tylko z powodu naszego apetytu, ginie ok. 50 mln zwierząt. Nie ma innego gatunku, który zadawałby tyle cierpienia co człowiek. W swojej książce pisze pani, że każda kolejna wizyta w Emiratach Arabskich utwierdzała panią w przekonaniu, że nasza cywilizacja to barbarzyństwo. Jakie jest największe przewinienie białego barbarzyńcy? - Niezadowolenie. Jesteśmy wiecznie niezadowoleni i wszystko chcemy zmieniać. Jeśli jest gorąco, chcemy chłodzić, jeśli zimno chcemy ogrzewać, jeżeli mamy prędkość ciała dostosowaną do takiego, a nie innego pokonywania przestrzeni, chcemy przyspieszać. Nie satysfakcjonuje nas to, co dostaliśmy od matki natury, więc z pasją niszczymy wszystko co mamy wokół siebie. A tymczasem moglibyśmy żyć w raju. Co przez nasze niezadowolenie znika z azjatyckiego raju? - Znika czysta pustynia, bo zakrywają ją torby foliowe, smutny znak naszych czasów. Żeby zobaczyć czystą pustynię, trzeba odjechać ok. 100 km od centrum Dubaju. Jednak nawet tam jest ona zaorana śladamiterenowychsamochodów, bo ludzie urządzają sobie crossy przez wydmy. Przez tę rozrywkę cierpią tez naturalni mieszkańcy pustyni - zmniejsza się ich przestrzeń życiowa. Bardzo zmieniło się wybrzeże morskie, które teraz niemal w całości jest zagospodarowane przez plaże hotelowe. Jednak najbardziej odczuwa się zmianę klimatu. Kiedyś Półwysep Arabski nazywano "piekłemświata". Kiedy znad pustyni wiał wiatr, było potwornie gorąco i sucho, deszcz padał raz na 7-10 lat, a słońce świeciło ciągle, było stałym ozdobnikiem nieba. W tej chwili słońce jest za mgłą, mży na okrągło. Porobiono sztuczne wyspy i ogrody porośnięte roślinnością, w miastach powstały parki, teraz Azja jest zielona. Zmienia się klimat? Czy zmieniają się również ludzie? - Ludzie są zupełnie inni niż przed kilkunastu laty. Wszyscy robimy się jednakowi, a naszym bogiem stają się pieniądze. Emiratczycy, których pamiętam z mojej pierwszej wizyty w tym kraju w 1997 roku, byli bardzo otwarci. To byli ludzie którzy jeszcze nie odkryli wartości pieniądza. Teraz nie tylko zrozumieli, dlaczego wokół pieniądza gromadzi się tylu chętnych, ale też bardzo szybko nauczyli się go liczyć. Uzależnili się od niego. Wartości, które kiedyś miały dla nich znaczenie, zastąpił pieniądz. Jakie to były wartości? - Palma daktylowa i gościnność. Jeszcze kilkanaście lat temu Emiratczycy byli bardzo towarzyscy, cenili sobie swoją odrębność, byli dumni z tego jacy są, jak żyją. Teraz stali się tacy jak my. Czyli jacy? - Pazerni na pieniądze. Zaczęli zamykać na klucz domy i samochody. To fakt, że zmusiła ich do tego fala turystów z "cywilizowanego świata". Po prostu nie mieli wyjścia. To znaczy mieli, ale wtedy nie mogliby zarobić. W pani książce pojawia zdanie: "W głosie gekonów jest prośba: nie niszczcie naszego domu". Czy w głosie ludzi również pobrzmiewa taka prośba? - Niektórzy mieszkańcy Azji mają refleksję, że zmiany, które dotykają ich kontynent zmierzają w złą stronę. Jednak jest ich mniej niż tych, którzy nie widzą dalej niż poza czubek własnego nosa, a na tym czubku znajduje się pieniądz. Większość tubylców cieszy się z tego, że zostawiamy u nich pieniądze. Skutecznie zaraziliśmy ich gadżetową chorobą, tą epidemią chęci posiadania, która już dawno opanowała naszą cywilizację. Azjaci zachorowali na Zachód, chcą mieć smartfony, telewizory, samochody. Kiedyś mieli to, co było im naprawdę potrzebne, teraz gromadzą to, co jest im kompletnie niepotrzebne, dla samej tylko chęci posiadania. A wszystkie te rzeczy, których pragną, można mieć tylko za pieniądze. Cywilizujemy, zabieramy przestrzeń życiową, zmieniamy ludzi na nasz wzór. Czy to co teraz robimy to rodzaj nowego kolonializmu? - Z pewnością tak. To jest kolonializm nowego typu, który można nazwać kolonializmem finansowym. Ale czy my naprawdę wykorzystujemy Azjatów? Przecież każdy kto jedzie na wakacje zostawia tam pieniądze, a te kraje utrzymują się głównie z turystyki.... - Gros tych pieniędzy nie zostaje tam, ale wraca z powrotem na Zachód. Prawie wszystkie znane hotele, które zostały postawione na wybrzeżach Azji, najeżą do zachodnich firm, więc wydane w nich pieniądze wracają do Europy i Ameryki. Tak samo jest ze sklepami. Małe sklepiki nikną. Ostatnio byłam na mojej ukochanej wyspie i co widzę? Tesco. A więc podróżowanie jest złem? - Kiedyś uważałam, że turystyka niszczy, teraz nie jestem aż tak radykalna. W wielu rejonach Azji zauważyłam, że turystyka ratuje, co widać na przykładzie lasów tropikalnych. Ich wycinanie w celu uzyskania terenów pod plantację jest nagminne. Jednak ostatnio niektórzy zorientowali się, że turysta przyjeżdża do Azji popatrzeć nie na plantację palmy olejowej, ale na las. I tubylcy zaczynają cenić własną przyrodę, bo dostrzegają, że mogą na niej zarobić. A więc dobry turysta czy biały barbarzyńca? - Turystyka turystyce nierówna. Z jednej strony natura jest ocalana przez pewne pragnienia turystów, z drugiej niszczona przez inne ich zachcianki. Przyrodę niszczą te tabuny ludzi, dla których buduje się nowoczesne hotele, całe centra luksusowego bytowania. Bogaty turysta żąda przeniesienia swojego bogactwa na nawet biedny teren. Człowiek zachodu lubi sobie popatrzeć na biedę, ale potem chce wrócić do klimatyzowanego pomieszczenia i otaczać się nowoczesnymi sprzętami. Taka turystyka jest złem. Czy wobec tego twierdzenie, że podróżowanie jest "chłonięciem kultury" to hipokryzja? - Jeśli ktoś jedzie na all inclusive i mówi: "jadę chłonąć kulturę" to z pewnością jest hipokrytą. W takiej sytuacji nie powinien mówić: "będę chłonął kulturę" tylko "będę chłonął drinki nad basenem, a poza teren hotelu wyjdę raz albo wcale". Tylko czy po drinki warto jechać, aż tak daleko? A po co pani tam jeździ? - Podziwiać świat jeszcze nie zniszczony przez człowieka. Po to, żeby zobaczyć i poznać coś co tworzyło się przez miliony lat, a czego człowiek jeszcze nie zdążył zniszczyć. Nie ma chyba nic ciekawszego od tego jaka jest ziemia, jakie są kultury, gatunki zwierząt, jak się żyje w innych stronach świata. To już podróżowanie czy jeszcze turystyka? - Podróżowanie, turystyka, to tylko słowa. Nie uważam, że turysta to ktoś pośledni, a podróżnik - wybitny. Można być wspaniałym turystą i beznadziejnym podróżnikiem - i odwrotnie. To są tylko słowa. Ja nie określam się ani tak, ani tak. Po prostu szukam sobie jakiegoś miejsca, które wydaje mi się ciekawe i mało uczęszczane, i staram się wszystko zrobić, żeby tam dotrzeć. Nie wierzy pani w atrakcje z przewodników? - Cała przyjemność podróżowania kryje się nie w tym, że ktoś odkrył coś przed nami już sto razy, ale w tym, że sami odkrywamy. Żeby zrozumieć tę różnicę, proszę wyobrazić sobie taką sytuację: Idziemy na grzyby, a ktoś bierze nas za rękę i prowadzi utartą ścieżką. W takich warunkach znajdziemy najwyżej pół grzyba, bo przed nami tą samą ścieżką przeszło sto osób. Jadąc na zorganizowaną wycieczkę idziemy właśnie takimi ścieżkami. Widzimy to, co inni chcą nam pokazać. Kiedy podróżujemy sami poznajemy prawdziwy świat, prawdziwych ludzi i prawdziwą rzeczywistość. Choć jest to świat inny od naszego. Udało się pani kiedyś zatrzeć granicę między tymi światami? - Udaje się za każdym razem. To są tacy sami ludzie jak my. Co prawda funkcjonują w innych warunkach, mają inny styl życia, natomiast uczucia, emocje, problemy i marzenia mają bardzo podobne do naszych. Jeżeli zachowujemy się przyzwoicie i nie staramy się robić z siebie królów świata to zacieranie granicy jest bardzo proste. Jak być mądrym turystą, a nie "królem świata"? - Przede wszystkim zminimalizować swoje potrzeby i postawić sobie cel. Samemu sobie odpowiedzieć na pytanie: " Dlaczego chcę tam jechać". Jeżeli odpowiedź będzie brzmiała: "Bo chcę wypocząć i napić się wódki" to lepiej pojechać do jakiegoś SPA w Polsce. Natomiast jeżeli odpowiemy sobie: " Bo chcę poznać ludzi, przyrodę, sposób życia" to udać się w podróż, a w czasie tej drogi ograniczyć swoje potrzeby do minimum, zdać się na to, co daje tamtejszy świat. Wtedy na pewno nie uczynimy wokół siebie spustoszenia. http://kobieta.interia.pl/gwiazdy/wywiady/news-gekon-usmiecha-sie-smutno,nId,1440623#iwa_item=1&iwa_img=1&iwa_hash=13608&iwa_block=lifestyle Poniższa galeria to zbiór wrzuconych “na szybko”* zdjęć z mojej ostatniej wyprawy na Pomorze. Cel: jezioro Dzierzgoń w Prabutach i wszystko, co piękne po drodze i na około. Status: cel osiągnięty, wart powrotu, przy okazji miejscówka** do dalszych rowerowych wypadów jeszcze dalej na północ i na zachód. Było spanie w samochodzie, nocna kąpiel w jeziorze pod rozgwieżdżonym niebem, pobudka o świcie, śniadanie na plaży, rowerowe solarium i zwiedzanie, pomorski majonez i ketchup, pyszne lody przy fontannie w centrum miasta, burza, kolejny piękny świt, grosz wrzucony do jeziora, gorąca kawa i droga, a po drodze mnóstwo pięknych miejsc, ciepłych ludzi i wiatru we włosach! Niech żyje wolność! Tej nie sposób opisać. Wymyka się wszelkim opisom. * nieobrobione ** Pozdrowienia dla Sławka, Magdy i ich trzech chłopaków na czele z moim ulubieńcem, najmłodszym Maćkiem, który, mimo że ma zaledwie 4 lata, już od pierwszego dnia dziarsko wymieniał ze mną “piątki” Dziękuję za gościnę, otwartość i wszystkie kawy, które razem wypiliśmy:) Była 4:30 rano, kiedy przejrzałam się w jeziorze jak w lustrze. Uświadomiłam sobie wtedy pewną rzecz, która dźwięczała nieznośnie w uszach jak linki pomostu: Ani do tańca, ani do różańca. W istocie nie do tańca. Najlepiej tańczę sama. W istocie nie do różańca. Niektórzy łudzą się, że kiedyś spełnię różańcowe obiecanki. Są w błędzie. Nie zostałam do tego stworzona. Są ludzie do tego stworzeni po to, aby inni byli stworzeni do czego innego. Ja jestem stworzona do drogi. Jestem emocjonalnym włóczęgą. Rozdaję siebie obcym, bliskim na mało się zdaje moja krwawica. To zabawne jak nasze cierpienie potrafi być dwuznaczne. Daje radość przypadkowym ludziom, a tym, którym się należy zadośćuczynienie, przysparza smutku. Życie to taka nieposkromiona cząstka energii. Dajemy, wydaje się nam, że nie dostajemy nic w zamian, ale jesteśmy w błędzie. Po prostu ta energia nie rządzi się żadnymi racjonalnymi prawami. Nigdy nie wiemy, kiedy, jak, skąd zło czy dobro, które wyrządzamy, do nas wróci. Wierzący zaprzeczają zasadzie przypadku, pokładając wiarę w Bogu. Jestem wierząca, ale wiarę pokładam przede wszystkim w człowieku, bo jeśli istnieje Bóg, musi być w każdym z nas. To nie może być po prostu jakiś wyabstrahowany byt. Wierzę w to, że Bóg jest we mnie. Jak inaczej przetrwałabym tak długo w tym brutalnym świecie, gdyby nie to, że mam szczęście do dobrych ludzi. Jeżeli wierzę, że Bóg jest we mnie, to musi też być w tych wszystkich przypadkowych ludziach, których spotykam na swojej drodze, a jeśli tak jest, to musi istnieć jakiś złoty środek pomiędzy wiarą a przypadkiem. Inaczej popadalibyśmy w skrajności. Auto w naprawie. Autobus - kolejne starcie. Przystanek. 189 - mijam je obojętnie. Za wydarte 1,70 kupuję niechętnie bilet. Czekam. Nic nie jedzie. Zbyt długo. To i tak nie ma sensu. Już i tak nie zdążę. Mogłabym, ale właściwie chcę, żeby było już za późno, żeby już wszystko było przesądzone. Muszę uciekać. Nie zniosę tego czekania. Tego stania. A jeszcze bardziej nie zniosę jak w końcu wsiądę do autobusu ludzkich spojrzeń. Uciekam więc na drugą stronę ulicy i robię zdjęcie dmuchawców pod słońce. Ludzie mijają mnie. Domyślam się, że jestem dla nich okazem zdziwaczenia. Trochę mi z tym źle, więc uciekam. Mija mnie szybkim krokiem mężczyzna w czarnej marynarce. Ładnie się prezentuje na podświetlonym ciepło chodniku wśród drzew. Wyobrażam sobie jego twarz. Postanawiam ukraść mu duszę. Cyk. Właściwie co to ja chciałam? Po co właściwie tędy idę? A, już wiem. Spodobała mi się ulica z kwitnącymi kasztanami. Już wczoraj postanowiłam, że chce na niej zrobić zdjęcie z autobusem. Chowam się wśród masek zaparkowanych przy ulicy aut. Przynajmniej mam spokój od ciekawskich ludzkich spojrzeń. Cyk. Różowe kasztany - nie wiedziałam, że są takie. Podobają mi się. Mogłabym takie mieć - całą aleję na długiej drodze prowadzącej do mojego wymarzonego domu gdzieś na odludziu na takiej Warmii na przykład. Albo lepiej aleję wierzb polskich, a drogę okalałyby bezkresne pola rzepaku na wiosnę, a w lecie pola pszenicy. Tak, to mógłby być równie dobrze upalny, sierpniowy wieczór. Jakaś para mija mnie raźnym krokiem. Ładnie razem wyglądają. Dziewczyna ma na sobie czarną sukienkę i jedwabną koszulkę na ramionach. Ma też piękne opalone nogi. Zawsze zwracam uwagę na kobiece nogi. To chyba najbardziej atrakcyjna część kobiecego ciała dla mnie. Dochodzę do stacji metra. Powinnam była wsiąść w nie z dobre pół godziny temu, aby zdążyć. Teraz jest mi to już obojętnie. Podobnie jak kolejny przystanek autobusowy, gdzie ludzie niecierpliwie czekają na autobus. Nie, nie zamierzam na nic czekać. Idę dalej. Mijam stoiska z kwiatami. Zawsze przyciągają mój wzrok. Tyle kolorów w jednym miejscu. Marzy mi się mieć kiedyś taką paletę barw przed domem. Siadałabym tam o świcie i o zmierzchu, popijając kawę lub wino. Upajałabym się tą kombinacją zapachów. Słońce oświetla ulicę i wszystko w jej obrębie na złoto. Zbliżam się do kolejnego przystanku i robię zdjęcie kolejnemu autobusowi. Urzeka mnie jak pięknie jest podświetlony. Zdjęcie nie wyszło. Trudno. Hipnotyzuje mnie geometria niezliczonej ilości balkonów. Teraz mogę je mieć wszystkie na własność. Cyk. Po drodze zauważam krzak dzikiej róży. Przyciąga mnie neonowy róż kwiatów i ich narkotyczny zapach. Zrywam jeden kwiat i wplatam we włosy. Momentalnie przyciągam wzrok przechodniów. Para starszych panów mija mnie, posyłając mi radosny uśmiech. Idę dalej. Dochodzę do ścieżki, którą bardzo lubię. Biegnie w pasie zieleni wśród powykręcanych kształtnych starych wiśniowych drzew przy skrzyżowaniu Lotników z Wilanowską. Bardzo lubię ten skwerek. Ściężką idzie dziewczynka z chłopcem. Nie wiem, dlaczego, ale urzeka mnie ten widok. Może to nieświadomie obudzone uczucia macierzyńskie, które nabrały tak realnego charakteru w ostatnim czasie, a może odzywa się we mnie tęsknota za dzieciństwem, za pierwszą platoniczną miłością. Minęłam już pięć przystanków. Idę dalej. Pomyliłam drogę. Myślałam, że za skrzyżowaniem będą pasy. Nieźle odpłynęłam skoro się tak późno zorientowałam. Na szczęście jestem sama. Nikt mi nie będzie wypominał mojego rozkojarzenia. Nawet dobrze się stało. Palec Boży myślę sobie. Zauważam, że w kiosku można płacić kartą. Uniknę wizyty w centrum handlowym, która mnie odrzucała na samą myśl. Kupuję sok jabłkowy i papierosy. Pani kioskarka coś pokazuje ruchem ręki. Już sobie myślę, że jest poirytowana, że będzie musiała obsługiwać kartę. Uśmiech się jednak po chwili i zwraca uwagę na różę we włosach. Mówi, że ładnie to wygląda. Uśmiecham się nieśmiało i tłumaczę: "Wiosna" i dodaję: "Pani też by było do twarzy w takim". Kobieta ma na sobie koszulkę w dekoltem w identycznym kolorze. Włosy krucze, krótko ścięte. Wydaje się być osobą bardzo radosną. Twarz otwarta, usta rozluźnione, podniesione kąciki ust i wydatne policzki zapewne od częstego uśmiechania się. Dziękuję i odchodzę. Ludzie gonią na autobus, tramwaj, a ja znowu przystaję i robię zdjęcie pod słońce. W kadr wpada akurat dziewczyna z bujną czupryną. Dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, zauważyłam, że nie zdążyła na tramwaj. Kiedy robiłam zdjęcie, naprzeciwko mnie przystanął starszy pan, który wyciągnął komórkę i chyba robił z kolei zdjęcie mi. Zapewne urzekła go moja róża we włosach. Akurat się dobrze złożyło, że jak ponownie zapaliło się zielone światło, doszłam idealnie na autobus. Stanęłam w ulubionym miejscu - przegub. Łagodnie kołysałam się na jego kole, obserwując ludzi. Moją uwagę przyciągnęła kobieta o rudych włosach. Miała piękny profil. Mimowolnie spojrzałam na zegar. Przyjdzie mi chwilę poczekać na pociąg. Trudno. Ten spacer sprawił, że przestało to mieć dla mnie już znaczenie - śpieszenie się połączone z czekaniem. Przechadzam się obojętnie po peronie. W tą i z powrotem - no dobrze, może jestem trochę zniecierpliwiona. Zawieszam wzrok na ciemnych chmurach gromadzących się w oddali. Wsiadam do pociągu i zauważam za oknem pierwszą tej wiosny tęczę. Ludzie wciąż mi się uważnie przyglądają. Uciekam wzrokiem za okno w tęczę, tęcza znika, więc wędruję gdzieś spojrzeniem po suficie. Moją uwagę zwraca niedziałający wyświetlacz, a na nim napis: Kierunek - brak danych. Znowu dorabiam sobie filozofię, że to nie przypadek, a nawet jeśli, to trafnie oddający mój obecny stan. W istocie, kierunek, w którym zmierzam jest bliżej nieokreślony. W tym momencie chyba nawet sam Pan Bóg nie potrafił przewidzieć, czy nie wysiądę na przypadkowej stacji. Innej niż docelowa. I nie pójdę czasami pod prąd.
Są takie widoki, dla których warto porzucić trasy szybkiego ruchu. Dzisiaj postanowiłam powiedzieć A2 "nie" i zjechałam na swoją dawną trasę na Rawę Mazowiecką, a następnie zboczyłam na odkryty niegdyś przy okazji remontu Katowickiej skrót w Jeżowie na Skierniewice. Właściwie nic się tam nie zmieniło odkąd pamiętam. To niezwykle malownicza trasa z kilkoma urokliwymi miejscami, jak choćby stary drewniany kościółek w miejscowości Słupia:
http://www.kosciolydrewniane.pl/pages/drewniane/slupia_l.html Na zdjęciu powyżej kapliczka w cywilizowanych Skierniewicach, ale podobnych jest wiele po drodze, gdzie autobus dociera być może dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Zwłaszcza w maju wokół przydrożnych ozdobionych kwiatami i wstążkami kapliczek, mieszkańcy okolicznych gospodarstw, kobiety, mężczyźni, dzieci, starszyzna gromadzą się, aby śpiewać pieśni, modlić się, a przede wszystkim spotkać i porozmawiać ze swoimi sąsiadami. Poniżej krótka historia przydrożnych kapliczek i kultu z nimi związanego: http://www.montes.pl/Montes12/montes_nr_12_05.htm Pamiętnik z podróży Do tej podróży zbierałam się od dawna. Przyświecało mi jedno, jedyne marzenie, jakie spośród wszystkich, jakie mam lub miałam, wydawało mi się na tą chwilę najbardziej realne, zależne tylko i jedynie ode mnie, od tego, czy zdołam zebrać się w sobie i wyjechać z domu, poza rodzinne miasto, ujechać wystarczającą ilość kilometrów, aby móc powiedzieć, że nie słyszę już głosu rozsądku, który nakazywałby mi zostać na miejscu i pogodzić się z tym, że i tak nie da się uciec przed sobą. Marzyło mi się znaleźć jakąś bezludną łakę z mnóstwem mleczy i dmuchawców nad brzegiem jeziora i przytulić się do niej w promieniach słońca, zamknąć oczy, zasnąć, może popłakać, a może odczułabym już taką symbiozę z naturą, że nie odczuwałabym takiej potrzeby. Może na mojej twarzy pojawiłby się ponownie niekontrolowany uśmiech radości i satysfakcji z tego, że jestem sama i nikt nie patrzy, że to doświadczenie jest moje i tylko moje. Właściwie nie sądziłam, że w ogóle ten wyjazd dojdzie do skutku w jakiejkolwiek formie. Pierwotnie rozważałam podróż pociągiem. Śledzona przeze mnie od wielu dni prognoza zmieniała się jednak jak w kalejdoskopie aż do ostatniej chwili. Jeszcze w środę prognoza zapowiadała, że pogorszenie pogody nastąpi dopiero w piątek. Nie pozostał mi więc wybór. Albo jutro albo nigdy. Nie zdecydowałam się jednak kupić biletu na pociąg. Postanowiłam pozostawić środek lokomacji słodkiej niewiadomej. Intuicja podpowiadała mi też, że nie można ufać prognozie i wszystko może się jeszcze zmienić. Rano wszystko było już przesądzone. Nie zdołałam wstać na pociąg. Czułam się zmęczona. Prognoza również uległa pogorszeniu. Nie było szans, abym zdążyła do celu swojej podróży na ostatnie promienie słońca. Było już za późno. Rozważałam nawet podróż na słoneczne południe lub południowy zachód, gdzie cały dzień miało być jak w bajce. Uznałam jednak, że nie taki był plan. W świetle podjętej ubiegłego wieczoru decyzji i spakowanych rzeczy, uznałam, że nie dam jednak swojej drugiej połowie ponownie tej satysfakcji i nie porzucę swojego planu. Postanowiłam, że pojadę “tam”, a raczej w kierunku “tam” i po prostu zależnie od pogody i swojego progu tolerancji względem jej kaprysów oraz innych czynników, będę dowolnie zmieniać trajektornię swojej podróży. Cel: jezioro Dzierzgoń. Wariantem awaryjnym było jezioro w Lidzbarku Warmińskim. Zapakowałam aparat, statyw, prowiant, rower i wyjechałam. Z każdym ujechanym kilometrem, z każdym promieniem słońca, z każdym zakrętem było mi lżej i lżej, aż w pewnym momencie na mojej twarzy pojawił się nawet błogi uśmiech zadowolenia. Nie zrobiła mi już różnicy rozmowa ze znajomym, który dziwił się, że mi się chcę samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku?! A i owszem chce mi się samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku. Byle nie było tam ludzi. Cieszyłam się, że jadę sama. Że nie muszę rozmawiać o swoich problemach. Że nikt mi nie nudzi, że trzeba wracać. A dlaczego się zatrzymujemy? Czy muszę robić zdjęcia? A co tu jest do fotografowania? Dlaczego nie pojedziemy ekspresową? Będzie szybciej. Bardziej od wzięcia ze sobą kogoś znajomego, byłabym w stanie wyobrazić sobie, że zabieram, na przykład, przypadkowego autostopowicza. Może usłyszałabym ciekawą historię. Tego właśnie teraz potrzebowałam najbardziej. Poczułam się tak jakbym wreszcie wydostała się z niewygodnego i dusznego prokrustowego łoża. Poczuciu wyzwolenia towarzyszył jednak ból i zmęczenie, które odczuwałam każdym kawałkiem swojego ciała. Co najmniej jakbym przez ten cały, trudny do określenia czas bezskutecznie i rozpaczliwie mocowała się z klatką, w której sama dałam się zamknąć. Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Boję się, że coś mi umknie. Być może najlepiej byłoby ująć wszystko równowaznikami zdań. Ksiądz święcący kapliczkę otoczony przez mieszkańców okolicznych gospodarstw głęboko wierzących w boską opatrzność czuwającą nad pomyślnością tegorocznych plonów i chroniącą plon przed kaprysami wiosny, która jak na złość postanowiła dać się tego roku gospodarzom mocno we znaki nadchodzącym zimnym majem. "Zimna Zośka" - znowu sobie dorabiałam filozofię. Być może moja podróż na północ była jednak zapisana w boskim planie o wiele wcześniej niż myśl o niej świadomie zrodziła się w mojej głowie. Być może nie było więc nic w tym dziwnego, że moja dzisiejsza podróż zbiegła się z pogorszeniem pogody. Droga na Kazuń - przystanek autobusowy wyrastający z obficie ukwieconego czerwonego bzu. Powoli zieleniące się przydrożne wierzby polskie. Nowy Dwór Mazowiecki - geometryczna hipnotyczność niebieskiego mostu nad Wisłą. Mój osobisty Rubikon. Wrota do innego wymiaru. Nie ma już odwrotu. Bezkresne żółte rzepakowe pola. Najpiękniejsze chyba za Płońskiem. Ich zwodniczą bujność zasponsorowała ruchliwa droga ekspresowa na Gdańsk. W moim skromnym mniemaniu wiosenna wizytówka Polski. Zawsze marzyło mi się pojechać na zdjęcia, kiedy będą kwitły. Żałuję, że nie zrobiłam sobie w nich zdjęcia jak to mam w zwyczaju. Czułam się de facto jakbym po raz pierwszy w życiu doświadczyła wiosny na własnej skórze. Jakbym wcześniej nigdy jej tak naprawdę nie przeżyła. Jeszcze kawa, przed którą broniłam się jak przed ogniem, mimo porannego złego samopoczucia i zmęczenia. Od razu lepiej. Nie trzeba było się bronić. Zjazd na Mławę oznaczał początek prawdziwej przygody. Urokliwe drogi wojewódzkie. Działdowo ze swoją ceglaną zabudową, urokliwymi uliczkami. Pierwszy deszcz na światłach w Działdowie – w radiu zbiegiem okoliczności jak na ironię losu leci “Stan pogody” Anny Jurksztowicz. Kierunek Nowe Miasto Lubawskie śladem malowniczej linii kolejowej. Malownicza i zróżnicowana terenowo droga na Iłowo-Osada - piękne drogi usłane rzędami drzew okalane bezkresnymi polami rzepaku, tajemnicze zakręty, wzniesienia. Rybno. Pamiątka z wyprawy – kolczyki-kwiaty z modeliny kupione w lokalnym wiejskim sklepie. Graniczące z kiczem. Zauważyłam je gdzieś samotnie zagubione wśród gum do żucia i lizaków. Czekały na mnie. Nie zastanawiałam się. Nie warto odkładać żadnej przyjemności na później - może nie być powrotów, może nie być później. Potem miałam dylemat, czy nie zboczyć z obranego kursu zauroczona tajemniczą drogą wśród drzew. Przystanek, cyfrowa widokówka i jedziemy dalej. Hartowiec. Pierwsza wiosenna burza. Obiad na skraju drogi z widokiem na zapierający dech warmiński pejzaż. Za zapomniany widelec posłużył kawałek bagietki. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, a w kombinacji z wąskimi drogami, przypomniała mi nieprzewidywalna Szkocja. Montowo - bezskuteczne poszukiwanie starego dworu zakończone pętelką wokół miejscowości i znów dylemat - gdzie jedziemy?! Chciałoby się dalej i dalej, ale czas goni. Grodziczno. Szukam zjazdu na Lidzbark - na przeciwległym pasie kierowca sprawdza coś w podwoziu, pewnie tak jak mi skorodowała mu belka pod chłodnicą, pewnie mnie też czekają podobne stopy jeżeli przed kolejnym wyjazdem nie pojadę zespawać tej cholernej belki. Pytam o drogę i jadę dalej. Lidzbark – pierwsza i chyba jedyna stacja benzynowa w okolicy. Wyrosła jak grzyb po deszczu jak na życzenie. Paradoksalnie towarem deficytowym nie była benzyna, ale wódka i szczodrze rozdawane papierowe kubeczki. Tutaj czas się zatrzymał pewnie jakoś w 1999 roku, kiedy zamknięto stację PKP, choć chodząc po torach, cały czas mi się wydawało, że słyszałam elektryczny dźwięk zbliżającego się w oddali pociągu, coraz oglądałam się czujnie za siebie, czy nie wyrośnie za mną jakaś parowa lokomotywa, a czerwone lizaki semaforów zdawały się działać, choć to tylko słońce tak przewrotnie nimi operowało, zwodząc niedoskonałe ludzkie oko. Jeszcze krótki wywiad przeprowadzony z zawiadowcą na nieczynnej, przeznaczonej do likwidacji stacji PKP Lidzbark. Zaczynał w 1975 i wspominał dawne czasy. Opowiadał jak po 1999 stacja zaczynała podupadać, jak ją powoli rozkradali. Teraz pracuje w Kolejach Mazowieckich w Warszawie, ale to już nie to samo. Zupełnie inny świat. Moje wizyty na dworcach zawsze wiążą się z takimi ciekawymi spotkaniami. Nie ma innej opcji. Tym razem zawiadowca na nieczynnej stacji kolejowej. Kierunek Działdowo - zdążyć na ostatnie promienie słońca na rynku, którego jedna z malowniczych uliczek zauroczyła oko pragnieniem powrotu. Minięta po drodze para - mężczyzna za kierownicą, ona plecami do auta dopala papierosa. Nie miałabym nic przeciwko niepalącemu towarzyszowi, byłaby to może nawet jakaś ulga, pod warunkiem, że to ja bym prowadziła. To by było na tyle - na szybko nakreślona notatka, ewidentnie wymagająca reedycji podobnie jak sama wyprawa. Tam i jeszcze dalej. Mój kolejny cel na krótką metę. Nie dotarłam do tej łąki ani do tego jeziora. Może i dobrze, bo być może nigdy bym już nie wróciła. Może nie chciałabym się nigdy obudzić, a może wróciłabym jako zupełnie inna osoba. Może zostawiłabym swoją drugą połowę na tej łące nad jeziorem. Może wreszcie miałabym spokój. W szklance kilka kwitnących gałązek rzepaku okala podświetlony światłem świecy lampion, w którego drzwiczkach założony jest wizerunek Jezusa Chrystusa. Zastanawiam się, co jeszcze tutaj robi. Ach, zapomniałam, że wożę go ze sobą w dowodzie. Takie też miałam poczucie, że nie jestem do końca sama. Obawiam się, że moim świętym obrazkiem stała się od dzisiaj mapa. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, żebym znowu nie pobłądziła. Straszny głos ma ta wokalistka i słowa mi się nie podobają, ale melodia ma klimat. I jeszcze jeden kawałek. Wiatr we włosach i dłoń gdzieś za oknem tańcząca jak wiatr jej zagra. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|