Obudziło go nieznośne huczenie w głowie, co najmniej jakby burzono kamienicę. Długo borykał się z tym niepokojącym hałasem. Miał poczucie jakby towarzyszył mu od samego początku tej pozornie słodkiej nieświadomości, którą nazywają snem. Gdy jednak w końcu po długim rzucaniu się, podniósł się i usiadł na brzegu łóżka, chowając głowę w dłoniach, ku swojemu zdziwieniu nagle wszystko ucichło jak makiem zasiał. Nawet ptaki nie śpiewały. Nie do wiary! – pomyślał, gdy wtem doszedł go jednak znajomy ze snu hałas. Na działce leżącej vis-a-vis jego okna, robotnicy odgruzowywali teren. Dopiero teraz do niego doszło, że, kiedy spał, zburzono jedną z ostatnich wiekowych drewnianych willi w okolicy. Raz miał nawet okazję być w środku. Mieszkała tam starsza babuszka ze swoimi dziesięcioma kotami. Któż by ją jeszcze pamiętał. Któż by wiedział, co się z nią stało. Być może w wilgotnych i chłodnych wnętrzach domu unosił się jeszcze charakterystyczny niepokojąco organiczny, szorstki jak koci język zapach tych chodzących własnymi ścieżkami stworzeń.
***
Niepojęte na czym to polega, że ludzie niczym ładunki energii, cząstki elementarne, wpadają na siebie, po to, aby coś sobie odebrać lub dać, zależy którą teorie się wyznaje, i znikają dalej w ludzkim eterze tak jakby nigdy nic, jakby nic się nie stało, jakby to było najbardziej naturalne pod słońcem, że tak się na siebie wpada i to wszystko. Poza tą najbardziej oczywistą, jakby się mogło wydawać, wymianą, brak jakiejkolwiek metafizyki. Trudno nawet określić cel tej wymiany w natłoku podobnych sytuacji. Przynajmniej do czasu, do kiedy obserwuje się to wszystko z bezpiecznej perspektywy. Kiedy się jest w centrum całego procesu, wszystko wygląda trochę inaczej, bardziej drapieżnie i bezwzględnie. Jest silny i słabszy. Predator i ofiara. Ktoś ginie, by żyć mógł ktoś. Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś. Chyba cel jest tylko taki, żeby się ten świat nie rozleciał na kawałki, a eliminacja słabszych jednostek nikogo już nie bulwersuje – myślał, stojąc na autobusowej wysepce i obojętnie przyglądając się odbiciu radiowozu w bocznym lusterku. Rwący strumień pojazdów omijał go obojętnie jak kamień. Najbardziej upartą ze wszystkich materii, która pozostanie kamieniem i tylko kamieniem, nigdy nie nabierze, jakby się mogło wydawać, jakiegoś innego wymiaru. Już wypadł z tego wyścigu. Z tych wszystkich cząstek zmierzających gdzieś ślepo przed siebie, gdzie zmierzają wszystkie cząstki w godzinach szczytu w przekonaniu, że mają jakiś cel. Musi być jednak jakiś cel. – łudził się.
W głębi duszy dziękował panom policjantom za to, że go zatrzymali, bo w dzisiejszych czasach nie wypada się zatrzymywać i zastanawiać, dokąd się ucieka, biegnie, a teraz chyba oprócz kontroli drogowych, skarbowych i biletowych, zwłaszcza jeśli jedzie się „na gapę”, niewiele pozostało ku temu pretekstów. Gdy próbował uciec od jakiejś towarzyskiej sytuacji i ktoś pytał go, dlaczego chcę już iść, czy ma jakąś pracę do zrobienia, żona, dzieci czekają? nie, no to, o co chodzi? a on ze swoim wzrokiem ślepca błędnie zawieszonym gdzieś poza horyzontem nawet, tłumaczył jak lunatyk, że musi już iść, że źle się czuje, że ma coś do zrobienia, choć nie potrafił skonkretyzować, co to niby takiego jest nawet przed samym sobą. Wynajdując coraz to nowe, równie absurdalne argumenty, zdawał sobie sprawę, że po raz kolejny przekreśla być może niepowtarzalną okazję towarzyską, a być może nawet zawodową, aby ukrócić swoje męki, swoją niepewność. Być może właśnie stracił kolejną okazję, która mogła przybliżyć go choć trochę do bliżej nieokreślonego celu. Celu, który realizował konsekwentnie od tak dawna, mimo rozpadu macierzystego binarnego schematu, modus vivendi jego egzystencji. Schemat ten okazał się jednak zwodniczy i destrukcyjny. Było jednak za późno, aby przyznać się do błędu. W imię zasady, że wrogiem wszelkiego błędu jest konsekwencja, dalej konsekwentnie realizował utarty schemat.
Czasami gdy było największe nasilenie cząstek zmechanizowanych, a on przypadkowo znajdował się w ich gronie, myślał, czy by się czasami nie dać im ponieść. Być może i on odnajdzie swój cel. Pojechać za tymi wszystkimi autami do samego końca, gdziekolwiek by to miało być. Wiedział jednak, że stopniowo ruch się przerzedzi, im będzie bliżej, tym mniej będzie dla niego wyrazisty cel sam w sobie, znów przyjdzie mu się cofać po własnych śladach do ostatniego punktu, gdzie ostatnio widział jakiś cel. Któregoś dnia zgubił go, uciekł i nie wrócił. Jak to zazwyczaj bywa z przybłędami po przejściach. Niemniej jednak był piękny, z duszą, można by powiedzieć. Tak jak wszystkie inne psy, które spotkał potem na swojej drodze. Powidoki. Iluzje. Kopie. Jakby przeżywał swoje życie wciąż na nowo. Co najmniej tak jak nauczyciel każe uczniowi przepisywać od nowa tą samą pracę domową, żebyś raz a dobrze nauczył się pisać poprawnie. Jeżeli to porównanie było słuszne, on wciąż nie umiał pisać poprawnie, choć tak bardzo się starał. To nigdy nie była jego bajka. Czasami jesteśmy jak marionetki, jak króliki doświadczalne w rękach tego, czegoś wyższego niepojętego. Czasami już nie potrafił inaczej o tym myśleć. Bo cóż innego oprócz tego pozostaje? Pozostaje jedynie myśleć: To moja wina. Ale ile tak można? Z zamyślenia wyrwało go pukanie w szybę. Przekręcił kluczyk w stacyjce i uchylił automatycznie otwieraną szybę.
- Tym razem obejdzie się na pouczeniu. Proszę, następnym razem nie lekceważyć znaku. To wykroczenie może pana wiele kosztować. - powiedział od niechcenia policjant.
Nie zdążył nawet podziękować, a jego „miłego dnia” odbiło się bezlitośnie o asfalt i wylądowało w rynsztoku jak bezpańska jednogroszówka, której większość ludzi nie szuka, kiedy wypadnie z portfela lub kieszeni. To była jedna z tych wariacji na temat poczucia odrzucenia, które często go ostatnio spotykały. Zdecydowanie nie było mu dane poczuć tego ranka jedności duchowej z kimkolwiek, choć podobno nieraz obcego człowieka obdarzamy większym zrozumieniem niż własną matkę.
Nie zastosował się do nakazu jazdy prosto. Zrobił to bezmyślnie. Robił to już wcześniej wiele razy. Dzisiaj świadomie zignorował nakaz, choć przeszło mu przez myśl, że grozi za to kara. Znając jednak genezę postawienia tego znaku, miał go w głębokim poważaniu. Być może podobnie jak i ci z drogówki. A być może po prostu puścili go bezkarnego tylko i wyłącznie dlatego, że miał ważne ubezpieczenie. Lub po prostu nie zebrał jeszcze żadnych punktów karnych w tym roku. Odjechał rozczarowany, że znowu uszło mu coś "na sucho". Wiedział, że to subtelne ostrzeżenie od losu, że następnym razem nie będzie już żadnych ulg.
***
Najlepsze pomysły rodzą się zawsze z największej frustracji – pomyślał, patrząc na haczyk kuchenny, który wykonał z korka po winie i kropelki super glue. To była jedyna praktyczna rzecz, jaką udało mu się tego dnia zrobić. Wszystko inne było niedopatrzeniem, nieporozumieniem, niepowodzeniem. Przypomniał sobie wówczas słowa profesora, którego, w obliczu nalegania studentów na zrobienie przerwy, bardzo zdziwiło, kiedy okazało się, że są głodni i chcą po prostu pójść na obiad. W jego mniemaniu prawdziwy artysta zadowalał się kawą i papierosem. Być może nawet i dzisiaj Ci, którzy nie piją kawy ani też nie palą, czy są artystami czy nie, oburzyliby się w obliczu takiego banału. Ja jednak wiedziałem, że czasami pewnych myśli nie zdąża się ująć we właściwie słowa i, że tak na prawdę profesorowi chodziło o to, że głód jest siłą napędową najlepszych idei. W istocie, miał absolutną rację. Historia ludzkości mówiła sama za siebie. Najgorsze było jednak to, że kierunek tych idei mógł mieć dwojaki charakter, a tego nie sposób było już przewidzieć. Wydawało się jakby zależało to już tylko i wyłącznie od zawiłych meandrów ludzkiej psychiki, której właściwy tor tak łatwo przecież zakłócić obiektywnie pozornie nieistotnymi i mało znaczącymi bodźcami, a pierwotnie szlachetne ludzkie działanie przybrać może charakter czystego zła. Trzeba znać granice, do których można się posunąć, narzucając innym swój schemat myślenia. Zazwyczaj nie trudno określić tą granicę, łatwo ją za to zignorować. Jest nią po prostu przestrzeń wolności osobistej drugiego człowieka. Innymi słowy chodzi o to, aby nie robić drugiemu, co tobie nie miłe.
Ta refleksja przypomniała mu szybko o jego obsesji. Lem w usta ojca swojego bohatera, umierającego na łożu śmierci, włożył słowa, że najważniejsze to mieć w życiu jakiś cel i to nie jakiś wyssany z palca w stylu być dobrym, odważnym, uczciwym, ale taki konkretny cel, coś w stylu naprawić cieknący zlew. Być może na tym polegała jego ciągła niewiara. Dla niego wiara była w istocie czymś biernym. Była obietnicą i przyzwoleniem na bierne oczekiwanie na odgórne zbawienie. Obietnicą wiecznego szczęścia, które stanie się kiedyś udziałem wybranych, tych którzy trwać będą w oczekiwaniu, w wierze do końca. Jak by nie czynili, dobrze czy źle, wystarczy, że wierzą. W obliczu swojej własnej niemocy, która częstokroć go nawiedziała, paraliżowała jak wąż paralizuje ofiarę jadem, nie umiał zawierzyć w jakąś wyższą instancję. Zarzucano mu obłudę, że nie wierzy, a chodzi ze święconką. Wówczas miewał chwile zwątpienia w swoją szerokopojętą przyzwoitość. A potem myślał sobie, ale zaraz, chwila, moment, jestem przecież tradycjonalistą, a nawet jeżeli moja wiara jest słaba lub w ogóle jej nie ma, to czy nie mam prawa jednak próbować wracać na ścieżkę Pana, bo cóż to innego jest niby? Gdybym odrzucił wiarę, obraził się na nią i przekreślił raz na zawsze, po co bym niby wracał. Czyż ja największy z grzeszników nie mam prawa mieć już sumienia? I choć jestem gruboskórny i niedoskonały w swoim poczuciu wiary, to niby dlaczego mam się czuć winny, że w ogóle posiadam jeszcze jakieś jej strzępy. A obłuda, to szukanie poklasku, interesu, korzyści w tym, co się robi, a ja nie miałem już złudzeń, co do tego, że ludzie nie zwarzają na twoje czyny, a im odważniejsze są, częstokroć nie potrafią tego znieść i za twoimi plecami szkalują twoją osobę, piszą alternatywną dla ciebie biografię, która nawet nie przyszłaby ci do głowy. Dla niego wiara była ciężarem. Ciężarem, który skracał skrzydła w obliczu jego własnej niedoskonałości, zła, które jak mu się wydawało ciągle wyrządza innym ludziom jakby w jakimś błędnym kole, a wszystko zło do niego wraca. Gdyby nie wierzył, byłoby mu łatwiej, nie oglądać się za siebie, nie żyć przeszłością, krzywdami, którym nie da się zadośćucznić, przykazaniom złamanym niczym wskazówki czasu zapominanych cmentarnych krzyży. I być może wszystko to by się skończyło raz na zawsze. Całe to błędne koło.
Raz na trylion takich zderzeń coś z tego wychodzi, a co się dzieje z całą resztą? Raz na trylion powstaje nowy organizm. Co tym kieruje? Czysty przypadek? A może są jakieś zmienne, które determinują, że akurat te dwa atomy i żadne inne się ze sobą nie zderzą? Jeśli tak, to czy ma w tym przypadku również zastosowanie prawo silniejszego? A może nie ma to żadnego znaczenia, a trajektornie atomów determinują skomplikowane równania chemiczne, fizyczne, matematyczne, o których nie śniło się nawet filozofom? W istocie lepiej już wówczas wierzyć w prymat własnej wolnej woli nad wszelkimi zależnościami. Czy jednak nie ma rzeczy, które i tej instancji się wymykają? Być może jest to po prostu kwestia wyeliminowania ze swojego życia zbyt wielu zmiennych...