W każdym razie wszelkie moje starania zintegrowania się z tym światem, stania się właśnie jednym z tych ludzi, których obserwowałam z takim zaciekawieniem, legły w gruzach w momencie, kiedy nadszedł czas kolędy i chciałam zaprosić księdza w swoje progi. Uświadomiłam sobie wówczas, że właściwie nie ma czegoś takiego, jak moje progi, a dom, w którym mieszkam jest wewnętrznie, duchowo podzielony do tego stopnia, że nie moglibyśmy wszyscy razem usiąść przy jednym stole i móc szczerze i spokojnie opowiedzieć temu obcemu człowiekowi, księdzu, o tym, co się dobrego wydarzyło w naszym życiu w minionym roku, bo nie ma czegoś takiego jak nasza wspólna radość, każdy ma swoją własną radość i ta jego osobista radość mogłaby się okazać plamą na honorze i obrazą dla drugiego, który po prostu nie chce się dzielić tym, co ma, chce wszystko albo nic, tym samym wiele ryzykując, ryzykując, że może i owszem to wszystko będzie jego, ale będzie już z tym wszystkim sam, a pozostałych wpędzi w ten sam schemat. Pozostało mi więc wychodzić z moją potrzebą dzielenia się moimi radościami i potrzebą dialogu do obcych ludzi na zewnątrz. Czasami były to spotkania na mszy w intencji świętej pamięci krewnego, czasami okazje weselsze, jak na przykład śpiewy maryjne pod lokalną kaplicą, choć w sumie nie jestem do końca pewna, czy ta msza w intencji świętej pamięci krewnego jest dla mnie wciąż powodem do smutku.
Ostatnio spotkałam się z rodziną mojego świętej pamięci sąsiada Pana Henryka na mszy w jego intencji. Spotykamy się tak co roku w rocznicę jego śmierci. Aż trudno uwierzyć, że minęły zaledwie trzy lata, dla mnie jakby to była wieczność. Dla mnie Pan Henryk mógłby być równie dobrze świętym. Takim moim osobistym patronem wszystkich sąsiadów. Był to wyjątkowy sąsiad. Wyjątkowy człowiek, który zastępował mi i dziadka i ojca, których nigdy nie miałam lub długo nie miałam okazji poznać, przy tym wszystkim choć bardzo bym chciała powiedzieć to upragnione "Dziadku", "Tato", których mnie pozbawiono zarówno w powszednim życiu rodzinnym, jak i jego mitologii, nigdy się na to nie odważyłam nawet w dziecięcym zapamiętaniu. Pan Henryk był prostym człowiekiem. W skromnym jednopokojowym domku bez wody i toalety wychował trzy wspaniałe córki, które wspierały go do ostatnich chwil życia, a żył lat 94. Zawsze go podziwiałam za spokój, opanowanie, prosotę, skromność, ale też wyjątkowe poczucie humoru. Z nikim chyba nie rozmawiałam tak, jak z nim. Zawsze był ciekaw, co u mnie, cieszył się z sukcesów, martwił, jak miałam problemy, nigdy jednak nie krytykował, nie oceniał, zawsze wysłuchał, traktował poważnie jak dorosłego. I choć w ostatnich latach nie był już moim sąsiadem w dosłownym tego słowa znaczeniu, sąsiedztwo nabrało dla mnie szczególnego wymiaru do tego stopnia, że potrafię mianem sąsiadów określać znajomych mieszkających na drugim końcu Polski. Sąsiadem może być każdy, wystarczy, że wykażemy inicjatywę, aby spotkać się raz na jakiś czas, choćby raz w roku na kawę, pogadać o życiu i obejrzeć wspólnie "Strażnika Teksasu".
Z rodziną Pana Henryka spotykam się rzadko zazwyczaj przy okazji corocznej mszy w rocznicę jego śmierci. Tym razem udaliśmy się wspólnie również na cmentarz. A, że w naszym gronie znalazł się również kolejny prawnuk, który chyba pierwszy raz miał okazję być na cmentarzu i pewnie ta dziwna przestrzeń była dla niego zagadką, z punktu widzenia dorosłego domyślnie ponurą zagadką, mimowolnie wywiązała się rozmowa na temat tego, jak to wygląda z tymi cmentarzami w innych kręgach kulturowych. Między innymi padł przykład Romów, którzy na grobach zasiadają do uczt. Od razu pomyślałam, że Pan Henryk nie miałby nic przeciwko kawie i stefance. Stefanka - ten wyrób cukierniczy chyba zawsze będzie mi się kojarzył z Panem Henrykiem. Gdy jako dziecko jeździłam z nim na targ do Milanówka, zawsze wstępowaliśmy potem do lokalnej cukierni. Pan Henryk zawsze kupował stefankę. Zapadło mi to w pamięci i, gdy dorosłam, choć Pan Henryk już nie mieszkał za płotem, nie jeździliśmy na targ, będąc w Milanówku, zawsze zajeżdżałam do lokalnej cukierni i kupował stefankę, a potem umawiałam się z Panem Henrykiem na kawę. Nigdy nie zapytałam go, skąd u niego ten sentyment do tego ciasta. Ciekawe, czy ktoś z jego rodziny wie, jaką rolę stefanka odegrała w życiu Pana Henryka. To mogłaby być pewnie bardzo ciekawa historia. Pewnie byłaby to historia na miarę różyczki z Obywatela Kane'a. Gdy napomknęłam o tej stefance, ktoś szturchnął mnie w bok, najwyraźniej rozbawiony moją uwagą. Może to Pan Henryk. Wszakże miał niebagatelne poczucie humoru i jakby mógł przemówić zza grobu, to pewnie odpowiedział by jakiś żart. Przez chwilę czułam się tak, jakby wciąż był z nami.
Wracając do mojego udziału w uroczystościach kościelnych, to jestem trochę jak ten kot chodzący własnymi ścieżkami. Raczej nie spotka się mnie na regularnej mszy w niedzielę, raczej nie w lokalnej parafii, prędzej 360 kilometrów od domu, choć wcale nie kieruje mną zwątpienie, raczej duchowa potrzeba, w skromnym wiejskim kościółku, w którym nie ma żywej duszy, ba! bywa, że i wrota zamknięte, ale zawsze znajdzie się jakaś kapliczka. Właściwie ta ostatnia i niebo nad głową w zupełności by mi wystarczyły. Jeśli już jednak zdarzy się, że biorę udział w mszy z prawdziwego zdarzenia, bardzo lubię słuchać czytania biblii. Przyznam szczerze, że moja jedyna próba w życiu chwycenia za tę literaturę spełzła na niczym. Nieśmiało sądzę, że biblia nie jest do czytania w ciszy do poduszki, myślę, że jest wręcz stworzona do czytania na głos innym. Wówczas nabiera prawdziwej mocy. Zawsze chętnie słucham czytania jej fragmentów w kościele. W ogóle lubię słuchać mszy. To świetna lekcja słuchania ze zrozumieniem. Jakże zaniedbanego na co dzień. Interpretacje księży traktuję z dystansem, wysłucham ich z równą uwagą, bo wiem, jakie są granice interpretacji, gdzie interpretacja się kończy, a zaczyna inna sztuka, a nie mam zamiaru się bać, gdy ksiądz poraża wzrokiem z ambony, że są wśród nas tacy, co będą się smażyć w ogniach piekielnych i nic już ich nie zbawi. Być może jestem jednym z nich, ale wiem też, że tego piekła zaznać można i za życia. Być może już go zaznałam, być może się o nie otarłam, a być może to nie było moje piekło i dałam się zwieść pozorom, zasugerować. Podsumowując, staram się zawsze wyciągać to, co najlepsze z takich okazji, choćby i tonęły w potoku słów umniejaszających wiarę w siebie. Z ostatniej mszy najbardziej zapadła mi w pamięci przypowieść o nieurodzajnym drzewie figowym. Pozwolę sobie ją tutaj zacytować, żeby nie zapomnieć, może kiedyś wrócę na tę kartę z kalendarza i uświadomię sobie, jakie znaczenie miała ta przypowieść w poetyce mojej linii życia. A jako, że jest we mnie dusza ogrodnika i od lat staram się o to, by mój ogród był z każdym rokiem piękniejszy, a przeżywałam już wielokrotnie chwile zwątpienia, niniejsza przypowieść nie jest dla mnie bez znaczenia:
Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł.6
Rzekł więc do ogrodnika: Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?7
Lecz on mu odpowiedział: Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem;8
może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć.9 (Łk 13,6-9)
Niech inni wycinają, ja wolę poczekać, pochodzić wokół, zadbać, a owoc tych starań zawsze dostrzegę, choćby i nie był owocem z prawdziwego zdarzenia. Choćby i był fikcją, był tylko moją wizją, złudną marą, którą tylko ja widzę. W każdym wypadku patrzenie duszą jest większym darem niż nie widzenie niczego. Chyba najlepszą ilustracją tego, co mam na myśli, jest jeden ze snów Akiro Kurosawy o dobrym chłopcu i wiśniowym sadzie.