Kto śledzi moje wpisy, wie, że swojego czasu często mijałam wiejskie kapliczki na trasie Rawa Mazowiecka-Łódź. Obchody maryjne w tamtych stronach mają wyjątkowy charakter, ponieważ są to tereny wiejskie, gdzie te 4-5 lat temu autobus zatrzymywał się może dwa razy dziennie - rano do Łodzi i wieczorem z Łodzi. Dla mieszkańców był to jedyny łącznik z wielkim światem poza samochodem. Przy przystrojonych w kwiaty i kolorowe wstążki kapliczkach przydrożnych wieczorami gromadziły się pewnie wszystkie panie ze wsi. Na terenach rolniczych, do których z pewnością zaliczały się te okolice, śpiewy maryjne miały dodatkowy walor - miały zapewnić pomyślność i bogactwo plonów. Mijając te zgromadzenia, zawsze obiecywałam sobie, że kiedyś zatrzymam się, podejdę do zgromadzonych pań i zapytam, czy mogłabym dołączyć, spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym szczególnym rytuale, ludziach i ich motywacjach, ale zawsze gdzieś mi się śpieszyło, zawsze było coś ważniejszego, zawsze mówiłam sobie, że będzie jeszcze okazja, następnym razem, zwodnicze potem. I jak to zwykle bywa, nie było żadnego potem. Pewnego dnia zupełnym przypadkiem przejeżdżałam obok kapliczki w swoim rodzinnym mieście i zobaczyłam gromadzące się przy niej panie. I choć analogicznie jak niegdyś, niby mi się jak zwykle śpieszyło, było coś ważniejszego, na usta cisnęły się wymówki w stylu będzie jeszcze okazja, następnym razem, potem, mimo zmęczenia po całym dniu, postanowiłam zatrzymać się, podejść i zapytać, czy mogłabym dołączyć. I tak to się wszystko zaczęło. Właściwie dochodzę do wniosku, że głównym problemem było przezwyciężenie w sobie lęku przed kontaktem z obcymi ludźmi, a raczej przed tym, że zostanę potraktowana jako obcy, nieswój. Trudno porównywać de facto tę moją brwinowską kaplicę z tymi kapliczkami przydrożnymi na trasie do Łodzi. To zwykły, niezbyt urodziwy pomnik z figurą Matki Boskiej wyniesioną na kolumnie. Z relacji pań, które regularnie tam przychodzą od lat, ponoć niegdyś stała tam tradycyjna kapliczka, ale pewnego dnia wjechał w nią jakiś nieroztropny kierowca, kapliczka została zabezpieczona na terenie prywatnym, a w jej miejscu postawiono właśnie ten toporny pomnik. Właściwie nie ma to specjalnego znaczenia, choć oczywiście szkoda, że nie ma już dawnej kapliczki. Z pewnością łatwiej byłoby o nią zadbać, a w takim układzie w kwestii konserwacji jest się zdanym na łąskę lub niełaskę lokalnych władz. Patrząc po niedbałych efektach konserwacji mienia publicznego, może i lepiej, że stara kapliczka nie jest już pod opieką tychże.
A dlaczego właściwie tutaj przychodzę? Przecież nie jestem specjalnie religijna, nie chodzę regularnie do kościoła, nie odmawiam pacierza na dobranoc, nawet nie biorę codziennie udziału w śpiewach maryjnych, a moim pierwotnym celem było właściwie jednorazowe wzięcie udziału w takim spotkaniu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym szczególnym w skali Polski rytuale. Jednorazowe, jakże to było naiwne, patrząc z perspektywy czasu. Zazwyczaj w kontekście udziału we wszelkich kościelnych zgromadzeniach kieruję się wyłącznie duchową potrzebą, choć akurat spotkania przy kaplicy dalece wykraczają poza kontekst wydarzenia kościelnego. Nie wiem, z czego to wynika, ale znajduję w nich okazję do wyciszenia, refleksji, wyłączenia się na chwilę z całej tej życiowej gonitwy. Był taki dzień, że pojawiłam się przy kapliczce wcześniej, bo nie wiedziałam, jaką godzinę spotkania ustalono, nikogo jeszcze nie było, usiadłam na ławce i po prostu oddałam się zadumie nad swoim życiem. Czasami trudno mi się przemóc, by od tak po prostu się zatrzymać na co dzień, choć przecież mam ku temu tak wiele okazji. Choćby zaciszny ogród, który powoli z roku na rok zaczyna nabierać wymarzonego kwietnego charakteru, który tak mi się przecież zawsze marzył. Mam nawet kapliczkę w ogrodzie, a jednak potrzebuję uciec w świat, by znaleźć takie miejsce, by naprawdę móc się wyciszyć, oderwać od wszystkiego, co mi ciąży, faktycznie zrelaksować. Aż dziwne, że znajduję to wszystko na obdrapanej ławce przy popękanym niezbyt urodziwym pomniku pod budującą się kolejną od biedy galerią na ruchliwej ulicy, która paradoksalnie daje lepsze wyobrażenie o tym, w jak skrajnych warunkach bytowych żyją mieszkańcy mojej małej społeczności, a co dopiero Polski, niżeli wszelkie media razem wzięte. A skala ma przeogromny rozstrzał, począwszy od skromnie żyjącej staruszki, której nie stać nawet na rower po lokalnego przedsiębiorce, który zakupił kolejne odrzutowe auto. Trudno powiedzieć, co w takim układzie jest przykładem tej pogardzanej przez wszystkich wiejskości. Być może obie te skrajności się na nią składają. Spotkania przy kapliczce mają walor społeczny, a w szczególności towarzyski. Są tak naprawdę okazją do spotkania z sąsiadami, znajomymi, w ogóle z ludźmi, bo nie wszyscy, którzy tutaj przychodzą, się znają. Są okazją do plotek, pogaduszek, wymiany poglądów, choć z pewnością niejeden by się zdziwił, o czym rozmawiają panie przy kapliczkach i, jakie de facto mają poglądy. Paradoksalnie wcale nie jest to wszystko takie czarno-białe, jak by się mogło wydawać. Wszelkie banały dotąd snute przez moich znajomych brutalnie obnażają ich ignorację i brak otwartości na ludzi i świat. Zanim więc wyrobimy sobie zdanie na jakikolwiek temat, warto znaleźć się choć raz w centrum wydarzeń, a nie tylko im się przyglądać. A z perspektywy kapliczki nie trudno zorientować się, że większość mijających ją rowerzystów, przechodniów czasami w biegu, nie zatrzymując się, ale jednak przeżegna się. Czasami jakiś młody człowiek na widok pań zebranych pod kapliczką zaśmieje się, zakpi, wytknie palcem, ale są to sporadyczne przypadki. Młodzi, jeśli już, przechodzą obojętnie, traktując to miejsce, ludzi i śpiewy jak powietrze, zapewne bardziej z uwagi na to, że nie wiedzą, jak się zachować, nie rozumieją, nie mają zdania. W wielkich miastach z kolei udział w śpiewach przy kapliczce staje się nową modą, która zapewne szybko przeminie, jak wiele innych trendów.
W spotkaniach przy kapliczce cenię sobie zwłaszcza powierzchowność relacji międzyludzkich przy jednoczesnej głębi doświadczenia. Zdarzają się sąsiedzi lub dawni sąsiedzi i czasami rozmowa zejdzie na temat tego, co, dlaczego, jak sąsiad przyciął w ogródku, ale większość osób mieszka daleko od siebie, niektórzy przeprowadzili się i przyjeżdżają z sentymentu z sąsiedniego miasta. Nikt to nikogo zasadniczo nie ocenia. Jeden śpiewa lepiej, drugi gorzej. Jeden nisko, drugi wysoko. Jeden cicho, drugi głośno. Każdy stara się na swój sposób, jak tylko może wychwalać najświętszą panienkę pod niebiosa. Ta wielogłosowość nadaje śpiewom maryjnym wyjątkowego charakteru. Wreszcie jest w ogóle okazja do śpiewania. Przyznam szczerze, że bardzo rzadko śpiewam, a w sumie lubię śpiewać. Zwykle czasami coś sobie nucę pod nosem po drodze tu i tam i z powrotem. Rzadko jednak śpiewam od tak po prostu dla samego śpiewania. A już zwłaszcza w miejscu publicznym. Pieśni maryjne są przy tym niezwykle ujmujące. Niektóre z nich mają moim zdaniem uniwersalny charakter. Gdyby usłyszeć je poza kontekstem śpiewów przy kapliczce, podejrzewam, że niewielu skojarzyłoby je z pieśniami religijnymi. Choćby od taka pieśń "Panience na dobranoc". Śpiewy maryjne mają w sobie również coś z mantry. Wielokrotnie powtarzane frazy wprawiają w swoisty trans. Dla mnie polska kultura, tradycja są tak przesiąknięte religijnością, że trudno byłoby mi rozpatrywać polskość w oderwaniu od religii i związanej z nią obrzędowości, a tym samym kościoła. Nie zapominajmy także, że przecież inspiracją dla wielu kościelnych świąt i obrzędów, były pogańskie rytuały stosownie zaadaptowane na potrzeby kościoła, któremu zależało przecież niegdyś na przekonaniu do siebie ludzi. Jak to uczynić inaczej, niżeli nawiązując do bliskich im obrzędów. Tak naprawdę nie jest istotne w co się wierzy, nie jest istotne, czy jest się nieskazitelnym katolikiem, muzułmaninem, buddystą, ważne jest, żeby starać się być po prostu dobrym człowiekiem. Udział w takich wydarzeniach z pewnością skłania do refleksji nas sobą i swoim życiem i to nawet nie z uwagi na swój religijny wymiar, ale w ogóle sam charakter Przed tym na górze i tak nic się nie ukryje, nikt nie jest doskonały, choćby nie wiem, jak bardzo starał się nie popełnić w życiu żadnego błędu. Czasami wręcz to staranie jest pierwszym krokiem do jego popełnienia. Człowieka wszakże budują nie tylko dobre rzeczy, ale też i te złe. Bez nich nie byłby w stanie zdać sobie sprawy z istnienia dobra i zła.
A więc kończy się maj, a ja dopiero teraz uświadamiam sobie, że jest tak wiele rzeczy, o które chciałabym zapytać moje panie spod kaplicy, tak wiele pytań, na które mogłam być może znaleźć odpowiedź, gdybym przychodziła częściej. Choćby: gdzie znajduje się dawna kapliczka? czy można ją obejrzeć? od czego zależy dobór takich, a nie innych pieśni na kolejnych spotkaniach, wszakże każdego dnia śpiewa się coś innego? wreszcie jak to jest przychodzić codziennie? Czy słońce, czy deszcz. Na to pytanie musiałabym jednak znaleźć odpowiedź sama. To chyba dobry znak. Znak, że będę miała jeszcze czas, okazję, jednak kolejny, jeszcze jeden maj, by znaleźć na te wszystkie pytania odpowiedź. W następnym roku mam taki plan, aby uczestniczyć we wszystkich spotkaniach. Wówczas będę mogła z całą pewnością mówić o pełni doświadczenia, choć paradoksalnie być może nie jest to kluczowe. Wiele z pań, które przychodzi do kaplicy, nie uczestniczyło w procesji bożego ciała, zaledwie kilka przychodziło codziennie, większość rzadziej, wtedy, kiedy akurat nie miały innych obowiązków. Tak naprawdę ważne jest, żeby być z potrzeby serca, choć raz, ale szczerze. Może wówczas będzie się szczerym częściej.