Ledwo skończyłam zlecenie, które strasznie mi uprzykrzało życie przez 10 ostatnich dni, następnego dnia czekał mnie festyn, na który też musiałam się przygotować. Już właściwie miałam sobie odpuścić udział w tej imprezie z uwagi na fakt, że nie udało mi się zrealizować planu, który przed sobą postawiłam, a mianowicie skończenia obrazu/ów (tryptyku) i przygotowania wstępnej wystawy multimedialnej poświęconej „Mojej Australii”. Być może i byłoby lepiej, gdybym sobie odpuściła, bo w miedzy czasie nastąpiła jedna z tych tzw. wyjątkowych sytuacji, które niszczą wszelkie wyidealizowane i misterne plany na życie (coś w stylu spłacę ten kredyt w ciągu najbliższych 20 lat co do dnia, zakładając że nic się oczywiście przez te 20 lat nie wydarzy, zazwyczaj niestety się wydarza). I tak oto za przysłowiowe pięć dwunasta, innymi słowy w złą godzinę, padło mi ładowanie w laptopie i problem ten dosyć mnie zaabsorbował na tyle, że wszystko inne uległo przesunięciu, przede wszystkim z naciskiem na moje dobre samopoczucie w tym wszystkim innym. Innymi słowy w mój misterny plan wdał się chaos. Jak więc już się uporałam z rozwiązaniem tego niespodziewanego problemu, w nowa sytuację weszłam niestety obciążona poprzednim doświadczeniem. Zabrakło czasu na regeneracje sił, na oczyszczenie umysłu. Tak na marginesie, to przerażające, że bez komputera czuje się trochę jak bez ręki. Też mieliście podobne doświadczenia? Osobiście bardzo niewygodnie się czuję ze świadomością tak silnej zależności.
Udało mi się dzisiaj sprzedać tylko jedną kartkę. Jakimś cudem przezwyciężyłam żal i doszłam do wniosku, że nie będę "ciułać" tych 10 złotych, bo to i tak nie poprawi mi nastroju, a niewiele zmienia w ogólnym rozrachunku. Hura! Dojście do tego jakże odkrywczego wniosku zajęło mi chyba cale lata świetlne. Nie mówiąc już o tym, że przemknął mi przez myśl nawet cień poczucia, że nie zasługuję na to, aby być dla siebie tak bezduszna jak bywali nieraz dla mnie inni, i zamiast szukać racji po ich stronie, może warto, abym sama sobie czasami zrobiła po prostu dobrze, jeżeli uznam, że dałam z siebie wiele i zasługuję na nagrodę zamiast oczekiwać, że ktoś mnie nagrodzi. Tym bardziej, że zawsze sobie samej żałuję na przyjemności.
Zapewne i Wy wiele razy w życiu odkładaliście pewne rzeczy na potem i pewnie niektórych nie udało się Wam zrealizować, bo przestało to być zależne tylko i wyłącznie od Was. Ja za wszelka cenę staram się teraz unikać równie ostatecznych wyroków losu i podążać spontanicznie za swoja intuicją. I tak też postanowiłam, że dzisiaj jest ten dzień, kiedy wreszcie przestanę marzyć o tym, aby wziąć udział w jednym ze spotkań w ramach majowych obchodów maryjnych. Marzyło mi się zrobić to w bardziej spektakularnych okolicznościach, jakich było wiele przez wiele lat mojego kursowania na linii Warszawa-Łódź. Zawsze jednak gdzieś mi się śpieszyło. Nie wiadomo gdzie. Tym bardziej z obecnej perspektywy trudno mi jest w istocie stwierdzić, gdzie się tak spieszyłam, żeby konsekwentnie ignorować swoje wewnętrzne potrzeby.
Po powrocie z Australii, mimo moich usilnych starań, aby trzymać nerwy na wodzy, w ostatnim czasie przywodzi to bardziej ujeżdżanie dzikiego konia przez totalnego amatora. Jest dużo prawdy w stwierdzeniu, że doświadczenie intensywnej podroży nie pozostaje bez znaczenia po powrocie do tzw. rzeczywistości. Jeżeli raz zasmakowało się w podobnym doświadczeniu, głód przez nie wywołany jeszcze długo będzie o sobie dawał znać. Ten głód daje mi się obecnie bardzo we znaki. Niecierpliwie czekam tylko do pierwszej lepszej okazji, aby wyrwać się w kolejną podroż, a po drodze oczywiście nosi mnie w rożne miejsca, kusi mnie wiele nowych sytuacji, ciekawią mnie ludzie. Tak też stało się i w przypadku spotkania przy kaplicy.
Właściwie to miałam wyskoczyć tylko na chwilę zrobić kilka zdjęć z daleka, ale oczywiście nie wytrzymałam i, mimo zmęczenia i generalnie kiepskiego samopoczucia, postanowiłam jednak podejść i porozmawiać. Mile się zaskoczyłam, bo Panie w sumie przyjęły mnie z dużą życzliwością i właściwie ucieszyły się, że ktoś młody interesuje się nimi, tym co tutaj robią, dlaczego jest to dla nich ważne. Na początku były tylko trzy panie. Pani Helena, emerytowana nauczycielka języka polskiego i śpiewu, właśnie podlewała bratki w ozdobnych donicach, kiedy podeszłam. Zapytałam, czy nie będą miały nic przeciwko, jeżeli do nich dołączę. Przyjęły mnie jak swoją, mimo że w miarę rozwoju naszej rozmowy, zaczęłam sobie uświadamiać, jak wiele nas w sumie dzieli w sposobie postrzegania całej sytuacji. Nie wiem, na ile one również były świadome tych niuansów. Panie były całym sercem i dusza praktykującymi katoliczkami, ja z kolei nie jestem praktykującym katolikiem. Do Boga odwołuję się w ostateczności. Przyjęły więc ze zdziwieniem moje zwierzenie, że choć jestem katolikiem, nie znam wielu pieśni maryjnych, o których napomknęły. Sadzę, że nie spodziewały się, że ktoś od taki po prostu z ulicy niepraktykujący mógłby w ogóle chcieć podejść. Trochę tak jakby zakładały, że ktoś taki musi być stuprocentowym praktykującym katolikiem. Jak się jednak okazało, mimo mojej oczywistej ignorancji, nie przeszkodziło to w tym, abym ostatecznie zasiadła razem z paniami na ławce i, żebyśmy razem się modliły i śpiewały. O dziwo, scheda po mojej babci, która przywiązywała dużą wagę do religii, nie poszła w las. Okazało się, ze wiele modlitw jest mi również znanych i byłam w stanie je w pełni recytować. Zazwyczaj odwołuję się do Boga słowami tych modlitw w sytuacjach kryzysowych. Dzisiaj uczyniłam wyjątek od reguły, chociaż wcale nie czułam się z tym źle. Wręcz powtarzanie "zdrowasiek" nabrało dla mnie innego wymiaru. Zaczęłam w tym dostrzegać nawet jakiś kojący wpływ dla duszy. Zachwyciły mnie pieśni maryjne, a zwłaszcza jedna z nich: „Panience na dobranoc”. Coś pięknego! Pewnie gdybym usłyszał a tą pieśń w oderwaniu od kontekstu, nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że ta pieśń może być jakkolwiek nacechowana religijnie. Była po prostu piękna sama w sobie i równie dobrze można by ja śpiewać zupełnie w innych okolicznościach.
Przede wszystkim jednak to spotkanie miało dla mnie wymiar bardziej ludzki niż religijny. Cieszę się, że wywołałam uśmiech na twarzach pań i, że zostałam tak mile odebrana, że wręcz pytały, kiedy znowu je odwiedzę, co z pewnością uczynię. Mam nadzieję, że znajdę jeszcze kilka wieczorów w maju, do końca tego miesiąca trwają bowiem obchody maryjne, a już tym bardziej, że namówiłam panie na pamiątkowe zdjęcie, którego odbitki chciałabym zgodnie z obietnica wszystkim paniom podarować. Jakkolwiek zawsze żałuję na tego typu rzeczy w innych sytuacjach, w tej uczynię wyjątek, bo mam takie wewnętrzne przeświadczenie, że sprawi to przyjemność paniom jeszcze nieraz, a mi już tym bardziej, jeżeli ten mój gest spotka się z pozytywnym odbiorem, a przede wszystkim radosnymi odczuciami. Uśmiech na twarzach napotkanych ludzi - to jest to! Po tym nieoczekiwanym miłym doświadczeniu wróciłam do domu i z całą przyjemnością skonsumowałam wszystkie pyszności, które sobie dzisiaj zafundowałam. Dawno już nic mi tak nie smakowało.