15 października 2013
Dzisiaj zmarła Pani Krystyna. Stało się to w miesiąc po tym jak robotnicy zaorali koparką jej różany ogródek. Stało się to pod jej nieobecność. Wracała z pracy o zachodzie słońca. Była kucharką w lokalnym barze. Robiła najlepsze pyzy z mięsem na świecie. Często przynosiła mi jedną zawiniętą w białą ligninę taką, jaką mleczaki nakrywają bańki z mlekiem na targu. Jeszcze ciepłą. Zawsze się śmiała, kiedy mnie widziała. Tego dnia jednak coś się jednak w niej złamało na zawsze. Wyraz jej białej jak kreda kamiennej twarzy, niczym marmurowe lica przodowników pracy okalające Pałac Kultury, które pamiętam ze szkolnych wycieczek, po której spływały kryształowe jak diamenty z filmów akcji łzy, zapadł mi na zawsze pamięć jako symbol przemożnej rozpaczy. Kiedy klęcząc w piachu, trzymała w ramionach pogniecione i połamane kolczaste łodygi pomiętych różowych główek, bezsilnie starając się ocalić od zapomnienia choć jeden krzaczek, jej pokurczona postać przypominała swoją rzeźbą pietę Michała Anioła. Miałem wtedy 6 lat i wtedy coś we mnie pękło. Kiedy zabrakło Pani Krystyny, skończyło się w pewien sposób moje dzieciństwo, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero po latach kiedy jako absolwent Akademii Medycznej wróciłem w rodzinne strony, do zapadającego się już poszarzałego ze starości białego dworku, wróciły wspomnienia i sam nie wiem, dlaczego nasunęła mi się taka właśnie refleksja. Teraz rozumiałem, że ludzie mają jakby dwie dusze. Wewnętrzną i zewnętrzną. Różany ogródek, w którego obecnym miejscu zapuszczonym i zaniedbanym, obojętnym nowym lokatorom, rosły już tylko chwasty, był zewnętrzną duszą Pani Krysi. Choć wiedziałem, że to mój dom rodzinny, wiedziałem też, że niedługo przyjdzie mi go opuścić na zawsze. To był dzień, kiedy z kolei we mnie coś pękło i uświadomiłem sobie, że nie mogę tam dłużej zostać, bo popadnę w rozpacz.
Z tego wszystkiego zatęskniłem za Warszawą. Zawsze czułem się tam jakoś bezdomny. Nigdy nie wczułem się do końca w rytm miejskiego życia. Byłem jednym z tych trybików, które gdzieś tam idą uparcie pod prąd rzeki ludzi niemal zaprogramowanych na wylewanie się lub wlewanie z metra o określonych porach dnia. Jakkolwiek radziłem sobie nawet nieźle. Chyba dopiero studiując i mieszkając w Łodzi, miałem takie przebłyski, kiedy wydawało mi się, że wczuwam się w ten miejski blues skrzypiących o świcie na zakrętach tramwajów i bogactwa miniatur ludzkich codzienności promieniujących tysiącami światełek na tablicy rozdzielczej szarych blokowisk o zmierzchu. Paradoksalnie nie miałem poczucia jakbym podglądał, robił coś pozornie złego, a i sam nie odczuwałem potrzeby, żeby odgradzać się od świata zasłoną. To było takie organiczne. Lubiłem stać w oknie, miałem szczególnie takie jedno ulubione na korytarzu, i obserwować jak się wokół toczy życie. Jak dzieci odrabiają lekcje, kobiety gotują, mężczyźni wracają do domu z pracy. Wydawało mi się to takie niezwykłe. Zupełnie jakbyś patrzył na tysiące jednocześnie włączonych ekranów, a na każdym leciała inna historia. Wiedziałem, że ja też jestem jedną z nich, choć być może drugą stronę to tak nie wzruszało już jak mnie, obcego, przyjezdnego, człowieka z przedmieści.
Podobnie zawsze mnie ciekawiło jak to jest mieszkać vis a vis trasy kolejowej. Echa klaksonów, brzęczenie szyn, szum przejeżdżających składów, trzeszczące pod nogami kamienie, kiedy ktoś przechodzi przez tory, zmieniające się na semaforze światełka i łuny świateł przejeżdżających pociągów i ich wnętrz, te wszystkie małe historie toczące się 24h na dobę w przedziałach, które jesteś w stanie zarejestrować w całej ich ułamkowej sekundami niedoskonałości. Te wszystkie dźwięki i światełka. Fantazjowanie o miejscach przeznaczenia każdego pociągu, o jego pasażerach i niezwykłych miejscach po drodze, gdzie chciałoby się zatrzymać lub wrócić może kiedyś.
Autor: Victoria Tucholka