Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
0 Comments
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|