Stefan wiedział, że kiedyś będzie musiał wyprowadzić się z domu. Nie dlatego, że Ojciec tego od niego oczekiwał, nie dlatego, że jak co zimy z kranu leciał przerębel, okna nieszczelne, a Ojciec działał mu na nerwy swoją niedbałością. Nie, znosił to wszystko przez całe swoje życie. Zahartował się w boju. Być może poza tym, że przełożyło się to na lekki brak wiary w siebie, który doskwierał mu dotąd w życiowych sprawach, czy to osobistych czy zawodowych, to wiedział, że posiada tą przewagę nad innymi ludźmi, że jest doprawdy w stanie unieść na swoich barkach dużo więcej niż inni i jeszcze wytrwać, nie załamać się, choć i podobnie jak inni ludzie, miewał nieraz chwile zwątpienia. Nie, co to, to nie. Cokolwiek by zrobił, ćpał, kradł, sprowadzał podejrzanych typów do domu, zabił, Ojciec nigdy by nie śmiał wyrzucić go z domu. Nie zrobił tego nawet, kiedy oświadczył Ojcu, że spotkał się z Matką i zamierza utrzymywać z nią kontakty. Ojciec nawet nie odniósł się do listu, który mu w tej sprawie napisał. Stefan już spakował walizki gotowy na to, że kiedy wróci ze służbowego wyjazdu, napotka zatrzaśnięte drzwi. Tak się jednak nie stało. Ojciec zachowywał się tak jakby tego listu nigdy nie przeczytał. Wszystko było po staremu. Być może sądził, że Stefan nic nie wie i niby skąd miałby się dowiedzieć, jeżeli nie od niego samego. Stefan jednak wiedział już od 10 lat, kim jest jego Matka, jak ma na imię, gdzie mieszka, czym się zajmuje, i dlaczego ich zostawiła. Palec Boży. Można by powiedzieć. Inaczej nie potrafił sobie wytłumaczyć szeregu zbiegów okoliczności, które ostatecznie doprowadziły do ich spotkania. Nie mogli chyba spotkać się w lepszym dla siebie nawzajem momencie. Nie miał do Matki żalu. Wręcz przeciwnie. Nawet potrafił ją zrozumieć. Wiedział, jaki jest Ojciec.
Stefan wiedział, że musi się wyprowadzić, aby przejść do kolejnego etapu. Aby przede wszystkim udowodnić sobie samemu, że jest do tego zdolny. A w drugiej kolejności Ojcu, udowodnić mu, że nie jest jego własnością, że nie jest jego kopią, przedłużeniem jego własnego życia, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mimo tego, że nie chciałby być jak jego Ojciec, smutne, ale prawdziwe, to tego nie uniknie. Nie przejmował się tym. Wiedział, że w pewnych sprawach, ma możliwość uniknięcia powielania błędów Ojca, ma wybór, i właśnie nadszedł moment, kiedy zaczął usilnie wcielać swój plan w życie. Nie potrzebował do jego realizacji nikogo. Poprawka. Nie potrzebował, potrzebował. Oczywiście. Zawsze miło mieć w kimś wsparcie duchowe. Zbyt wiele razy jednak zawiódł się na innych, aby uzależniać w tym momencie swój los od kogokolwiek. Cieszył się, że spotkał się z Matką, ale nie oczekiwał od Niej, że będzie mu się teraz starała zrekompensować stracony czas. Nie przejmował się tym, że nie może się z nim spotkać, bo ma swoje sprawy. Nie przejmował się, że Lidka, która się z nim rozstała miesiąc temu, zarzucając mu dziecinność, mimo że nadal się spotykali, być może nawet częściej niż jak byli razem, nadal nie traktuje go poważnie. Nadal pociągała go fizycznie. Wiedział jednak, że na pewno nie zdecydowałby się na trzecie podejście bez determinacji z jej strony. Właściwie to już nawet odpuścił wcześniejsze marzenie o tym, że będą kiedyś mieszkali razem, mieli dzieci i żyli długo i szczęśliwie. Być może nie było im to wszystko potrzebne do szczęścia. Być może właśnie poznali prawdziwe szczęście w przyjaźni, która przetrwała wszystkie te porywy bycia-niebycia. Być może kiedyś będą znajdować w tych spotkaniach ukojenie od swoich własnych rodzinnych koszmarów z idealnymi partnerami na matki i ojców swoich dzieci, idealnych panów i pań domów, idealnych partnerów w łóżku, ale już nie takich, przy których można czuć się sobą. Być może to wcale nie było możliwe, aby to wszystko razem pogodzić. Zbyt piękne, aby było prawdziwe.
Samotność mu doskwierała. I owszem. Nie lubił wracać do domu. Kiedy wychodził z pracy, od Lidki, od Matki, dopadała go momentalnie depresja na samą myśl o powrocie do domu. Zdawał sobie sprawę, że jest nieuleczalnie chory na głód miłości. Chciałby się czasami do kogoś przytulić. Powiedzieć wprost, że mu źle, że jest zmęczony, że nie ma siły, ale nigdy nie śmiał tego zrobić. Ani kiedy był z Lidką, ani z Matką, ani z kimkolwiek bądź. Dochodził do wniosku, że wszędzie jest tylko czyimś gościem. Paradoksalnie Ojciec, Lidka, Matka, koledzy z pracy, przyjaciele byliby ostatnimi osobami, do których zadzwoniłby z prośbą o pomoc. Prędzej zadzwoniłby na policję, straż pożarną, pogotowie, pomoc drogową czy autocasco. Jeżeli dzwonił do przyjaciół, to prosił, aby nie wspominali o tym nikomu. Miał już dość bycia posądzanym o niesamodzielność, bo u cholery był bardziej samodzielny niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Nie potrafił tego zrozumieć, dlaczego ludzie, zwłaszcza bliscy nie potrafią zrozumieć, dlaczego bliscy posądzali go w takich sytuacjach o niesamodzielność. Dla niego było to naturalne, że jak ktoś jest w potrzebie, to mu się pomaga i nie dorabia do tego żadnej wielkiej filozofii. Wiedział, że to autoprojekcja ego na innego. To, że on tak myślał, nie oznaczało, że inni myśleli tak samo. Wiedział, że kieruje nimi paraliżujący strach przed tym, że nie daj Boże jeszcze byliby zobowiązani do wzięcia na siebie odpowiedzialności za drugiego, a być może ten drugi okazałby się całkowicie niesamodzielny i, co wtedy. Katastrofa. Miał teraz te wszystkie poronione filozofie w głębokim poważaniu. Wiedział, że kiedy stanie wobec spraw ostatecznych, dopiero wówczas wszyscy się zreflektują, że mogli postępować inaczej, że być może gdyby nie postępowali wobec niego tak jak postępowali, to mogliby mieć wpływ na to, żeby uniknął losu, który i tak jest mu niechybnie pisany. Był po prostu zbyt wrażliwy. Jakkolwiek ludzie uwielbiają sytuację, w których to oni rozdają karty, o wszystkim decydują, kiedy inni są od nich zależni. Przerażała go ta perspektywa. Zdawał sobie sprawę, że jest coraz bardziej realna. Wiedział, że musi się śpieszyć, jeżeli chce umrzeć w poczuciu, że zrobił w życiu wszystko, aby móc o sobie powiedzieć, że czuje się spełniony, że przeszedł samego siebie, a co więcej i innych.
Wiedział, że musi to życie przeżyć sam. Inni mogą mu towarzyszyć, jeżeli chcą, ale to jak on te życie przeżyje nie może być zależne od tego, czy inni czegoś chcą czy nie. Długo do tego dochodził. Marzyło mu się: dziewczyna, wspólne mieszkanie, dzieci. Co mu się nie marzyło. Przerabiał to już wielokrotnie. Uświadomił sobie, że uzależniał dotąd swoje szczęście od dyktanda innych. Wiedział, że musi wyprowadzić się sam i pożyć na swój własny rachunek. Nie wierzył już w to, że mógłby osiągnąć swój cel w inny sposób. Bardzo nad tym ubolewał, że ludzie tak utrudniają sobie życie, że to wszystko jest takie proste, po co się tak maltretować, poddawać siebie nawzajem pod wątpliwość. Być może jak już się wyprowadzi, jak tego dokona, myśli o wspólnym życiu z drugim człowiekiem, rodzinie, dzieciach w ogóle przestaną mieć znaczenie. Ludzie tak często zapominają o tym, że nigdy by im nie przyszło się do siebie zbliżyć, gdyby byli wydumanymi ideałami, do których ślepo dążą, poddawając racje bytu wszystkiego, co niedoskonałe, w tym i siebie samych w danym momencie, pod wątpliwość.