KOCHAJMY SIĘ JAK BRACIA, LICZMY SIĘ JAK ŻYDZI
Przede wszystkim nie kupuję w sieciówkach, choć jeszcze do niedawna korzystałam z usług tzw. polskich sieciówek. Nie ma to nic wspólnego z tym, że mi się "przelewa", wręcz przeciwnie, choć moim skromnym zdaniem mitem jest przekonanie o tym, że w sieciówkach jest taniej, po prostu to mój świadomy wybór: wolę wspierać lokalnych przedsiębiorców niż obcy kapitał na tej samej zasadzie, na jakiej sama chciałabym być faworyzowana na rynku. Cenię sobie również bezpośredni kontakt ze sprzedawcą do tego stopnia, że niemiła obsługa skutkuje momentalnie skreśleniem sklepu z listy ulubionych. Z równie bezwzględną konsekwencją z takiej listy znikają sklepy, w których cena na półce nie pokrywa się z ceną w kasie. Bez wahania zrezygnuję z zakupu produktu i udam się gdzie indziej nawet jeśli miałoby mnie to kosztować dodatkowy czas, a nawet pieniądze, nie wspomnę już o reakcji innych ludzi, którzy bywają zdziwieni, że różnica 1 złotówki w cenie może być przyczyną rezygnacji z zakupu, a moim zdaniem taka rezygnacja jest słuszna, bo 10% zrobiłoby różnicę, gdybyśmy chcieli zakupić luksusowy towar, np. samochód, tym bardziej więc nie powinniśmy bagatelizować różnic w cenie podstawowych towarów. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi. Nie zapominajmy o tym, że gdy wchodzimy do sklepu, role się odwracają i jako klient to my mamy prawo wymagać od sprzedawcy przestrzegania prawa na tej samej zasadzie, na jakiej wymaga od nas jego przestrzegania nasz własny pracodawca. Jesteśmy więc dla odmiany w luksusowej sytuacji, w której nie musimy godzić się na humory sprzedawcy, możemy powiedzieć "nie", możemy wyjść i możemy więcej nie wrócić. Nie wahajmy się korzystać z tego przywileju - może nie być nas stać na wejście w posiadanie jakiegoś dobra, ale z pewnością stać nas na to, aby zrezygnować z nieuczciwej oferty i to też jest wybór. Z pewnością z korzyścią niż ze stratą.
NIE KUPUJESZ = NIE CZYTASZ
Gdy zaczynam czytać artykuł i pada pytanie: "Jak sprzedawać książki w kraju, w którym się nie czyta?", pierwsza rzecz, która wzbudza moją podejrzliwość, to w ogóle rozpatrywanie "na dzień dobry" książki w kontekście sprzedaży, a jeszcze większą podejrzliwość wzbudza sugestia, że żyjemy "w kraju, w którym się nie czyta" - takie bezosobowe potraktowanie wszystkich obywateli i wrzucenie ich do jednego wora z napisem: "nie kupujesz = nie czytasz", włącznie z Tobą drogi czytelniku. Oczywiście dyplomatycznie nie po nazwisku. A co z bibliotekami? Tam też są książki i można wypożyczyć je zazwyczaj za darmo. Krótko mówiąc, wiem, że czytam artykuł o charakterze kryptoreklamy, mający w pierwszej kolejności wywrzeć na czytelniku presję emocjonalną. Ale jak to? ja nie czytam?! No to przeczytam do końca, co też takiego ciekawego macie mi do przekazania drodzy redaktorzy (Pewnie ktoś Wam zapłacił za to, abyście kogoś lub coś dyplomatycznie sprzedali. Oczywiście, że tak! Na końcu pada odpowiedź na wyżej postawione pytanie: Sprzedawać jak... Powstrzymam się jednak od wskazywania palcem!). I oto czytam:
"Choć wielbicielom literatury trudno się z tym faktem pogodzić, na rynku zyski liczą dziś tylko ci, którzy nauczyli się traktować książkę jak każdy inny towar szybko zbywalny. To produkt impulsowy. Zaledwie 10 procent klientów w E(****) wie, po co tam przyszło. [..]
W jednym z najważniejszych salonów sieci, w warszawskim centrum handlowym A(******), tytuł, który leży na półce ponad trzy miesiące, musi wrócić do magazynu. A stamtąd do wydawcy (Źródło: https://www.forbes.pl/przywodztwo/jak-sprzedawac-w-polsce-ksiazki/3hle40r)."
A ja myślę, że E(****) byłby akurat ostatnim miejscem, do którego szanujący się czytelnik udałby się szukać książki, która go interesuje, bo najprawdopodobniej znalazłby tam wszystko, włącznie z zapalniczką i gumą do żucia, ale raczej nie książkę, którą chciałby kupić, bo jak się okazuje sprzedawca nie będzie czekał aż klient "dojrzeje" do jakiejś pozycji, nie będzie czekał aż klient sam zdecyduje, czego chce, sprzedawca oczekuje, że klient kupi to, co on chce mu sprzedać akurat tu i teraz. Jak się okazuje, 3 miesiące leżenia na półce to doprawdy szczyt kompromitacji dla autora książki, jej wydawcy i dystrybutora i zapewne nie tylko w przypadku, kiedy książka się w ogóle nie sprzedaje, ale również wtedy, gdy sprzedaje się słabiej niż powinna (Ręce do góry, kto marzy o napisaniu książki?!). Cokolwiek to znaczy. Wolę nie wiedzieć, bo czuję, że byłabym w jeszcze większym szoku niż ten, którego doznałam dla odmiany w innym przybytku walki z analfabetyzmem, choć zasadniczo o wiele mniej wyrachowanym, przynajmniej tak mi się dotąd wydawało, ale dzisiaj ten czar prysł.
Aż mi serce w klatce ścisnęło.
- Wyrzucona? - zapytałam z niedowierzaniem (jak stare pieczywo?).
- Nie opłaca mi się trzymać książki, której nikt nie czyta. Zajmuje tylko miejsce. Wolę zakupić jakąś nową pozycję.
- Szkoda. Te stare pozycje sprzed lat często napisane są o wiele lepszym językiem niż te współczesne.
- Wie Pani, zdaniem ekspertów z dziedziny bibliotekarstwa (Zdaniem X-a, Y-a i liter całego alfabetu, wprost uwielbiam takie sformułowania! No bo przecież nie warto ryzykować własnego zdania!) książka, która leży niewypożyczona na półce 5 lat, nie przedstawia już sobą żadnej wartości. Zaleca się po prostu jej usunięcie. (Jak bym słyszała cytat z tego kompromitującego artykułu. Jeżeli w istocie książka w systemie, w którym żyjemy, jest traktowana jako towar zbywalny, no bo to nie ja ją sprzedaje, tylko sprzedawca, to jakim prawem ktokolwiek śmie oskarżać kogokolwiek o nieczytanie, nieczytanie, czytanie, to bez znaczenia, w pierwszej kolejności oskarża się nas bowiem o nie kupowanie i to w istocie ja, jako czytelnik, wybieram z całą świadomością i pełnią satysfakcji, bo dla mnie książka nie jest towarem zbywalnym, jeżeli wchodzę w jej posiadanie z własnego wyboru, to po to, aby wyciągnąć z niej wiedzę lub wzbogacić swój prywatny księgozbiór, wcale o to nie trudno, no bo przecież książki wyrzuca się dzisiaj z równie wielką łatwością, z jaką się je kupuje w B********)
Lekko zatkana tym, co usłyszałam, nie potrafię jednak poskromić wrodzonej ironii:
- Być może te osoby nie powinny więc zajmować się bibliotekarstwem.
Usłyszeć od bibliotekarza, że inni bibliotekarze uważają, że książkę można wyrzucić, nie wspominając już o tym, że może stracić wartość, to nie mieści się w mojej małej główce.
- Tak się teraz robi, droga Pani. Poza tym ta książka już i tak była podniszczona, - dodała jakby się usprawiedliwiając.
- Cóż, chyba każdy może popełnić błąd.
- Ja już nie wspomnę o tym, że w pierwszej kolejności to człowieka by się pozbyli, bo teraz jednostka nic nie znaczy. (taka dyplomatyczna zmiana tematu)
- Co do tego byłabym w stanie się z Panią zgodzić.
W istocie los książki i jednostki wydaje się w tym kontekście przewrotnie ze sobą skorelowany. Z tą różnicą, że bibliotekę stać na kupienie nowej książki, a skoro ją na to stać, to dziwi fakt, że nie stać jej również na trzymanie innych książek, że są one wyrzucane jak śmieci i to bez większych sentymentów. Mnie niezmiennie szokuje to, z jaką łatwością przychodzi dzisiaj ludziom wyrzucanie choćby jedzenia, ale nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by się z tym obnosił w miejscu publicznym w towarzystwie z podniesioną głową. Tym bardziej więc zszokowało mnie, że bibliotekarze, wydawać by się mogło najwięksi miłośnicy i orędownicy książki wyrzucają je na tej samej zasadzie, na jakiej przybytki komercji i próżności zdejmują książki z półek i odsyłają z powrotem do magazynu. Żałuję, że nie zapytałam tej Pani, co ona na ten temat sądzi? Ponoć czyny mówią więcej niż słowa. Pytanie brzmi, czy faktycznie warto przedkładać zdanie innych nad własne zdanie? A co jeżeli Ci inni są jednak w błędzie? Chyba jestem najlepszym dowodem na to, że 5 lat to jednak zbyt krótki czas, aby książkę wyrzucić, usunąć, zniszczyć. Gdyby biblioteka aleksandryjska nie spłonęła, ciekawe, czy taki sam los spotkałby starożytne rękopisy. Ach, nie, przepraszam, to już zabytki muzealne na tej samej zasadzie jak drzewa w puszczy. A ja wciąż uważam, że drzewo to drzewo. Książka to książka. W świetle tej refleksji wszystkie te głodne hasła wytapetowane w bibliotekach, a bywam przecież gościem w tak wielu, to moje główne źródła kontaktu z literaturą, powielane z równą zapalczywością przez sieciówki, są jedną wielką manipulacją i wyrachowaniem. Kochamy książki, to znaczy wyrzucamy je po cichu! Zaczynam rozumieć moją mamę, która mało komu pożycza książki, nie wspominając o tym, że nie wyrzuci nawet starych harlequinów! Każda książka w kontekście dzisiejszego incydentu urasta dla mnie do rangi świętości!
Ponoć milczenie jest złotem, a ja wciąż nie potrafię powściągnąć języka. Chyba wolę jednak własne zdanie niż to całe polskie złoto.