Rzecz jasna nie potrafiłam sobie wyobrazić jak to komuś powiedzieć, bo przecież normalni ludzie lubią seks, uprawiają go i jest to coś absolutnie dla nich oczywistego. Nie trudno było mi więc przewidzieć, co by było, gdybym powiedziała, że szukam przyjaciela, podobnie jak, gdybym powiedziała, nie lubię seksu, nie chcę seksu. Wszystkie te tłumaczenia, zostałyby odebrane jednoznacznie jako, słuchaj, nie interesujesz mnie, a przecież jest właśnie wręcz przeciwnie. No ale tu się właśnie robią schody. Więc nie mówi się nic. Tylko bierze się, co dają i usilnie próbuje się sobie wmówić, że przecież trzeba być "normalnym"człowiekiem, że być może zbyt wiele się oczekuje, że być może po prostu seks jednym sprawia przyjemność, innym nie i tyle, trzeba wykrzewić w sobie to dziwaczne podejście.
...przeczyło to jednak stopniu zażyłości, jaki nieraz przybierała relacja. Seks był oczywiście jej nieodłącznym elementem, ale rzadko kiedy był w pełni satysfakcjonujący. Raczej zawsze pozostawiał poczucie rozczarowania i głód jakiejś bardziej duchowej więzi, a wręcz poczucie, że coś bezpowrotnie zamierało, kończyło się wraz ze spędzeniem tzw. upojnej nocy. Niezrozumiałe były dla mnie więc oskarżenia wobec kobiet, że "to" przysłoniło im zdrowy rozsądek. A już tym bardziej, jeżeli ktoś zarzucał mi kierowanie się takimi względami. Ja bowiem zawsze uzależniałam się od swoich partnerów duchowo. Mentalnie. Psychicznie. Byli dla mnie w pierwszej kolejności przyjaciółmi. Duchowymi partnerami. Gdybym miała za nimi tęsknić tylko przez wzgląd na te wszystkie noce, które razem spędziliśmy, nie przeżywałabym tak każdego ze swoich tzw. nieszczęśliwych związków. Dla mnie niepodtrzymywanie kontaktu z tak niegdyś bliską osobą, był bolesny głównie ze względu na to, że nie spędzaliśmy już razem czasu, nie rozmawialiśmy, nie zwierzaliśmy.
Dzisiaj przypadkowo szukając określenia na kobietę, która nie lubi uprawiać seksu, znalazłam ten artykuł i mimowolnie oddałam się powyższej refleksji na temat tej zadziwiającej, co po niektórych szokującej, przypadłości, która jest moim udziałem, z której zdaję sobie w pełni sprawę, która wiem, że jest czymś nienormalnym, ale to mnie nawet nie dziwi, bo wiem, jakie są być może jej przyczyny. Trudno powiedzieć, abym się tego wstydziła, choć nie mówię o tym z nikim specjalnie otwarcie, chyba że ktoś sam zacznie temat i mimochodem wyrażę swoje zdanie. Zasadniczo wiem, że we wszechobowiązującej seksualizacji otaczającego świata, gdzie o seksie mówi się wprost bez ogródek, seks jest fajny, kobieta, mężczyźni powinni być seksowni, w łóżku kobieta powinna być taka i siaka, dla świata powinna być damą, "to" przysłania kobiecie, mężczyźnie świat, wiem, że jestem inna, co nie zmienia faktu, że dla otaczającego świata jestem tak czy inaczej kobietą, którą się próbuje wtłoczyć w te wszystkie schematy, którą się zawsze przez ten pryzmat postrzega, ocenia. Ja nie czuję się w pełni kobietą. Obawiam się, że nie dorastam do tego wszechobowiązującego ideału. Nawet nie chcę próbować, mam to już za sobą i przyznam szczerze, że nie zdarzyło mi się w życiu nic bardziej uwłaczającego mojej godności w moich własnych oczach jak właśnie staranie się dorosnąć do czyjegoś przekonania o prymacie takiej filozofii nad byciem po prostu sobą. Obawiam się, że prędzej odnalazłabym się ze strzelbą na sawannie niż w Rossmanie. I owszem można mi zarzucać, że próbuję sobie coś w tym momencie udowadniać, ale jestem pewna, że czułabym się bardziej sexy, rąbiąc drewno, niż wywijając nogami na parkiecie, sącząc drinka.