Ponoć to kwestia obrania sobie celu, ale czyż to samo w sobie też nie jest jakimś absurdem? Co to znaczy cel? Tyle razy już go sobie obierałam i tyle razy spotykałam się z wyrazem pogardy. Żaden nie był wystarczająco dobry. Więc przestałam mówić komukolwiek o swoich celach. Na wszelkie pytania odpowiadałam wymijająco. To wymijanie stało się niejako motywem przewodnim mojego życia. Zaczęłam realizować ten schemat w życiu, choć wcale tego nie chciałam. Chciałam robić to, co zawsze chciałam robić, a czego nie robiłam, bo inni nie uważali tego za wystarczająco dobre, a raczej, bo woleliby, żebym robiła to, co oni by chcieli, żebym robiła. Ostatecznie nie realizuję żadnego. Nie realizuję swoich marzeń. Nie realizuję też marzeń innych. Utknęłam gdzieś pomiędzy. Czasami ktoś wyrwie mnie z tej stagnacji realizować jego marzenie po to tylko, abym za chwilę zaczęła się dusić i uciekła w przeciwne ekstremum, chcąc realizować swoje marzenie, jeżeli tylko to wcześniejsze doświadczenie nie okazało się zbyt przytłaczające na tyle, że z opóźnieniem dopada mnie potworny smutek zmuszający do wycofania się w siebie, w ciszę, spokój. Jeżeli coś zakłóca ten proces, staję się nerwowa, odbija się na Bóg wie, czemu winnych ludziach, którzy nie rozumieją tego, dlaczego znikam, zamykam się, po prostu muszę, jeżeli tylko mogę. Muszę zregenerować siły. Nie mam ambicji na głębokie relacje. Te mnie przerastają. Jestem trochę jak kopciuszek. Muszę zejść w odpowiednim momencie ze sceny. Inaczej cały ten świat szlag trafi. Niestety w życiu nie jest jak w bajce o kopciuszku. W realu książę nie zrozumie defragmentacji księżniczki. A to jest dokładnie to, co się ze mną dzieje. Najgorszy jest więc dokładnie ten moment, w którym uświadamiam sobie, że nie udało mi się uciec i jest już na to za późno. Zmieniam się tu i teraz na oczach innych. Opadają wszelkie zasłony i maski. Nie mogę ruszyć nogami i wysiąść z nieruchomego i nieoświetlonego pojazdu, a widzę w tylnym lusterku, że pędzi na mnie auto i zaraz dojdzie do tragedii. Ten moment bezsilności - to jego się obawiam najbardziej. I niestety wiem, że przerasta on również innych. Jedyne, co mi pozostaje, to izolować się, jedyny sposób na kontrolowanie swoich małych apokalips, dopóki dopóty będę pilnować, aby przeżywać je w sobie, w samotności, dopóty będę w stanie zapewnić innym ludziom poczucie względnej jedności mojej osobowości, dopóty moja obecność nie będzie defragmentować ich własnej, skrupulatnie skonstruowanej układanki osobowości, a przecież nikt z nas nie jest z kamienia, jesteśmy silniejsi przy słabszych, słabsi przy silniejszych, nasza osobowość rozpada się wprost proporcjonalnie do rozwoju osobowości innych i vice versa.
Niby wszystko ok, przecież wstaję, ubieram się, jadę samochodem, kupuję jedzenie, załatwiam różne sprawy, muszę jakoś odnaleźć się w wielu sytuacjach, wykonać wysiłek, stawić czoła kontaktom ludźmi, a jednak jak się już zatrzymam, przytłacza mnie ze zdwojoną siłą cały bezsens tego wszystkiego, to poczucie wycieńczenia rozmawianiem, chodzeniem, patrzeniem. Byciem. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że jadę samochodem i zaczynam rozmawiać z próżnią, z niby-kimś, kogo nie ma, nie słychać go, a ja mówię co najmniej jak bym prowadziła jakąś niezwykle zaangażowaną konwersację, z której czerpię straszną satysfakcję. Satysfakcję, której praktycznie nigdy nie czerpię z kontaktów z bliskimi mi ludźmi, ani tymi mniej bliskimi. Urywam w pół zdania. Myślę sobie wówczas… tak pewnie czują się ludzie, których mijam, pędzą gdzieś, z pracy do sklepu, w między czasie rozmawiając z żoną, a w tle dzieci wrzeszczą, a ten ktoś pędzi, bo jutro musi do pracy, a przedtem jeszcze to i tamto, i już kolejna osoba dzwoni. Ten cały zgiełk. Myślę sobie, jak to dobrze, że ja mogę przestać w każdej chwili. Że mogę urwać w pół zdania i zapada kompletna cisza. Nikt do mnie nie mówi, dzieci nie wrzeszczą, nie muszę nic. Jestem tylko ja, te wszystkie światełka i szum silnika. Panna-nikt w swoim wraku zmierza w ślepy punkt sprawdzić, ile miejsca jest na ścianie i, ile wolnych gwoździ, aby się na nich powiesić i sprzedać za bezcen. To już właściwie nie ma znaczenie, czy zarobię na tym mniej czy więcej, zważywszy na to, że życie jawi mi się jako jedna wielka męka, niemożliwy do uśmierzenia wieczny głód, piec, do którego trzeba wiecznie dorzucać opału, ale po co? Po to, aby po prostu się paliło? A jaki to ma właściwie związek ze mną? Przecież to bez sensu taki życie po prostu, żeby żyć, żeby nie umrzeć, zaspokajać głód, pragnienie, chronić przed chłodem, gorącem itp. Ponoć to kwestia obrania sobie celu, ale czyż to samo w sobie też nie jest jakimś absurdem? Co to znaczy cel? Tyle razy już go sobie obierałam i tyle razy spotykałam się z wyrazem pogardy. Żaden nie był wystarczająco dobry. Więc przestałam mówić komukolwiek o swoich celach. Na wszelkie pytania odpowiadałam wymijająco. To wymijanie stało się niejako motywem przewodnim mojego życia. Zaczęłam realizować ten schemat w życiu, choć wcale tego nie chciałam. Chciałam robić to, co zawsze chciałam robić, a czego nie robiłam, bo inni nie uważali tego za wystarczająco dobre, a raczej, bo woleliby, żebym robiła to, co oni by chcieli, żebym robiła. Ostatecznie nie realizuję żadnego. Nie realizuję swoich marzeń. Nie realizuję też marzeń innych. Utknęłam gdzieś pomiędzy. Czasami ktoś wyrwie mnie z tej stagnacji realizować jego marzenie po to tylko, abym za chwilę zaczęła się dusić i uciekła w przeciwne ekstremum, chcąc realizować swoje marzenie, jeżeli tylko to wcześniejsze doświadczenie nie okazało się zbyt przytłaczające na tyle, że z opóźnieniem dopada mnie potworny smutek zmuszający do wycofania się w siebie, w ciszę, spokój. Jeżeli coś zakłóca ten proces, staję się nerwowa, odbija się na Bóg wie, czemu winnych ludziach, którzy nie rozumieją tego, dlaczego znikam, zamykam się, po prostu muszę, jeżeli tylko mogę. Muszę zregenerować siły. Nie mam ambicji na głębokie relacje. Te mnie przerastają. Jestem trochę jak kopciuszek. Muszę zejść w odpowiednim momencie ze sceny. Inaczej cały ten świat szlag trafi. Niestety w życiu nie jest jak w bajce o kopciuszku. W realu książę nie zrozumie defragmentacji księżniczki. A to jest dokładnie to, co się ze mną dzieje. Najgorszy jest więc dokładnie ten moment, w którym uświadamiam sobie, że nie udało mi się uciec i jest już na to za późno. Zmieniam się tu i teraz na oczach innych. Opadają wszelkie zasłony i maski. Nie mogę ruszyć nogami i wysiąść z nieruchomego i nieoświetlonego pojazdu, a widzę w tylnym lusterku, że pędzi na mnie auto i zaraz dojdzie do tragedii. Ten moment bezsilności - to jego się obawiam najbardziej. I niestety wiem, że przerasta on również innych. Jedyne, co mi pozostaje, to izolować się, jedyny sposób na kontrolowanie swoich małych apokalips, dopóki dopóty będę pilnować, aby przeżywać je w sobie, w samotności, dopóty będę w stanie zapewnić innym ludziom poczucie względnej jedności mojej osobowości, dopóty moja obecność nie będzie defragmentować ich własnej, skrupulatnie skonstruowanej układanki osobowości, a przecież nikt z nas nie jest z kamienia, jesteśmy silniejsi przy słabszych, słabsi przy silniejszych, nasza osobowość rozpada się wprost proporcjonalnie do rozwoju osobowości innych i vice versa.
0 Comments
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |