Jako dziecko nie znosiłam wychowania fizycznego. Matka miała ze mną same problemy. Odmawiałam udziału w zajęciach. Nie dlatego, że nie lubiłam sportu. Nie znosiłam gier zespołowych, rywalizacji, bycia komenderowanym przez kogoś, co mam robić, jak i, czy robię to dobrze czy źle, czy się nadaję czy nie nadaję, czy jestem taka czy siaka. Przede wszystkim zawsze próbowałam zwrócić na siebie uwagę matki. Na wszelkie możliwe sposoby. Nie o tym jednak chciałam pisać.
Moja przygoda z rowerem zaczęła się dokładnie 1 maja tego roku, kiedy wyjeżdżając w drogę na Pomorze, wrzuciłam od niechcenia rower do bagażnika. Nie wyciągnęłam go nawet tego dnia, ale już przy każdym kolejnym wyjeździe, stanowił nieodłącznego towarzysza moich wypraw. Kolejny wyjazd, 25 maja, zaowocował już wycieczką po Prabutach i okolicznych jeziorach. Ta rowerowa wycieczka nie miała jeszcze znamion wyczynowych. Dopiero wyjazd nad jezioro Hańcza 7 czerwca obudził we mnie potrzebę sprawdzenia swoich możliwości. Mimo ciężkiej nocy, trudnego wyjazdu i 6 upalnych godzin podróży samochodem, dokonałam czegoś, co pierwotnie wydawało mi się poza moimi możliwościami fizycznymi, ale również psychicznymi. Jeszcze tego samego dnia po upragnionym pływaniu, nie znoszę basenów, i polowej obiadokolacji, ruszyłam na przejażdżkę, która w rezultacie zaowocowała objechaniem całego jeziora po zróżnicowanym, nieraz bardzo trudnym terenie linii brzegowej tego dzikiego zakątku. Czułam satysfakcję. Tego wieczoru położyłam się na kocu na plaży i podziwiałam łunę zachodzącego słońca nad jeziorem. Czułam czystą satysfakcję po raz pierwszy od bardzo dawna. Czułam się szczęśliwa, że tego dokonałam, że tam jestem, że dokonałam tego wszystkiego w jeden dzień. Sama.
Polska może być piękna. Ludzie mogą być wspaniali. To zależy tylko ode mnie i od moich emocji. Wystarczy po prostu wsiąść do samochodu i wyjechać, nie oglądając się na to, co, kto, o tym sądzi. Jeżeli tylko się tak czuje. A ja czuję tak właściwie non stop. Stąd być może te niekontrolowane i ekstremalne rowerowe eskapady w przeciągu ostatniego miesiąca. Aby odreagować coś, czego właściwie nie da się odreagować. Głód nieznanego. Od miesiąca trzymam się wytrwale swojego postanowienia o niekorzystaniu z rodzinnego auta. To była trudna decyzja, bo chcąc nie chcąc przywiązałam się do tego samochodu. Jestem kierowcą z zamiłowania. Myślę, że odnalazłabym się w pracy kierowcy zawodowego. Nie mówię o sporcie, ale o innych dziedzinach lub usługach. Nie potrafię wytrzymać dłużej w jednym miejscu. To dla mnie katorga. Być może po części ze względu na fakt, że nie wykonywałam dotąd pracy, która sprawiałaby mi faktyczną przyjemność. Decyzja była więc trudna, ale też konieczna, aby raz na zawsze zerwać z sytuacjami, które mnie przerastały emocjonalnie. Prosta zasada: Nie radzisz sobie z czymś, po prostu tego czegoś unikaj lub zrezygnuj z tego. Utrudnienie, owszem. Wiele osób mi już zarzucało, że sama sobie skomplikowałam życie. A przecież mogłabym pojechać w każdej chwili nad morze, od tak po prostu wsiąść w samochód i pojechać. Teraz wiem, że mogłabym nad to morze równie dobrze pojechać rowerem. Po prostu wsiąść i przemierzyć dystans 350 kilometrów w te 3-4 dni. Dałabym radę. Kto wie, może i pojadę. Niektórzy w podobnej sytuacji do mnie, sprzedają wszystko, co mają i wyjeżdżają w samotną podróż dookoła świata. Podobno niezwykle uświadamiające. Niektórzy nawet spotkają po drodze miłość swojego życia. 350 kilometrów rowerem to byłoby dla mnie coś równie ekscytującego jak dla drugiego podróż dookoła świata. Ledwo pokonałam 100-kilometrową trasę do Nowego Dworu, a już następnego dnia byłam gotowa jechać w kolejną. Długo nie wytrzymałam. W niedzielę pojechałam na Tarczyn. Myślałam, że doświadczenie tego upalnego rajdu wreszcie mi wystarczy, tym bardziej, że nie dotarłam do celu, tzn. nie udało mi się znaleźć upragnionej smażalni ryb nad stawami, a tego dnia marzyło mi się, żeby postawić sobie samej obiad z prawdziwego zdarzenia - smażoną rybkę z surówką i frytkami. Ale to mi nie wystarczyło. Wczoraj aby odreagować jakiegoś smsa "nie na miejscu", postanowiłam jednak pojechać do Warszawy rowerem. Burza deptała mi piętach. Myślałam, że się odczepi:) Jakie było moje rozczarowanie, kiedy w drodze powrotnej okazało się, że wjechałam w sam środek burzy. Musiałam wsiąść w kolejkę, którą nie znoszę od jakiegoś czasu jeździć. Wreszcie poczułam, że jestem zmęczona, że mi źle, że mi smutno i wreszcie uświadomiłam sobie, dlaczego tak jest. Utwierdziłam się w kilku swoich zamiarach, które oczywiście wielokrotnie poddawałam pod wątpliwość w ostatnim czasie. Musiałam te wątpliwości wymęczyć, pokonując na rowerze w przeciągu ostatnich miesięcy dystans idący w setki kilometrów, aby wreszcie przyznać sobie samej rację - "Tak, trzeba to zrobić, bo nie ma sensu dalej się męczyć. Masz rację." Dokładnie: wymęczyć. Moje rowerowe wyprawy miały właśnie na celu nie pokonywanie ograniczeń jak pierwotnie to ujęłam, ale przede wszystkim poznanie swoich ograniczeń. Wreszcie to sobie uświadomiłam. Otarłam się o granicę wycieńczenia, granicę bólu, granicę zwątpienia. A u mnie bardzo trudno o wyczucie tych granic, bo przez bardzo długi czas żyłam w poczuciu, że nie mam prawa do czucia się wypaloną, do cierpienia, do wątpienia. I to nieszczęsne przeświadczenie nadal we mnie pokutuje, uniemożliwiając mi powiedzenie stop, nie, nie chcę, nie będę, nie muszę, nie mam ochoty, nie uważam tak, nic mnie to po prostu nie obchodzi. Być może wielokrotnie w czasie tych wypraw przekraczałam te granice, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Do tego stopnia, że znieczuliłam się właściwie na samą siebie, na swoje uczucia, emocje. Paradoksalnie niewiele o nich wszystkich wiem, bo rzadko jestem sobą, rzadko okazuje uczucia, rzadko okazuje emocje. Teraz zdaję sobie z tego sprawę bardziej niż kiedykolwiek. Jestem czystym intelektem równającym wszystko pod linijkę, autokontrolującym, autoograniczającym podług bliżej nieokreślonego enigmatycznego systemu. Jestem państwem w państwie. Nawet przed samą sobą nie przyznam się już, że mnie boli. Twardzielka? Nie wiem. Myślę, że to naturalny odruch obronny, zew krwi, pierwotny instynkt samozachowawczy jak u zwierząt. Nie ma bowiem w przyrodzie zbyt wielu przykładów na świadome dążenie zwierzęcia do samounicestwienia. To coś sprzecznego z naturą. Natura sama eliminuje osobniki słabe. I człowiek również podlega jej prawom. Choć w obecnej dobie tak silnie rozwiniętej cywilizacji, człowiek nie tylko potrafi powiedzieć: Chcę umrzeć. I w istocie jest zdolny do pozbawienia się życia w ten czy inny, bezpośredni lub pośredni sposób. Ale jest również w stanie umożliwić przetrwanie osobnikom, które naturalnie byłyby skazane na zagładę. Wszystko dzięki postępowi medycyny, ale nie tylko, bo również kultury, w tym etyki, jak również wszelkiego rodzaju innych systemów, które przedkładają życie ludzkie jako wartość absolutną i nadrzędną. To, co natura normalnie by wyeliminowała, człowiek ratuje. Być może stąd przekonanie o słabości rodzaju ludzkiego w zestawieniu z innymi gatunkami. Z punktu widzenia naukowego brak selekcji osłabia genetycznie rodzaj ludzki. Z drugiej strony czyni go wyjątkowym pośród wszelkich innych, wręcz dominującym, ponieważ rządzi się swoimi własnymi prawami, na które natura ma ograniczony wpływ. Nie ma więc mowy o jakiejś odgórnej, bliżej nieokreślonej absolutnej naturalnej sile, która determinuje życie człowieka. Człowiek sam tworzy prawa, które determinują przetrwanie kolejnych pokoleń. Moim skromnym zdaniem, są to prawa w równym stopniu brutalne jak prawa natury. Każdy z nas podlega im bowiem do pewnego momentu nieświadomie. To one go kształtują. To one determinują jego zachowania w określonych sytuacjach do tego stopnia, że trudno mu odpowiedzieć, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej. Po prostu nie zastanawia się nad tym, jest to dla niego po prostu oczywiste, wręcz naturalne choć może nie zdawać sobie sprawy z tego, że to postępowanie nie jest właściwie. Ale co to w ogóle oznacza? Właściwe? Niewłaściwie? Z pewnością chwile olśnienia potrafią zachwiać całym naszym dotychczasowym światopoglądem, którego jesteśmy, chcąc nie chcąc, nieszczęśliwymi zakładnikami. Mam wybór. Albo machnąć ręką i stwierdzić, że tylko nam się tak wydaję. Albo trzymać się tego i nie pozwolić, aby ktokolwiek pozbawił nas wiary w to, że możemy być niezależni.
Moje wyprawy nie świadczą więc o mojej kondycji fizycznej. Sądzę, że ta jest tak naprawdę kiepska. Świadczą bardziej o mojej kondycji psychicznej. O wielkim uporze, zacięciu i determinacji w dążeniu do celu, choć rzadko go określam na dzień dobry. Właściwie długo walczę sama ze sobą zanim wreszcie nazwę go po imieniu. A nie lubię nazywać rzeczy po imieniu. Być może dlatego, że chcę, aby był on tylko i wyłącznie moją sprawą. Być może nazywanie go po imieniu rodziłoby sobą zbyt wielkie obciążenie psychiczne, bo ten cel mógłby nie przystawać do tego celu, który lansuje obecnie nasza kultura. A jeżeli zaczynamy się porównywać, to jesteśmy zgubieni - teoria względności. Z pewnością w grę wchodzą ogromne, głównie negatywne emocje, które generują sobą potrzebę ich odreagowania. Wysiłek fizyczny jest w stanie pomóc jedynie na krótką metę i prędzej czy później uświadamiam sobie, że nie rozwiązuje to mojego problemu, a jest właściwie usilną próbą wyperswadowania sobie podjęcia właściwych kroków. Nosi znamiona tchórzostwa. Ucieczki przed koniecznymi decyzjami. Postanowiłam, co postanowiłam i nie cofnę się ani o krok. Inni mogą mi pomóc w tym, abym osiągnęła swoje cele, ale mogą też nie chcieć pomóc. Trudno. Prędzej czy później, z ich lub bez ich pomocy, osiągnę to, co sobie zamierzyłam, choć czasu mam coraz mniej. Tak więc: używane auto nadal poszukiwane.