Tyle wody! A w ogrodzie susza. Jest nadzieja. Kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyłam pobliskie bagna. Nie było mnie tutaj dawno. Aż miło popatrzeć. Co byśmy zrobili bez bagien, mokradeł i innych terenów podmokłych. Naturalne magazyny wody zapewniające względną retencję. Tutaj nie ma co ukrywać, gdzie jesteśmy, bo te tereny są potencjalnie zagrożone postępującą urbanizacją, osuszaniem gruntów pod okoliczną zabudowę, zaśmiecaniem, utylizacją odpadów i ścieków. To bagna otrębuskie. Tereny podmokłe ciągnące się wzdłuż torów WKD pomiędzy stacjami Podkowa Leśna Wschodnia i Otrębusy. Ostatnia taka podmokła perełka w okolicy, gdzie wciąż można obserwować dziką zwierzynę przychodzącą tutaj na żer z pobliskiego Lasu Młochowskiego, ptactwo, jak również florę.
You, all the European leaders, sold Ukraine for gas! You have been selling Ukraine since 2014. Don't talk me into the bullshit that you did not expect what would happen. The truth is that you did not expect: that Ukraine will not obey Russia, that Poland will not stay silent. This is your goddamn problem that it did not work as so far that Putin will be able to steal another piece of cake without geting caught and taken to the police station. And what did you do dear police officers? You laughed Ukraine, but also all decent people as, by the way, they usually get it, in the face saying that: you certainly owed it. The only think I can tell you today is: FUCK YOU! You have been selling Ukraine just because it was not your property and you owed no right to protect and defend it. You say you don't want no war, but you already made it in Ukraine. You made it deliberately. You sacrifice and shed Ukrainian blood instead of taking responsibility for your wicked games. Shame on Versailles! If Putin is to blame, then you, dear European leaders, share equal fault that people get killed every day for almost a month now. If Russian people are to blame, then all European nations are to blame. If you think that any goods and money would do for you to pay for your sins and mistakes, you're wrong and you perectly know it that you destroy not only people's lives here and now but also the lives of next generations. If Ukraine will lose, the whole nation will lose. The history will take full circle and the story of Europe will go back in time to 1945 with Ukraine taking place of Poland then. Poles - nation of people deprived of their respect and roots. How long will it take until you will ask your money back, how long will it take until you will remind Ukraine that Ukraine owes you so much so Ukraine should do as you please? If you ever decide to take on the role of Ukraine's liberators you will just ridicule yourself! Shame on all you hipocrites caring only for you goddamn presidency, bank accounts and peaceful retirement! Shame on you! You sold Poland, you sold Ukraine, who are you going to sell next to keep on pretending how righteous you are? Mam to szczęście, że w trakcie studiów w szkole filmowej w Łodzi miałam wielu znajomych zza wschodniej granicy: Litwinkę Dianę, Rosjankę Victorię, Ukraińców Olka z Lwowa, dzięki któremu miałam niepowtarzalną okazję zobaczyć taką Ukrainę, która nie jest normalnie dostępna przeciętnemu turyście, Alexa z Odessy. I choć Ci dwaj ostatni okazali się mieć odmienny punkt widzenia na kwestię swojej narodowości: Olek czuł się Ukraińcem i nie chciał mówić po rosyjsku, nauczyłam się więc ukraińskiego, wówczas przy próbie zaimponowania Alexowi, okazało się, że go uraziłam, bo on bardziej niż z Ukrainy czuł się z Odessy i podkreślił, że on mówi po rosyjsku. Mimo tego incydentu, który mimowolnie sprowokowałam, nigdy nie spotkałam się z żadnymi otwratymi przykładami wrogości, lekceważenia czy traktowania z góry między moimi znajomymi czy z ich strony. Wielokrotnie z kolei zdarzało mi się później w innych sytuacjach zawodowych, w szczególności w kontekście negocjowania warunków pracy z Polakami lub obcokrajowcami mieszkającymi w Polsce z krzywdzącymi zarówno dla mnie, jak i, tak przynajmniej oceniałam ze swojej perspektywy, dla Ukraińców sugestiami, że Ukrainiec/Ukrainka zrobi taniej, bez umowy i świadczeń. Zastanawiałam się, czy ludzie Ci czyniliby podobne deklaracje w obecności samych Ukraińców. Czy ośmieliby się? Zdarzało się, że polski pracodawca zabraniał mi podejmowania rozmowy na temat wynagrodzenia z kolegą Ukraińcem lub koleżanką Ukrainką, których jednocześnie zaczynał traktować w mojej obecności gorzej, sugerując na przykład, że ja mam wyższą stawkę (że niby dlaczego? że niby jestem jakaś lepsza, bo jestem Polką?), po czym w rozmowie zainicjowanej przez drugą stronę okazywało się, że mamy dokładnie takie same stawki. Nie rozumiałam, po co takie lawirowanie ze strony pracodawcy, po co takie zachowania? kogo próbował przekonać? co próbował udowodnić? pozostanie chyba dla mnie zawsze wielką niewiadomą, nie miałabym bowiem z tym problemu. Rezygnowałam ze współpracy z takim pracodawcą, bo nie podobała mi się taka postawa. Wzbudzała we mnie nawet brak szacunku dla pracodawcy. Choć inwazja Rosji w Ukrainie niezwykle mnie wzburza i krzywda dziejąca się narodowi ukraińskiemu jest mi na mój osobisty sposób bliska na zupełnie innej płaszczyźnie, cieszę się z tego, że polski rząd wdrożył szereg udogodnień umożliwiających Ukraińcom godne warunki funkcjonowania w Polsce, w tym w szczególności pomoc w kwestii znalezienia zatrudnienia na godnych warunkach, a więc na umowę ze świadczeniami. To powinien być absolutny standard, a tymczasem wielokrotnie sama stykam się z absurdalnymi wymówkami od podpisania umowy ze strony pracodawców, że, na przykład, nie chce im się wypełniać papierków, pomijając inne argumenty, na przykład o podłożu seksistowskim, jakby sam fakt, że jest się kobietą uniemożliwiał racjonalną ocenę możliwości podjęcia zatrudnienia na danym stanowisku. O tyle, o ile z seksizmem w przypadku moich rodaków, w tym wykorzystywania pewnych sytuacji i wymuszania pewnych zachowań, spotykam się nagminnie, o tyle nigdy nie zdarzyło mi się to w przypadku zarówno znajomych, jak i przypadkowo poznanych Ukraińców. Polscy mężczyźni mogliby się wiele nauczyć od swoich kolegów Ukraińców. Dziwi mnie, że mężczyźni z krajów sąsiadujących ze sobą tak bardzo się od siebie różnią w sposobie traktowania kobiet. Oczywiście jedna sprawa to dobra wola rządu, ale to od ludzi, zarówno Polaków, jak i Ukraińców zależy, czy zdecydują się na te warunki. Mam jednak głęboką nadzieję, że ta wyjątkowa sytuacja położy raz na zawsze kres dotychczasowym praktykom i nikt już nigdy więcej nie odważy się ponownie lekceważąco zasugerować, że Ukraińcy zrobią taniej bez umowy i świadczeń. Dla mnie to oczywiste, że każdemu z nas niezależnie od płci, narodowości, koloru skóry, wieku należą się godne warunki pracy. Z niejakim zdziwieniem słuchałam więc wypocin jednej pani redaktor w audycji radiowej, która wydawała się wyraźnie zdziwiona, że wraz z powrotem ukraińskich mężczyzn do ojczyzny, statystyki zatrudnienia Ukraińców w Polsce niewiele się zmieniły. No, cóż, Pani redaktor, niewiele się zmieniły, bo dotychczas w Polsce panowało ciche przyzwolenie na praktykę zatrudniania "na czarno" nie tylko Ukraińców, ale również Polaków. Żywię głęboką nadzieję na to, że ta tragedia, która choć pozornie dotyka tylko Ukraińców, widmo jej wisi jednak nad całą Europą, w tym w szczególności nad najbliższymi sąsiadami Ukrainy, raz na zawsze zmieni sposób, w jaki wszyscy odnosimy się do siebie nawzajem, że przestaniemy się nawzajem przeliczać i kalkulować, zaczniemy traktować po ludzku, a wartości, z którymi tak utożsamia się Unia Europejska, które uważa za swoje filary wyjdą poza kontekst stricte ekonomiczny i gospodarczy.
Uwielbiam wschody słońca! Choćby nie wiem, jak bym się czuła beznadziejnie, jest pięknie. Złomiarze nie oszczędzili nawet przydrożnego krzyża. Jak widać, Pan Jezus i bez żeliwa się obroni. Bujne kępy traw pokryte szronem w mroźny poranek. Możnaby pomyśleć, że ledwo co Świteź podniósł głowę z siwego jaśka, a może wciąż śpi głęboko snem zimowym otulony źdźbłami trawy niczym anielskim włosiem. Krocz więc ostrożnie, dziewczyno, by Ci się stopa nie załamała na skutym lodem mokradle, by Cię Świteź nie wciągnął w zaklęte bagna rewiry. Uwielbiam te przedwiosenne kontrasty. Kiedy dostałam sygnał, że zwolniło się miejsce w kolejce do serwisu, byłam nieco zaskoczona. Ostatni będą pierwszymi - pomyślałam. Wszakże na początku powiedziano mi, że nie ma mowy o naprawie wcześniej niż po świętach. Takie mieli obłożenie. Gdy powiedziałam jednak, że póki co zależy mi przede wszystkim na diagnozie, a naprawę pewnie i tak realizowałabym w późniejszym terminie, dostałam termin na koniec marca. Ostatecznie wstawiłam auto na warsztat w pierwszej połowie miesiąca. Wszystko przez wojnę na Ukrainie. Nagle wszyscy jak jeden mąż anulowali naprawy. Gdy zostawiałam auto, po głosie właściciela wywnioskowałam, że gdybym nie przyjechała, pewnie nie mieliby dzisiaj nic do roboty. Wychodzi na to, że może i ze mnie pesymistka pełną gębą, ale jak przychodzi co do czego wykazuję jednak konsekwentnie niepoprawny optymizm. Ta nagła zmiana sytuacji przyśpieszyła szereg czynności, które miałam wykonać przed naprawą. Między innymi wskrzeszenie bicykla, który straszył mnie od dawna kompletnymi flakami. Obawiałam się najgorszego, czyli konieczności zakupu nowych dętek, ale okazało się, że stare dętki mają się dobrze, udało mi się po długich siłowaniach napompować koła i postawić rower na czas, aby móc nim wrócić z warsztatu. W przeciwnym wypadku pewnie wracałabym z przysłowiowego buta. 6,6 km w jedną stronę to oczywiście nie jest jakiś specjalnie długi dystans pod warunkiem, że jest się w dobrej formie. Moja kondycja niestety znacznie się pogorszyła w ostatnim czasie, choć nie stronię od wysiłku fizycznego i dużo chodzę wszędzie tam, gdzie mogę dojść o własnych siłach przy maksymalnym obciążeniu. 6,6 km na piechotę to powiedzmy standard do przejścia tam i z powrotem. Ta rowerowa wyprawa dała mi jednak do myślenia, żeby nie powiedzieć dała mi nieźle popalić. Moje stawy są w fatalnym stanie. Oczywiście przy takich okazjach zadaję sobie retoryczne pytanie, po co się tak męczę? Przecież mogłam poprosić sąsiada, aby mnie podrzucił. Pewnie nawet by się ucieszył, że może pomóc, a z drugiej strony ropa droga jak diabli, a ja tymczasem zlecam jak się okazało niekoniecznie konieczny serwis, pewnie jakaś bogata jestem! bo pompa okazała się być, a to niespodzianka! jednak w dobrym stanie. No właśnie bogata nie jestem, więc jak mi się zebrało na wzdychanie i narzekanie, to się łagodnie rzecz ujmując postrofowałam "Nie jęcz, babo! Płać i płacz." Jakaś sprawiedliwość musi być na tym świecie. Jak pocierpisz teraz, to przynajmniej potem nie będziesz miała wyrzutów sumienia, jak Ci ktoś zacznie wylewać gorzkie żale, że jesteś taka luksusowa, bo Cię na auto stać. Ano stać, bo właśnie zapieprzasz teraz do warsztatu rowerem, a nie autobusem czy autem sąsiada, któremu przecież wypadałoby zwrócić koszty jakby nie patrzyć obecnie drogich nawet krótkich przebiegów. Z całą pewnością warto było wydać pieniądze po to, aby chociażby usłyszeć coś dobrego na temat swojego auta w renomowanym serwisie. Kamień z serca. Ogromna ulga, bo przyznam, że nie spałam po nocach, gdy myślałam o wiszącej nade mną wizycie. Obawiałam się na najgorszego, a okazało się, że najwyraźniej dałam się zasugerować złym doradcom. Przy okazji zrobiłam dobry uczynek i wspomogłam uczciwego, lokalnego przedsiębiorcę. Oprócz fachowej, rzetelnej diagnozy i naprawy, cenię sobie w szczególności wszystkie te papiery, umowy, faktury. Lubię mieć wszystko czarno na białym. Wszystkim posiadaczom diesli polecam Diesel System Podkowiński Bogdan. To oczywiście nie koniec wydatków, ale najważniejsze, że serce jak dzwon. Jedziemy na muzealny rekord, nie ma co! Razem z drugim inwalidą pożal się Boże bicyklem. Na pohybel wszystkim tym, którzy konsekwentnie na przestrzeni ostatnich lat podminowywali nas w codziennej egzystencji tylko dlatego, bo nie mamy nowego auta lub nowego roweru lub nowego tego lub owego telefonu czy innego wynalazku. Nic tylko się powiesić na lipce. Byle jak najdalej od ludzi, którzy wszystko i wszystkich oceniają po fasadzie. Fasada sama nie pojedzie. Jak się nie da? jak się da! Ukraińcy wiedzą o tym najlepiej, ile warte są pozory. Jak się okazuje g**** są warte. Europo, drodzy panowie Scholz i Macron, sprzedaliście Ukrainę za gaz. Popijacie herbatkę w Wersalu ogrzewanym ruskim gazem podczas gdy ludzie giną, a nam, zwykłym ludziom zarzucacie, że to my nakręcamy tę wojnę, tankując ropę na stacji. Hańba! Trudno mi było się odciąć od takich właśnie ludzi, tym bardziej, że właściwie większość ludzi, z którymi utrzymywałam kontakt, cechowała się właśnie takim uciążliwym dopieprzaniem mi na każdym kroku. Poczułam jednak ulgę, że nie muszę już dłużej robić dobrej miny do złej gry. Właściwie nauczyło mnie to, żeby w ogóle wycofywać się od razu, jak tylko wyczuję negatywną energię. Wciąż niestety daję ludziom trzy szanse, o dwie za dużo, jak się niestety okazuje. Trudno, najwyraźniej nie da rady zadowolić wszystkich, w pierwszej kolejności trzeba zadowolić przede wszystkim siebie. Krótki skok w bok z ruchliwej trasy w jedną z chyba najpiękniejszych polnych alei w okolicy. Pogoda była piękna, więc tym bardziej trudno było się oprzeć pokusie krótkiego spaceru. Generalnie nie przepadam za jazdą rowerem. Choć pozory mogłyby mylić, z natury jestem osobą nerwową. Preferuję więc tempo poruszania się możliwie najbardziej zbliżone do naturalnego. Chodzenie jest moim zdaniem najbardziej organicznym sposobem i tempem poruszania się. Rower postrzegam ponadto jako ciało obce. Nie imponuje mi fakt, że można szybko się poruszać, bo dla mnie szybko oznacza zawsze stratę jakości i treści. To zupełnie inny sposób przeżywania otaczającej przestrzeni, który mi jest akurat zbędny. Nie potrzebuję dodatkowych wrażeń ani adrenaliny. Pod tym względem jestem wręcz biochemiofizycznie samowystarczalna. Ten typ tak ma. Taka chemia organizmu. Niczym karaś, który w warunkach beztlenowych wytwarza alkohol etylowy po to, aby ekstrahować z niego niezbędny do przetrwania tlen. A więc cieszyłam się tym rodzynkiem, gruntową, polną drogą, której jeszcze! nikt nie wyasfaltował zgodnie z duchem czasu.
Gdy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, dużo podróżowałam po świecie. Moja matka uwielbiała podróże do ciepłych krajów. Ja nieco mniej. Nie potrafiłam docenić egzotycznych widoków, bo brakowało mi innych rzeczy, ot, choćby takich zwykłych, powszednich kontaktów. Podczas, gdy wszyscy zachwycali się więc monumentalnymi kolosami i świątyniami, mnie najbardziej intrygowało to, co kryje się na końcu zakurzonych gruntowych bocznych dróżek pomiędzy kolejnymi plantacjami palm daktylowych czy bananowców. Jacy są Ci ludzie, którzy machają do nas z brzegu Nilu? Dzisiaj wiem, że to, co bym zobaczyła, odbiegałoby dalece od utartych, bezpiecznych, kolorowych szlaków i miejsc, którymi zwykle pędzi się turystów. Denerwowały mnie zorganizowane wycieczki z ich autokarami, tłumami, ograniczonym czasem, hotelami z białymi ręcznikami, basenami i obiadokolacjami. Nie potrafiłam zrozumieć mojej matki, która zamiast pływać w morzu, preferuje chlorowaną wodę w basenie. Nie rozumiałam, po co to wszystko. Po co tyle tego? Czy doprawdy potrzebuję codziennie nowego ręcznika? Poza tym odczuwałam deficyt Polski z jej wszystkimi pospolitymi atrakcjami, jak narty w zimie, wędrówki po górach, żeglowanie na Mazurach. Tego w mojej rodzinie nie było wcale. Ogromnie mi to ciążyło w kontaktach z rówieśnikami. Tym bardziej, że wielu z nich nie podróżowało tak, jak ja. Czułam się wyobcowana. Na nic zdawały się moje protesty. Wolałabym bowiem zostać nawet w domu niż jechać po raz kolejny na jakiś jałowy pobyt w turystycznym kurorcie. Gdy więc tylko skończyłam 18 lat, oznajmiłam, że teraz będę jeździć po Polsce. Chodzić po górach, żeglować, odbyłam nawet rejs pod Bałtyku po to, by ostatecznie dzisiaj z braku większych możliwości podczas pozornie jałowych przebiegów z punktu A do B po to, aby zrobić C, i gdzie pozornie na prawo i na lewo straszy szarością, bylejakością, nędzą i ruiną, wykorzystywać każdy możliwy, choćby i błahy pretekst, aby zaglądać na te zakurzone, gruntowe boczne ścieżki, które pozornie nie kryją nic ciekawego. A jednak! Kiedyś powiedziałam, że podróżować można nawet w kropli wody i ta relacja jest również kolejnym tego przykładem. Bo oto, gdy już "zjeżdżasz" i wydaje Ci się, że szkoda, ale już nic Ci się dzisiaj więcej przydarzyć ciekawego nie może, oto do twojego okna znowu zagląda przygoda. Krótki postój przy upatrzonej wcześniej kapliczce w celu weryfikacji znajdującego się w niej przedstawienia. Ostała się najwyraźniej jedynie kartka z kalendarza. Kto wie, co przedstawia zatarta i wypłowiała ilustracja. Trudno dopatrzyć się w niej świętego obrazka nawet chcącemu. Być może kartka była zaledwie podkładem do podklejenia właściwego obrazu i jedynym śladem, który na zawsze przywarł do drewnianej ścianki kapliczki. Taki decoupage z poprzedniego wieku. W przydrożnych kapliczkach można zresztą często spotkać wypłowiałe, wypalone niebieskawo słońcem drukowane wizerunki nieraz oprawione w gustowne pozłacane ramki. Liczył się gest. Niegdyś taki drukowany obrazek musiał być prawdziwym skarbem dla mieszkańców wsi. Tak oto wtajemniczam Was w prywatną dokumentację przejawu jednego z wielu moich dziwactw. Aby zrobić to zdjęcie musiałam wyciągnąć specjalnie krzesełko z bagażnika. W przeciwnym wypadku nie byłabym w stanie dosięgnąć z aparatem i zrobić zdjęcia nawet na wyciągniętych w górę dłoniach. Wyobraźcie sobie więc, jakim musiałam być okazem dla kierowców mijających mnie na tym ruchliwym odcinku drogi. Szansa na to, że znajdzie się wśród nich zrozumienie raczej graniczyła z zerem. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy już chciałam odjeżdżać, a tymczasem auto z naprzeciwka zaczęł0 zwalniać i kierowca zatrzymał się na mojej wysokości. Pomyślałam, że to pewnie leśniczy, który zaraz mnie pogoni, bo zatarasowałam drogę pożarową. A tu niespodzianka. Kierowca uchylił szybę i zapytał: Pani z prasy? Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, aby zadano mi takie pytanie. Nie będę ukrywać rozbawiło mnie to podejrzenie, więc mimowolnie się uśmiechnęłam, choć w sumie miło sprawiać wrażenie nie dziwaka, a jednak profesjonalisty. Okazuje się, że wcale niewiele trzeba, aby to osiągnąć. Wystarczy większy aparat. Niekoniecznie najnowszej generacji. Wszystkie i tak wyglądają tak samo. Starszy mężczyzna zaczął rozmowę o kapliczce, lokalnej historii, Sobieskim, Mariawitach, której zwieńczeniem była próba przekonania do pojechania za nim, że musi koniecznie pokazać mi pewne miejsce. Jestem osobą z natury otwartą, ale nabrałam już ostrożności w podobnych sytuacjach, więc próbowałam się wymigać, że ja właściwie w drugą stronę jadę, co zresztą było nawet prawdą. Poza tym zmierzchało i niespecjalnie chciałam włóczyć się z obcym mężczyzną o tej porze Bóg jeden wie gdzie. To tylko dwa kilometry - przekonywał. Niech Pani za mną jedzie. Musi Pani to zobaczyć, jeżeli interesują Panią takie rzeczy. No, dobrze - zgodziłam się. Auto dawało mi mimowolnie poczucie bezpieczeństwa. Zawsze przecież mogłam odjechać, jeżeli wyczułabym, że coś jest nie tak. Mężczyzna zatrzymał się pod przydrożną knajpą, wskazując mi uprzednio wolne miejsce do parkowania. Pełna kultura. Zapraszam, to tędy. Wskazał drogę wznoszącą się wiaduktem. Zaczął opowiadać, że kiedyś droga przebiegała niżej. Tory kolei Warszawsko-Wiedeńskiej do Skierniewic i Łowicza doprowadzono 15 października 1845 roku, a sam wiadukt jest zapewne dziełem już powojennym najprawdopodobniej z okresu PRL-u. Zdjęcie przejazdu przed budową wiaduktu z początków użytkowania torów wraz z historią Puszczy Mariańskiej możecie znaleźć tutaj. Trudno się więc dziwić, że wykorzystano budowę wiaduktu, aby usunąć z widoku przydrożną kaplicę. Takie były czasy. Walczono ze wszelkimi przejawami religijności. Przyznam, że przejeżdżałam tędy wielokrotnie i nie zauważyłam tej kaplicy, a jestem typem kierowcy nie tylko rozglądającego się, co zatrzymującego w różnych dziwnych miejscach. Ta mała biała kapliczka przywiodła mi w pamięci podobny obiekt (patrz tutaj) wypatrzony niegdyś na uboczu drogi ze Spały do Rawy Mazowieckiej biegnącej przez podmokłe tereny z tą różnicą, że tamta kapliczka została wyniesiona na niewielkim wzniesieniu na zakręcie drogi i była doskonale widoczna. Jej zaletą było również to, że znajdowała się na bocznej drodze nieopodal wsi, więc zapewne rzadko odwiedzane przez obcych, w tym spójrzmy prawdzie w oczy potencjalnych rabusiów i wandali. Dla lokalnych mieszkańców zapewne starszych wiekiem kapliczka ta musiała być oczkiem w głowie niczym przydomowy wiejski ogródek. Niskie wejście rzucało na kolana przed oblicze Matki Boskiej niosącej Ducha Świętego i inne święte obrazki na prowizorycznym ołtarzyku przystrojonym różańcami, koronkami, serwetkami, wazonami z kwiatami, lichtarzykami ze świecami. Były nawet ławy z miękkimi poduchami z ozdobnych materiałów, na których można było przysiąść. Kaplica ze zdjęcia była niestety jej przeciwieństwem. To, co ją wyróżniało to pozostałości rzadko spotykanych malowideł naściennych, które niestety przegrywały w walce z siłami natury i ludzkim zaniedbaniem. Mój przewodnik Pan Gaweł stwierdził, że malowidła były odnawiane i to raczej niestety ze szkodą dla ich pierwotnego charakteru. Niektóre elementy zostały jego zdaniem zmienione lub zamalowane. Po prawej wizerunek ojca Stanisława Papczyńskiego (1631-1701) założyciela i pierwszego przełożonego generalnego Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny oraz świętego Kościoła katolickiego. To właśnie do pustelni w Puszczy Korabiewickiej w latach 70-tych XVII wieku udał się ojciec Papczyński wkrótce po utworzeniu pierwszego kleryckiego męskiego zakonu na ziemi polskiej. Ideą zgromadzenia było szerzenie kultu Matki Boskiej w jej tajemnicy Niepokalanego Poczęcia. Więcej o ojcu Stanisławie Papczyńskim tutaj. Korzystając z faktu, że było jeszcze widno Pan Gaweł zaproponował udanie się do pobliskiego kościoła. Wejścia na teren pilnowały wiekowe akacje. Przed kościołem na postumencie stała rzeźba przedstawiająca króla Jana III Sobieskiego, którego spowiednikiem był właśnie ksiądz Papczyński. Jest to wizerunek we współczesnej zmienionej wersji. Niegdyś pomnik wyglądał inaczej, a na terenie rosła wiekowa lipa. Lipa ta miała ponoć szczególne znaczenie, ponieważ miejscowi wierzyli, że podczas drzemki pod nią królowi przyśniło się późniejsze zwycięstwo pod Wiedniem. To właśnie przez puszczę król udawał się, a potem wracał zwycięskim orszakiem. Kaplica dusz czyśćcowych przy wiadukcie to ponoć pozostałość z tamtych czasów. Więcej o związkach króla Jana II Sobieskiego z Puszczą Mariańską tutaj. Stara lipa musiała zostać usunięta ze względów bezpieczeństwa w 1980 roku. W jej miejsce mój przewodnik Pan Gaweł wraz z synem z własnej inicjatywy posadzili później nową lipę w porozumieniu z Panem Proboszczem. Mimo że lato było upalne, drzewko przyjęło się. Kościoł p.w. Świętego Michała Archanioła w Puszczy Mariańskiej. Król miał tutaj odpoczywać po odniesionym zwycięstwie. To właśnie przed cudownym obrazem Matki Bożej Niepokalanie Poczętej, będącym darem papieża Urbana VIII, a przeniesionym później właśnie do kościoła w Puszczy Mariańskiej, w którym właśnie się znajdujemy, za pozwoleniem biskupa poznańskiego Stefana Wierzbowskiego i za wiedzą nuncjusza, ojciec Papczyński przywdział w kaplicy Karskich biały habit zakonny tworząc pierwszy męski zakon klerycki na ziemi polskiej. Ideą tego Zgromadzenia było szerzenie kultu Matki Bożej w jej tajemnicy Niepokalanego Poczęcia (źródło: wikipedia). Ołtarz przypomina mi wnętrze innego drewnianego kościółka w Żukowie na tyłach Milanówka i Grodziska Mazowieckiego (patrz tutaj). Mój przewodnik Pan Gaweł stwierdził, że gdzie by człowiek nie stanął, Matka Boża wodzi za nim spojrzeniem. Faktycznie coś w tym jest. Wnętrze, które podziwiamy, zostało totalnie odrestaurowane po tragicznym pożarze w 1993 roku, z którego niewiele się ostało. Niegdyś było ponoć o wiele bogatsze. W dawnej zakrystii, a obecnej izbie pamięci św. Stanisława Papczyńskiego zebrano liczne dzieła sztuki sakralnej. Figura św. Jana Nepomucena. Przypadkiem mój dziadek nosił właśnie takie imiona. Dwa zachwycające obrazy olejne na desce. Komentarz odautorski na jednym z nich głosi (oryginalna pisownia zachowana): PRODUKCYJA TRZECH OBRAZÓW. 1 Obraz dusze w czyścu bedące, za proszeniem NAJŚW. MATKI BOS. KIEJ bolesny pana Jezusa Chrystusa o wybawieniu dusz z męk wychodzące podrabinie otrzymują od Matki Najśw. szkaplesz a od dzieciątka Jezus rużaniec zotrzymanemi relikwiami i cia. snem okienkiem wychodzą. 2 Obraz dusze wychodzące na klęczkach zciemnego okien ka do PANA JEZUSA po błogosławieństwo. Blogosławieni w zięci do nieba przez anioła. 3 Obraz NAJŚWIĘTSZA MATKA BOSKA bolesna prosi PANA JEZUSA CHRYSTUSA o wybawienie dusz z męk czyśccowych JEZUS błogosławi dusze. J.M. Obraz Najświętszej Matki Boskiej zniknął w tajemniczych okolicznościach. Od razu pomyślałam sobie, że obraz Józefa Chełmońskiego „Pod Twoją obronę” (1906) idealnie dopełniłby pustki tego tryptyku. Portret pośmiertny króla Jana III Sobieskiego i herb rodowy Janina Figura Matki Boskiej ukryta wśród zieleni nad rzeczką. Została wzniesiona z inicjatywy miejscowych dzieci w 2000 r. z okazji milenium. Wiedzie do niej wąska ścieżka od kościoła. Zaraz obok ławeczka w cieniu innej wiekowej akacji, na której można przysiąść i oddać się refleksji nad szemrzącą strugą Korabiewką, dopływem Rawki.
Tuż za progiem wojna, a kraje Europy Zachodniej podejrzanie ociągają się w dotrzymaniu słowa o podjęciu wszelkich kroków w celu zapobieżenia kolejnej wojnie światowej. Jakby czekały aż Ukraina się wykrwawi w nadziei, że to zaspokoi żądze władzy rosyjskiego imperatora. Wszelkie działania przez nie podejmowane z pewnością przynoszą im korzyść, podczas gdy niewinni ludzie, tacy jak niegdyś moi przodkowie tracą każdego dnia być może bezpowrotnie dorobek całego życia, rodzinę, zdrowie i życie. Co powie im Europa, jeśli przegrają? Zaleją ich pomocą humanitarną? Czy zaradzi ona przetrąconym na wieki kręgosłupom, złamanym sercom i zawiedzionym umysłom? Trudno więc dziwić się, że przy okazji prywatnej korespondencji w związku ze sprawami tyczącymi się wydarzeń ostatniej wojny, pokusiłam się o mimowolną refleksję.
Nie wiem, czy Pani wiedziała, że obok dworu znajdował się wzniesiony później pałac - zaczęłam. - Ta kwestia przez lata budziła duże wątpliwości wśród osób zainteresowanych tematem, a ja nie byłam w stanie tych wątpliwości rozwiać z uwagi na brak dokumentów, zdjęć. Dopiero lokalny historyk dokopał się chyba w jakimś poznańskim archiwum do archiwalnego zdjęcia przedstawiającego jakieś dwie osoby siedzące przed pałacem, a w tle chyba dworek. Kwestią niezrozumiałą pozostaje dla mnie całkowite przemilczenie tego faktu przez władze poligonu Biedrusko w oficjalnej nocie dotyczącej Glinna. Ciśnie się retoryczne pytanie: Czym Tuchołkowie zawinili, że nie tylko siłowo ich wywłaszczono, ale i po dziś dzień nie chce uznać ich zasług dla Glinna i okolic, w tym w szczególności dla zachowania dworku i przechowywanych w nim pamiątek, co ponoć czynili z wyraźną troską i szacunkiem, a zostało nawet udokumentowane w dokumentach z tamtych czasów. Muszę przyznać, że to przykre dla mnie zgłębiać historię własnego rodu, który piastował wysokie stanowiska, posiadał i prężnie zarządzał tak licznymi majątkami rozsianymi po całej zachodniej Polsce od Pomorza przez Kaszuby, Wielkopolskę aż po Śląsk, które dzisiaj w przeważającej większości straszą ruiną, o ich gospodarzach instytucyje, które pamięć o historii powinny utrwalać i pielęgnować, milczą, jak zaklęte. Mam o to ogromny żal do władz i poczucie, że sprawiedliwości wciąż nie stało się zadość, że budujemy jakąś wyimaginowaną wizję niepodległej Polski przy kompletnym przemilczeniu krzywd, którym wciąż nie stało się zadość. Złość mnie bierze, gdy czytam pełne przekąsu podsumowanie artykułu o pomniku Chopina, w którym autor z wyraźną satysfakcją podkreśla, że spadkobiercom pierwotnych właścicieli nie udało się pomnika odzyskać. Podobnie zresztą jak samego majątku, który, jak na ironię losu, historia najwyraźniej lubi się powtarzać, stanął akurat nie tak dawno w płomieniach oczywiście z rąk, a jakże! przypadkowego podpalacza! Najwyraźniej niezmiennie pozostajemy wrogami publicznymi tego, co należy. Kiedy włodarze kolejnej gminy podetrą się łaskawie nazwiskiem, zapewne uczynią to w celach tradycyjnie komercyjnych. Zapewne wspomną o zasługach, choć nie wspomną już o tym, jak haniebnie potraktowano zasłużonych. Pominą również żyjących potomków zbyt kolorowych w swej nędznej poniewierce. Ot, cepelia i komercja współczesnego rozmiłowania w pielęgnowaniu lokalnej historii. - To pewnie zabrzmi kontrowersyjnie, co powiem, ale dla mnie Polska straciła niepodległość wraz z końcem II Wojny Światowej i nigdy tak naprawdę jej nie odzyskała, chyba nawet nie ma już takiej możliwości, przerwano pewien ciąg, pewną tradycję. Jedyne, co możemy, to pielęgnować pamięć o niegdysiejszej chwale w uznaniu jej brutalnego i ostatecznego kresu, który położyła wojna. Długo zastanawiałam się, dlaczego u mnie w rodzinie, praktycznie w ogóle nie rozmawiano o czasach przedwojennych. W końcu pojęłam. Po prostu wojna rzuciła ludzi niegdyś dumnych ze swojego szlachectwa na kolana, zburzyła wszystko, co udało im się zbudować, odebrała wszystko to, co dawało poczucie przynależności, tożsamości, godności, zmieszała z błotem wszelkie zasługi, tytuły, dobre imiona. Ludzie ginęli na wojnie, w obozach, w innych okolicznościach. Bóg jeden raczy wiedzieć, co przeszła moja babcia w niemieckim więzieniu w Lipsku. O tym po prostu nie wypadało mówić. Która kobieta mówi o tym nawet dzisiaj?! Wniosek nasuwa się chyba sam. Nie było, czego kontynuować, czego pielęgnować, czego przekazywać kolejnym pokoleniom. Myślę, że ludzie nie potrafili się pogodzić z tym, co się stało. W pewien sposób ich świat się skończył, a oni go przeżyli. Jak żyć w poczuciu hańby i klęski?! Jak chcieć pamiętać? Wojna wyzerowała wszystko. Jakież to aktualne w obliczu wojny w Ukrainie. Pytanie brzmi, czy Europa ponownie przyzwoli na analogiczną niegodziwość. - pisałam w odpowiedzi na wiadomość od przedstawicielki Fundacji Gawrońskich zainteresowanej odbudową nieistniejącego dworu ojca polskiego teatru Wojciecha Bogusławskiego w Glinnie, którego to majątku ostatnimi zarządcami, a opiekunami dworu w okresie międzywojennym byli moi pradziadowie Tuchołkowie. Przyznam, że nie jestem asem z historii. Najwięcej w tym względzie wyniosłam ze studiowania rodzinnej historii i związanych z tym konfrontacji z takimi znawcami i pasjonatami, jak Pan - kontynuowałam w korespondencji z lokalnym historykiem, dzięki któremu udało mi się ustalić, że w rodzinnym majątku obok dworku Bogusławskiego znajdował się zbudowany później pałac. - W świetle tragicznych losów mojej rodziny w okresie II Wojny Światowej i po niej brak mi zrozumienia dla opieszałości krajów Europy Zachodniej wobec tego, co ma miejsce na Ukrainie. Osobiście długo mi zajęło pojęcie, dlaczego tak niewiele mówiło się u mnie w rodzinie o czasach wielkopolskiej chwały i nie tylko (nie trzeba się zbytnio gimnastykować, aby wujek google wyszukał dziesiątki stron poświęconych majątkom zarządzanym przez Tuchołków rozrzuconych po całej, w szczególności zachodniej Polsce przyznam, że byłam w szoku). Otóż jak z dumą opowiadać dzieciom czy wnukom o szlacheckich korzeniach, jeżeli zostało się bezpowrotnie pozbawionym ziemi, majątku, własności, o godności czy życiu bliskich nie wspominając? Jak kontynuować tradycję, skoro naznaczona jest hańbą? Jak świętować niepodległość, skoro właśnie wszystkiego tego, co się jej zawdzięczało, zostało się tak brutalnie pozbawionym? Dla mnie Polska nigdy nie odzyskała tak naprawdę niepodległości. Cieszyliśmy się nią zaledwie przez 18 lat. Koniec wojny położył kres jej obronie. Niepodległość poszła z dymem wraz z pałacem. W szkole zbudowanej z jego cegły kolejnemu pokoleniu moich rodziców wpajano pogardę dla własnych przodków, a mojemu pokoleniu na pytanie dlaczego historii powojennej poświęca się zaledwie pół godziny, że jest jeszcze za wcześnie na rozliczenia z komunizmem, po to tylko, aby dzisiaj jakiś emerytowany komuch opływający w luksusy zarzucał mi, że nie kontynuuję tradycji, jak córka Marii Curie-Skłodkowskiej najwyraźniej w przekonaniu o tym, że nie mam pojęcia o własnych korzeniach. No bo przecież tak bardzo się starali zerwać wszelkie więzi z przeszłością. Okazało się, że nie przewidzieli jednego. Tego, że może i jedno pokolenie da się omamić, da się mu obrzydzić rodziców jako nieudolne ofiary i karły reakcji, ale nie przewidzieli tego, że już kolejne pokolenie nie będzie miało tyle zrozumienia dla agresywnej postawy rodziców, że będzie dociekać, że będzie szukać jakiegoś punktu zaczepienia, a nie znajdując go w rodzicach, nie zdążywszy znaleźć w dziadkach, rozmiłuje się w pozornie sentymentalnej, ostatecznie fatalnej przeszłości. Jedyną moją odpowiedzią na te uwłaczające wycieczki jest gniew oczywiście całkowicie niezrozumiały dla większości ludzi. Czyniący ze mnie persona non grata epatującą tak popularnym w ostatnich czasach hejtem. Cóż, najwyraźniej pobrzmiewa we mnie być może słabym echem tupet ostatniego zarządcy Glinna, którym doigrał się zemsty nieznanego podpalacza, a w moich artystycznych zapędach snobizm zarządcy i mecenasa z Marcinkowa Dolnego, który zarzucał mu jakiś krytyk sztuki wobec faktu ufundowania dwóch rzeźb Chopina i o, zgrozo! Pucciniego (jedyna rzeźba poświęcona Pucciniemu w Polsce kompletnie zignorowana przez konserwatora zabytków) i to w dodatku przez twórcę nieprofesjonalnego. Skandal! Co za snob! Taki los czeka właśnie takich, jak ja, którzy chcieliby zostawić ten świat piękniejszym i nie boją się podpisywać pod swym dziełem wielkimi literami. Moi przodkowie byli w o wiele lepszej sytuacji niż ja, bo byli mężczyznami, co niestety i tak nie uchroniło ich przed praktycznie totalnym wymazaniem z rejestru jakkolwiek zasłużonych dla ojczyzny. Tym bardziej przytłacza mnie wrażenie życia w cieniu wielkiego schyłku. Oto tradycja, która pozostała mi w udziale - tradycja hańby, klęski i straty - to moja odpowiedź dla tych, którzy zarzucają mi brak rozmachu na miarę córki Curie-Skłodowskiej. Sztuką w moim przypadku jest znajdować codziennie od nowa powody ku temu, aby postępować szlachetnie na tym pobojowisku, żeby nie powiedzieć w ogóle jakiekolwiek powody do tego, aby wstać, działać i jakoś nawet nie żyć, ale przetrwać do końca. Oto dramat pokolenia wykorzenionych na próżno szukających swojego miejsca. Nie ma go. Została goła ziemia. Być może to po części tłumaczy owo zagubienie, które tak często zarzuca się ludziom takim jak ja. To, co dla jednych jest zagubieniem, dla drugich jest jedyną dostępną rzeczywistością. Wszystko jest kwestią skali. Warunkiem przetrwania jest umiejętność dostosowania jej do możliwości. Kto wie, być może gdybym nie była pod tak fatalnym wpływem matki, wybrałabym jednak wieczorową romanistykę i dzisiaj malowała właśnie na Montparnasse, a nie na pruszkowskim targowisku. Drogie dzieci, nie dajcie rodzicom przycinać sobie skrzydeł. Jeżeli nie uznają Waszych pasji w swoim scenariuszu Waszego życia, to znaczy, że to już nie jest Wasze życie. Uciekajcie, póki czas. Potem będzie bardzo ciężko dopiąć swego. Nie ma tego złego. Na szczęście skoro nie brakuje mi żyłki hazardzisty i odwagi jechać samej na drugi koniec Polski, może nie zabraknie mi ich kiedyś, by jechać na drugi koniec Europy. Montparnasse - brzmi nieźle.
Coraz bardziej zaczyna mi się podobać ten kawałek drogi. Przemierzam go regularnie co miesiąc i z każdym przejazdem tam i z powrotem dochodzą kolejne szczegóły do mojej osobistej mapy wrażeń. I pomyśleć, że pod koniec listopada klucząc awaryjnie w drodze do Łodzi drogami pożarowymi Puszczy Bolimowskiej za TIR-em przewodnikiem, tak się czasami kończy pokusa szybkiej jazdy autostradą, szybkiej do czasu kolizji, przeklinałam los, że wyjechałam akurat w Skierniewicach. Koniec świata - pomyślałam. To prawie jak wyjechać we Włoszczowej, jadąc ze Śląska na Mazowsze. Gdyby więc ktoś mi wtedy powiedział, że w nowym roku czeka mnie romans ze Skierniewicami, wyśmiałabym go, że przecież w ramach noworocznych postanowień obiecałam sobie żadnych więcej podróży na zachód. O masz Ci babo los! Arabowie powiedzieliby pewnie "Bóg tak chciał". JAK KAPRYS, TO KAPRYS Poniżej klasyczny amerykański chevrolet. Z Herr Golfem oczywiście do końca świata i jeden dzień dłużej, ale gdyby nie Herr Golf, to bym nigdy tego chevroleta nie miała okazji zobaczyć. Stoi tutaj przy drodze jak murowany, jak na wystawie, jakby szukał nowego właściciela. Jakby krzyczał: Kobieto, zabierz mnie stąd! Myślę, że Herr Golf powoli szuka sobie godnego następcy, podczas gdy sam spocznie na zielonej łączce mojego prywatnego złomowiska. Niezłego się mniemania o sobie dorobił. Tak, Herr Golf zostanie już ze mną na zawsze. Być może zamienię go w małą szklarnie albo ogród zimowy, a może po prostu będę sobie w nim nocować od czasu do czasu, by przypomnieć stare dobre czasy. Na Chevroleta chyba jeszcze za wcześnie, mój drogi Herr Golfie, chyba że jesteś jasnowidzem i wiesz coś o potencjalnej wygranej w Totka, o której sama jeszcze nie wiem, a będzie to tym bardziej dla mnie zaskoczenie, bo tak się akurat pechowo składa, że nie gram w Totka. Pomarzyć i namalować zawsze można i na szczęście to nic nie kosztuje. Coś musi być jednak na rzeczy, skoro wpadam na to cacko akurat teraz. Gdybym był bogaczem. Gdybym mogła zaszaleć, to w sumie czemu nie... Ze swoim ekscentrycznym profilem stanowiłby wprost idealną wizytówkę szalonej artychy, którą chyba mimochodem się stałam. Może było nam pisane w poprzednim życiu, a może będzie w następnym. Podobają mi się te klasyczne amerykańskie kanciaste olbrzymy. Za każdym razem gdy widzę pościgi w starych amerykańskich filmach aż miło oko zawiesić na zakrętach. Jeździłabym... Swojego czasu wpadł mi w oko legendarny Chevrolet Caprice. Miałam okazję nawet dokładnie go sobie obejrzeć. Jak kaprys, to kaprys. Oczywiście kombi, bo jak przystało na typową polską gospodynię domu na czterech kółkach, jak mam już jeździć, to zdecydowanie preferuję duże formaty. Nie zmienia to jednak faktu, że eksploatacja amerykańskiego klasyka na polskich drogach to zdecydowanie strzał w kolano. Koszt części jest pewnie astronomiczny w porównaniu ze starym Niemcem. Naprawy to jedno, ale największe koszty generują przede wszystkim części. Wie o tym każdy kierowca, który nie wysługuje się w ramach serwisu mężem, tatusiem, wujkiem lub kolegą. Taki kaprys pali pewnie ponadto jak smok. Jest to więc bardziej opcja dla bogaczy i raczej mieszczuchów, którzy lubią się polansować. Osobiście bałabym się kluczyć tym autem moimi kocimi ścieżkami po dzikim polskim wschodzie z bardzo prostego względu - zbytnio zwraca na siebie uwagę. Jak się jest samotnie podróżującą kobietą z "Warszafki" (no bo przecież pojęcie to obejmuje niemalże całe Mazowsze) lepiej się nie wyróżniać. To auto dobre na pokaz, wizytówka "artysty", ale podróże incognito domkiem na kółkach wolałabym zdecydowanie odbywać starym dobrym Herr Golfem. Drogi Golfiku, nie wiem, jak Ty, ale ja chętnie pokusiłabym się z Tobą o 30-chę. Byle dalej. Legendarny Chevrolet Caprice. Bajka! Źródło: https://live.staticflickr.com/7256/7423036312_6a0bb5529c_b.jpg Więcej tutaj. A tymczasem Herr Golf obrósł w jemiołę zerwaną z wiaty na rynku przez porywisty sobotni wiatr. Jemioła jeszcze na lusterku nie wisiała, więc przyjęłam z otwartymi rękami ten zielony akcent. Chyba jak ta sójka rozsiałam jej przy okazji trochę na Podlasiu. Teraz dla odmiany jemioła wylądowała w kuchennym wazonie. Prezentuje się wcale okazale. Stara? pompa wody na rynku w Skierniewicach. Intrygujący motyw z konikiem morskim. Ciekawe, dlaczego znalazł się akurat na pompie wody. Logo Art Metal dotyczy wbrew pozorom firmy jak najbardziej współcześnie działającej. Bruk rzymski ułożony z kostki granitowej jednego koloru, ale różnej wielkości, tworzy charakterystyczny kaskadowy rysunek. Miła odmiana względem ohydnej kostki Bauma, którym bezmyślnie wykładają już nawet drogi osiedlowe. Imponujący starodrzew na cmentarzu wojennym żołnierzy niemieckich poległych w walkach nad pobliską Rawką w 1915 roku przy rozwidleniu dróg ze Skierniewic do Żyrardowa i Mszczonowa. W tle charakterystycznie pofałdowana skarpa opadająca ku rozlewisku rzeki Rawki. Istnieje prawdopodobieństwo, że te niewielkie wypiętrzenia mogą być pozostałościami po kopcach dawnych mogił. Kroczę więc po dusznej ziemi, żegnając się co i raz, żeby żadnego upiora nie zabrać ze sobą w dalszą drogę, bo przecież upiory przyciągam jak magnes, a raczej medium. Być może sam fakt, że coś mnie tknęło i tutaj zawróciło, że się tutaj w ogóle zatrzymałam jest już wystarczającym argumentem za tym, że maczały w tym palce siły nadprzyrodzone. Większość ludzi naturalnie omija takie miejsca, ja jestem już tak zahartowana, że znieczuliłam się na obecność niekoniecznie pozytywnych energii i widoków. Nauczyłam się z nimi żyć do tego stopnia, że paradoksalnie ich brak mógłby bardziej zachwiać moim statusem quo niż spotęgowanie sił nieczystych. One sobie wchodzą i wychodzą, nie czyniąc mi paradoksalnie większej krzywdy, kompletnie mnie ignorują co najmniej jak bym była niegodnym przeciwnikiem, chętnie jednak wykorzystują mnie do załatwiania różnych swoich niedokończonych spraw z... żywymi. Strasznie nie lubię takich sytuacji, ale cóż poradzić. Na dobrą sprawę żołnierze, którzy tutaj zginęli i zostali pochowani nigdy nie mieli zapewne okazji pożegnać się ze swoimi bliskimi, wrócić do ukochanej ojczyzny. Trudno się więc dziwić, że mogą szukać sposobów na to, aby w jakiś sposób o sobie przypomnieć. Już samo zdjęcie i krótka notka na temat stanowią jakby nie patrzeć formę wiadomości rzuconej w eter. Być może zginie jak ten cmentarz jak ta igła w stogu siana, a może jednak ktoś akurat szuka informacji i na nią trafi, bo informacji o samym cmentarzu wcale wiele w internecie nie ma. Zwykle miejsca pamięci, gdzie spoczęli Niemcy, wyróżniają się spośród innych cmentarzy. Być może jest to jednak wynikiem starań mieszkańców pochodzenia niemieckiego zamieszkujących okolice, a tutaj najwyraźniej ich nie ma. Podmokłe rozlewisko rzeki Rawki. Widok ze skarpy drogi nieopodal cmentarza. Droga przez wrzosowisko. To nie trawa porasta środek drogi, ale gęste kępy wrzosu. Jak przystało na wrzosowisko, kontrastowo, pastelowo, malowniczo. Zbliża się powoli ten czas, gdy zmarzlina rozmarza, woda podchodzi coraz bardziej pod taflę lodu. W słoneczny dzień powierzchnia takiej tafli mieni się szlachetnym opalem. Momentami gdy słońce wychodziło zza chmur można było dostrzec początki tego procesu. Jeszcze chwila. Jeszcze trochę. Wiosnę czuć już bowiem w powietrzu, przebiśniegi i krokusy przebijają przez warstwę zbutwiałych liści, za dnia drogi zamieniają w grząskie, tłuste koryta, zapowiada się istnie marcowy luty. Czasem słońce... Czasem deszcz.... Brzozowy młodnik ma w sobie dużo uroku. Gęste skupisko witek stwarza wrażenie jakby w koronach młodnika zaplątała się i wyplątać nie mogła poranna a może wieczorna mgła. Brzoza piękna w każdej postaci Kapliczka na jednym z przydrożnych drzew. Mam słabość do kapliczek. Aż zawróciłam, by dokładnie się przyjrzeć. Czasami można się zainspirować maryjnym przedstawieniem. Czasami taka kapliczka może stać się wyzwaniem samym w sobie. Już kiedyś odrestaurowałam jedną do nowości wraz z wizerunkiem Matki Boskiej z dzieciątkiem ukróconych o głowy przez czas i ludzkie zaniedbanie. Bardzo mnie rozbawiło, gdy jedna z mieszkanek wsi podeszła w trakcie montażu i zapytała: po co? po czym dodała: przecież postawiliśmy nową. Ręce opadają, a przecież nie jestem ani historykiem, ani konserwatorem zabytków, ani etnografem, nie jestem nawet praktykująca. Ta odrestaurowana kapliczka zniknęła potem w tajemniczych okolicznościach podczas układania, a jakże! ścieżki rowerowej. Jakby mało było betonu na tej ziemi. Przy okazji poleciał oczywiście kasztan, na którym kapliczka wisiała, najprawdopodobniej razem z kapliczką (no bo kazali pilarzom pociąć kasztan, więc pocięli, a w umowie nie było nic o żadnej kapliczce), kasztan ten oczywiście strasznie! o jak strasznie! przeszkadzał w budowie ścieżki. Co stało się z kapliczką, nie wiadomo. Jak w czeskim filmie okoliczni mieszkańcy oczywiście nic nie wiedzieli. My nie zabraliśmy. No to wspaniale! No właśnie trzeba było. Przecież to Wasze. Ludzie i ludziska. Po tym wszystkim obiecałam sobie żadnej już więcej kapliczki nie restaurować, a z całą pewnością nie wieszać jej z powrotem na dawnym miejscu. Jeśli nikt się o nią nie troszczył, to znaczy, że już po prostu nie ma komu. Taka kapliczka powinna iść do konserwacji i do skansenu zamiast gnić na drzewie. Jak znam życie, taki trend do autoportretów z gnijącą kapliczką zagości w Polsce za dobrych kilka lat, gdy ja będę już miała to wszystko w głębokim poważaniu. I znowu usłyszę, że nie mam serca. Rychło w czas! Gnijące kapliczki przed gnijącymi domami. Czasem słońce tchnie w nie iskierkę życia. Takie polskie fatamorgany Poniżej dla 0dmiany Podlasie
Idźcie. Idźcie, jeśli macie siłę. Tak długo, jak człowiek jest w drodze, jest dla niego nadzieja. "List martwego człowieka" (1986) reż. Konstantyn Lopushansky "Ślepcy" (1568) Peter Bruegel
Do not grudge others what you cannot enjoy yourself.
Le Palais Ideal de facteur Ferdinand Cheval w Hauterives, Franja, czyli przykład prymitywizmu w architekturze Muszę przyznać, że poczułam ulgę, gdy po obejrzeniu filmu fabularnego poświęconego francuskiemu listonoszowi, odkryłam, że budowla z filmu faktycznie istnieje i, że to wszystko prawda. Spotkałam w swoim życiu kilku Francuzów w różnych częściach świata, na przykład rowerzystę, Francuza hinduskiego pochodzenia na Suwalszczyźnie podczas rowerowej wyprawy po Europie czy francuskiego lotnika podczas wyprawy dookoła Australii, który wzbogacił się na produkcji kosmetyków z alg morskich, więc w sumie nie dziwi mnie, że to właśnie Francuz przy raczej znikomej wiedzy na temat budownictwa podjął się realizacji pałacu idealnego. Na tyle, na ile się zorientowałam, Francuzi wykazują szczególne predyspozycje do podejmowania i co ważniejsze realizacji z powodzeniem, a nawet sukcesem wyzwań najśmielszych, żeby nie powiedzieć postradanych i szalonych. Warto rozeznawać się w tym temacie, by nieco rozjaśnić ogarkiem nadziei ciemnogród, w którym przyszło nam funkcjonować. Wymyślny pałac skojarzył mi się z próbą wcielania w życie mojej osobistej wizji przestrzeni dla odmiany ogrodu, która w swej idei pierwotnej, równie prymitywnej, a przynajmniej prymitywnej w kontekście obowiązujących tendencji w ogrodnictwie, nie odbiega dalece od tej, która przyświecała twórcy pałacu idealnego, a którego przez gro życia okrzykiwano szaleńcem, któremu zachciało się pałacu. Ot i mi zamarzyło się ogrodu idealnego przy równie ubogich zasobach finansowych i materialnych, jak i wiedzy i doświadczenia z zakresu projektowania terenów zielonych i ogrodnictwa. Co więcej jestem twórcą nieprofesjonalnym w zakresie grafiki, malarstwa, rzeźby i fotografii. Z listonoszem Chevalem łączy mnie również zamiłowanie do chodzenia, jedynej moim zdaniem zgodnej z naturalnym rytmem organizmu formy przemieszczania się, zbierania kamieni i innych materiałów, które służą mi do kształtowania otaczającej mnie przestrzeni. Cały mój świat wraz z moją własną osobą został w istocie stworzony z odpadów cywilizacji i darów natury. Moja konsumpcyjność z kolei z roku na rok zawęża się, czyniąc mnie tym samym samowystarczalną, a tym samym wrogą bezwzględnemu kapitalizmowi. Ponoć Ferdinad Cheval w dużej mierze popuścił wodze fantazji w trakcie tworzenia, choć prawdopodobnie inspirował się również zdjęciami świątyń w ówczesnych magazynach, na przykład świątynią Angkor Wat w Kambodży czy kolosami z Wyspy Wielkanocnej.
Wydaje się, że jest wiele gatunków ludzi, ale są tylko dwa. Kupujący i kupowani. Nie, jest jeszcze jeden. Ci, którzy nie mają swojego miejsca.
"The Fugitive Kind" (1960) reż. Sidney Lumet Zastanawiał się Pan kiedyś, dlaczego ludzie decydują się na współpracę z nami [tajna policja]? Niektórzy robią to ze strachu, większość dla pieniędzy. Z wiary w faszyzm niewielu. "Konformista" (1970) reż. Bernardo Bertolucci Cokolwiek ludzie mówią, istnieje tylko to, co dobre i to, co złe. "Morderstwo w Orient Expressie" (2017) reż. Kenneth Branagh Świat przestępczy w Warszawie? Przez rok byłam zamieszana w brudne sprawki. To nieciekawe. Przestępcy nie są zabawni. Tylko Ci, którym się nie udało. Jeżeli ktoś zbije majątek, przestaje nim być. Różnica klas, a nie problem etyczny. Za zbrodnie! "Pan Arkadin" (1955) reż. Orson Welles Muszę panu powiedzieć, że nienawidzę pana. Jest pan podły. Złamał mi pan życie i jeszcze nie jedno pan złamie. Wszystkich pan osądza, a sam sieje wokół siebie rozpustę, zwątpienie, a najgorsze, że bezkarnie, że los pana oszczędza. Zasługuje pan na dotkliwy cios. A dlaczego sądzi pan, że los jest dla mnie łaskawy? Nic nie pozostaje bez kary. Wie pan... Wszystko mi jedno, co pan o mnie myśli, uczciwy człowieku. Wiem, skąd ta uczciwość. Grzeszyć nie ma pan z kim, co? Pan, tak jak wszyscy w pana wieku osądza to, do czego sam już nie jest zdolny. "Niedokończony utwór na pianolę" (1977) reż. Nikita Michałkow Chamstwo to nic innego jak wyraz strachu. Strachu przed niespełnieniem pragnień. Nawet najbardziej okropna i szpetna osoba, jeśli tylko jest kochana, otwiera się niczym kwiat. "Grand Budapest Hotel" (2014 ) reż. Wes Anderson Przeszłość nie umarła - jeszcze nawet nie minęła - William Faulkner Soundtrack from 14 days, 12 nights dir. Jean-Philippe Duval Gdy wychodzę, droga śpiewa. Trzy kroki robię, droga zamilka. Droga jest czarna po horyzontu kres. Robię trzy kroki, droga znika. Boy Erased (2018) dir. Joel Edgerton “Is it paranoia or indeed, everyone is coming after you [Mr. President Nixon]?" Christine (2016) dir. Antonio Campos Fire dance by Louis Fuller in Folies Bergere, Paris and fascination with radium Radioactive (2016) dir. Marjane Satrapi Heaven and Hell (1993) dir. Oliver Stone To think too much is a grave mistake Myśleć za dużo to śmiertelny błąd. Dlaczego wszedłem na "Volunteer"? Dlaczego polowanie na foki i wieloryby? Bez powodu (Czy wszystko musi być po coś?), i w tym tkwi geniusz. Nielogiczność, wręcz idiotyzm. Życia nie rozwiążesz jak zagadki ani nie namówisz na uległość, trzeba przez nie przejść, przetrwać je w taki sposób, na jaki człowieka stać. Inteligencja nie musi cię nigdzie zaprowadzić. Być może tylko głupi, ci genialnie głupi, odziedziczą świat. The North Water (2021) dir. Andrew Haigh
"Once, off the hump of Brazil, I saw the ocean so darkened with blood it was black, and the sun fainting away over the lip of the sky. We'd put in at Fortaleza, and a few of us had lines out for a bit o' idle fishin'. It was me had the first strike. A shark, it was. Then there was another, and another shark again... 'till all about, the sea was made of sharks, and more sharks, still, and no water at all. My shark had torn himself from the hook, and the scent, or maybe the stain, it was, and him bleeding his life away drove the rest of them mad. Then the beasts to to eatin' each other. In their frenzy, they ate at themselves. You could feel the lust of murder like a wind stinging your eyes, and you could smell the death, reeking up out of the sea. I never saw anything worse... until this little picnic tonight. And you know, there wasn't one of them sharks in the whole crazy pack that survived." Lady from Shanghai Orson Welles If you like my photos and you would like to use them, you can buy them here. Sosny, siostry tańczące Zdziczała plantacja śliwy tarniny na zaniedbanym terenie podworskim. Przetwory z tych małych, cierpkich śliweczek były niegdyś cenione jako wykwintny dodatek do mięs. Najlepszy czas na zbiory owoców to właśnie ostry przymrozek. Owoce śliwy tarniny podobnie jak owoce wielu dziko rosnących krzewów owocowych zawierają bowiem saponiny, które tracą swoje trujące właściwości po przemrożeniu. Ostry przymrozek zwykle idzie w parze ze słoneczną pogodą. Największą zaletą wypraw w tych okolicznościach przyrody jest to, że choćbyś brodził po kolana w śniegu, nie przemokniesz, bo w mrozy jak w suszę. Wszystko jedno. Pył. Gwiezdny pył. Nie tylko ja gustuję w śliwkach. Idealne warunki do tropienia zwierzyny Może lis, a może... ... krasnoludki. Mieszkałabym.
Tym razem przyszło mi szukać noclegu w Siedlcach. Zadanie okazało się wcale nie takie proste. Zwłaszcza jeżeli szuka się noclegu na ostatnią chwilę i w raczej niższej niż wyższej cenie. Wcale nie łatwo o miejsce. Na ostatnią chwilę zapomnij o szukaniu pokoju w hotelu. Już myślałam, że będę musiała spać w samochodzie albo w ogóle odpuścić przyjazd, gdy... Gdy już myślałam, że nic z tego nie będzie. Pokoju nie znajdę. To ostatnie miejsce, do którego dzwonię. Odebrała Pani Agnieszka i powiedziała, że ma wolny pokój, że zaprasza. Odetchnęłam z ulgą. Tym bardziej, że po naszej rozmowie intuicja podpowiedziała mi, że będzie to nocleg dla odmiany bezstresowy. Nie przepadam za agroturystykami. Jak mogę, unikam nocowania w hotelach i innych pensjonatach. Jako z reguły samotnie podróżująca osoba paradoksalnie czuję się bezpieczniej we własnym aucie. Nocleg u Pani Agnieszki był wobec tego miłą odmianą i przywrócił mi wiarę w to, że w prywatnej kwaterze można czuć się bezpiecznie. Żadne luksusy. Skromnie, ale cicho, spokojnie, czysto, ciepło, świeżo, przytulnie, schludnie, swojsko, życzliwie. Wnętrze obite ciepłą drewnianą boazerią, utrzymane w stylu retro, jakby czas się zatrzymał gdzieś przed transformacją. Jak dla mnie klimat jak znalazł. Mam sentyment do PRL-owskich akcentów, które co i raz zwracały moją uwagę w różnych miejscach. Przede wszystkim jednak najbardziej ujęła mnie Pani Agnieszka swoim spokojem, łagodnością i życzliwością. Miło było porozmawiać chwilę wieczorem. Gospodyni i miejsce wzbudziły moje poczucie bezpieczeństwa, a to najważniejsze. Można było spać spokojnie. Dla stałych klientów zniżka. Tym samym polecam Panią Agnieszkę. Miejsce znajduje się ok. 5 km od centrum na obrzeżach Siedlec we wsi Żabokliki-Kolonia 20a nieopodal lasu. Dom jednorodzinny z kilkoma pokojami gościnnymi, wspólną kuchnią, łazienką i salonem. Na pewno będę tutaj wracać. Więcej zdjęć i informacji: meteor-turystyka.pl/agro-kolonia-zabokliki,kolonia-zabokliki.html Wyżej to standardowe śniadanie wyjazdowe w moim wykonaniu. Płatki owsiane górskie ze szczyptą soli i cukru zalane wrzątkiem, powidła jabłkowe domowej roboty oczywiście z jabłek znaleźnych (podczas gdy w mediach krzyczą, że jabłka drogie, bo tak ich mało, ja zwykle widzę po drodze mnóstwo jabłonek i sadów, które aż uginają się pod owocem, którego nikt nie zbiera, coś tu jest chyba nie tak, chyba musimy spojrzeć prawdzie w oczy, jeżeli nie am jabłek, to nie dlatego, że nie ma jabłonek i sadów, ale najwyraźniej już tak zaszczuto polskiego rolnika, że sadownictwo staje się po prostu nieopłacalne, dlaczego?to pytanie do rządzących) i czarna kawa tym razem z wyższej półki, bo weszłam w jej posiadanie w ramach wymiany barterowej produkt za reklamę z właścicielem firmy KaffaETC. Zresztą już nie pierwszy raz. Gorąco polecam! Jeżeli jednak polowe warunki nie są Wam bliskie, to zachęcam do odwiedzenia restauracji przy hotelu Arche w Siedlcach. Uczta na zdjęciach była nagrodą za udział w targach rękodzieła artystycznego, więc nie powiem Wam, ile to wszystko kosztowało, ale było przepyszne. Jeżeli jesteście bardziej swobodni finansowo, polecam również nocleg w Hotelu Arche.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|