Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jej owoce jeszcze zielone. Pewnie spróbuję zaadaptować ją następnym roku w ogrodzie.
Wybudzam się nagle i przez chwilę czuję totalną dezorientację. Pokój spowity jest w przyćmionym świetle. Trudno mi się odnaleźć. Rano to czy wieczór. Taka magiczna godzina. Może się tylko zdrzemnęłam i oto wita mnie noc. Kątem oka dostrzegam za oknem typową poranną szarówkę. Wstaję i spoglądam na wschód, aby się upewnić. Niebo na horyzoncie jest ledwo zarumienione. Trudno mi uwierzyć w to, że jest jeszcze sporo przed świtem. Rzadko budzę się o tej porze sama z siebie. Spoglądam na zegarek. Minęła piąta rano. Idę do kuchni zebrać myśli nad briki z kawą. Co w związku z tym zrobić? Chyba idealnie się składa. W końcu marzyło mi się wybrać na upatrzoną w okolicy ambonę. Jeszcze się nieco ociągam, jak to mam w zwyczaju, po czym nagle coś we mnie zaskakuje - wrzucam na siebie ulubioną zdartą kurtkę khaki, dopijam ostatni łyk kawy, łapię w biegu klucze i wyskakuję na podwórko. Lornetka czeka już w gotowości na tylnym siedzeniu. Jadę prosto do celu złapać pierwsze promienie słońca. Kiedy tylko na horyzoncie ukazuje się rozświetlona ambona, już wiem, że znalazłam się we właściwym miejscu i czasie. To miejsce przyciągało mnie już od dawna. Wyczuwałam podświadomie emanującą z niego energię. Pierwsze kroki w gąszcz zarośniętej gruntowej drogi prowadzącej do ambony sprawiają, że zaczynam czuć się lżejsza jakby otaczająca mnie zieleń ściągała ze mnie napięcie mięśni całego ciała, poczynając od twarzy, szczęk, ramion, bioder aż po stopy. Otaczający mnie zewsząd gąszcz łąk przyswaja mnie jak integralną część swojego organizmu. Na ścieżce dostrzegam błyszczącą od rosy imponującą koronkową robotę polnych pająków. Rozciąga się ona nieraz na całą szerokość ścieżki, co uświadamia mi, że tego dnia nikt jeszcze się tutaj nie zapuszczał. Będę więc tutaj całkowicie sama. Pocieszająca wizja. Tylko ja, cisza i natura. Im bardziej postępuję w teren, tym bardziej uświadamiam sobie, że musiałam bardzo oddalić się od niej w ostatnim czasie. Zapomniałam jak bardzo zroszone są wysokie trawy o poranku. Czuję jak ich wilgotność przenika mnie przez skórzane obuwie i dżinsy do gołej skóry. Czuję jak mięknie pod jej wpływem. Dostrzegam wydeptaną wśród traw ścieżkę schodzącą w dół koryta małej rzeki, spośród liści wyłaniają się dwa słupy leżące w poprzek, po których przechodzę na drugi brzeg, gdzie górują już nade mną okna ambony. Na górę prowadzi stroma żeliwna drabina. Wspinając się, odczuwam lekki lęk wysokości wzmocniony chłodem bijącym od żeliwnych poręczy. Jest on jednak wart roztaczającej się z góry panoramy. Wschodzące za plecami słońce rzuca długi cień ambony na roztaczające się przede moimi oczyma bezkresne łąki. Aparat nadal nie chce współpracować. W sumie przyjmuję to z niejaką ulgą. Ostatnio wszystko, co robię, obliczone jest na jakiś cel, i mam poczucie, że całkowicie zapominam w tym wszystkim o czasie dla siebie. Niby wszystko, co teraz robię, jest zgodne z tym, czym chciałabym się zajmować, jak chciałabym spędzić swoje życie, ale z różnych względów nie daje mi to stuprocentowego komfortu - wymarzonego wewnętrznego spokoju. Odnajduję go zazwyczaj w sytuacjach, w których nie jestem w stanie działać z braku narzędzi i pozostaje mi tylko być. Mam tylko to, co mam na sobie i nic więcej. Wówczas czuję, że łączę się z energią otaczającego mnie świata, że nie dzieli już nas żadna granica. Nieznośna lekkość bytu. Ze zdziwieniem odkrywam, że nie ciąży mi zaparkowany w oddali samochód. Jedyna rzecz, którą faktycznie posiadam na własność. Cóż więc mi ciąży? - zastanawiam się nad tym przelotnie i retorycznie. Moje myśli pochłania bowiem momentalnie aura miejsca. Siadam na ziemi z nogami zawieszonymi w powietrzu, opieram wygodnie o drzwi ambony i wczuwam się w otaczający mnie krajobraz. Najpierw ostro prawie okiem obiektywu, ujawniającym moje fotograficzne spaczenie, dostrzegam filigranowe żółte ptaszki uczepione źdźbeł morza wysokiej czerwonej trzciny. Potem zaczynam "widzieć uszami" - najlżejsze szmery, szelesty, dźwięk łamanych w oddali gałęzi stają się integralną częścią roztaczającego się przede mną spektaklu natury. Choć nie jestem w stanie zobaczyć tego, co za moimi plecami lub daleko wśród gęstwiny lasu, czuję istotę świata, w którym się zatopiłam niczym ogarnia je okiem bystre spojrzenie drapieżnego ptaka. Wschodzące coraz wyżej słońce wybudza mnie z medytacji, powołując do życia ciepłem promieni każdą komórkę mojego ciała. Już nie będę w stanie dłużej kryć się za ścianą ambony przed jego oślepiającą życiodajną jasnością. Z wysokości dostrzegam ślady jakiegoś zwierzątka odciśnięte w błotnistym brzegu kanału. Być może to to same zwierzątko, które przed chwilą spłoszone hałasem samochodowych kluczyków przemknęło niezauważone po powierzchni wody z gąszczu jednego na drugi brzeg i obserwuje mnie teraz podejrzliwie spośród gęstwiny traw. Wnioskując po świeżych odciskach łap, to mogła być łasica. W ogóle cały czas wydaje mi się, że coś skrada się za moimi plecami wśród wysokiej trawy. Oczyma wyobraźni widzę lochę z dziczkami. To jedyne stworzenia, których spotkania mogłabym się dzisiaj obawiać. Coś mi jednak podpowiada, że siedząc tak na zewnątrz ambony, wiatr roznosi mój zapach po okolicy, uprzedzając jej dzikich mieszkańców przed obcym. W oddali słyszę przytłumione trzaski gałęzi. Próbuję wypatrzeć autora tych dźwięków. Bezskutecznie. Ponoć w okolicy można spotkać łosie. Ciekawe, czy to mógłby być jeden z nich. Tak, to mógł być jeden z nich. Spotkałam go kolejnego poranka. Pan Łoś w całej swojej majestatycznej okazałości. Postanawiam wybadać wnętrze ambony. Jest całkiem przytulne. Gdyby nie brak szyby w jednym z okien, można by spokojnie w niej zanocować. W nocy zaczyna się pewnie tutaj prawdziwy ruch. Wyciągam lornetkę i postanawiam poobserwować dalsze zakątki w nadziei na dopatrzenie się jakiś dzikich zwierząt. Cóż to za ptaszek? Czyżby po prostu Pani Wróbel? Poszukiwania trwają. Bezskutecznie wertuję swoją ptasią biblię... Wykorzystuję koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela-ornitologa. Tak, już wiem, to piecuszek (Phylloscopus trochilus). Zaplątało mu się po prostu myląco jedno jasne piórko na grzbiecie. Ten młody jelonek był kolejnym podarunkiem dla mnie od matki natury. Już mam schodzić i zbierać się do powrotu, gdy w oddali w dole rzeki dostrzegam kolejny prowizoryczny most ze słupów nad korytem rzeki. Przeczesuję oczyma okolice i dostrzegam drugą skrytą wśród drzew ambonę. Droga w tamtą stronę jest jeszcze bardziej zapuszczona niż wcześniej. Trawa jest wyższa, gęstsza i jeszcze bardziej mokra. Po drodze moje kroki płoszą mi dosłownie spod nóg kilka kuropatw. Czekały skryte w trawie do ostatniej chwili w niezrozumiałej dla mnie wytrwałości po to, by w ostatniej chwili wziąć mnie z zaskoczenia. To było trochę tak jakby im bardziej się zbliżała, tym bardziej cała energia tego dzikiego świata kurczyła się do jednego punktu w czasoprzestrzeni tuż pod moimi stopami, a ten jeden krok naprzód przyczyniał się do jej nagłej eksplozji. Widziałam już wcześniej jak w blasku promieni słonecznych kuropatwy całym stadem przekraczały rzekę, więc te "wzięcia" z zaskoczenia nie przyprawiały mnie na szczęście o zawał serca, choć po drodze do drugiej ambony zdarzyło mi się kilka takich właśnie sytuacji. Po drodze musiałam zapewne spłoszyć jeszcze jakieś inne zwierze, które skryło się w gąszczu traw. Ciekawe, co to mogło być, bo daleko nie uciekało, a wydawało się jakby to jednak było coś większego. Małe zwierzęta są zazwyczaj dużo bardziej płochliwe, od razu uciekają na duży dystans i robią przy tym straszne zamieszanie. Może borsuk przyszedł do wodopoju. Pobożne życzenie. Koniec polnej drogi wyznacza urokliwa wiekowa wierzba, której pień oparł się nie tylko upływowi czasu, ale również żywiołowi ognia. W pniu wypalonym i rozłupanym przez piorun na pół nadal płynęły życiodajne soki, zieleniejące gęsto liśćmi rozłożyste konary nie tylko te pnące uparcie ku niebu, ale również i te połamane ciążące ku ziemi, które ostatkiem trzymały się pnia drzewa. Zależnie od punktu widzenia odkrywam inne jej oblicza. Jest i nawet to upiorne najbardziej stereotypowe wykorzystywane w wielu bajkach. Z resztą nie bez powodu. Kiedyś wierzono, że wierzby są siedzibą złych duchów, a nawet samego diabła. Jakoś mi to jednak nie było straszne. Wręcz skusiłam się, aby przytulić się całym ciałem i przyłożyć ucho do chropowatej kory pnia z ciekawości, o czym to szumią wierzby. Z trudem dostrzegłam w szuwarach ścieżkę do prowizorycznej kładki. Niestety te zielone tereny mają również swoją ciemną stronę. Woda w przecinającej je najważniejszej lokalnej rzece jest mocno zanieczyszczona. Nie zmienia to jednak tego, że wciąż widzę w tych terenach ogromny potencjał. Również na korzystne zmiany w wyżej wymienionej kwestii. Liczę w tej sprawie na przychylność lokalnych władz. Być może za rok woda w tej rzecze nabierze znowu koloru nieba. Droga do ambony wiodła skrajem kukurydzianego pola, od którego bił przyjemny chłód zoranej ziemi. Przedzierałam się powoli tym labiryntem plątaniny polnych chaszczy i misternych pajęczyn, które z żalem odpinałam. Mieniły się tak pięknie w promieniach słońca jakby były zrobione ze srebrnych nici. Niektóre z tych pajęczyn miały pewnie podobną wytrzymałość. Niechętnie opierały się moim dłoniom. Kiedy wreszcie dotarłam do ambony, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno trafię z powrotem. Droga prowadząca tutaj była bardzo kręta. Ta ambona wydała mi się dużo przytulniejsza od pierwszej. Może dlatego, że była zrobiona w całości z drewna. Kiedy wspięłam się do środka otulił mnie jego przyjemny pudrowy zapach. Otworzyłam jedno z okienek, usiadłam na znajdującej się w środku ławce, oparłam łokciami o framugę prowizorycznego okna i bezwiednie patrzyłam na otaczający mnie krajobraz. Za moimi plecami dyskretnie szeptały okalające ambonę topole. Wielokrotnie ujmowały mnie na odległość błyskotliwym tańcem swoich srebrzystych listków, a teraz były tak blisko. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jakby na swój sposób mrugały do mnie listkami. "Chodź, podejdź bliżej, opowiemy Ci swoją historię". Po dłuższej chwili dostrzegłam dymówki, które gromadnie kołowały nad czubkiem pobliskiej brzozy co raz to przysiadując na jej giętkich gałązkach i hałaśliwie gaworząc. Ich ciemne kapturki mieniły się odblaskami niebieskości i burgundu. Nie mogłam się oprzeć, aby do nich nie zagadać. Nie wiem, dlaczego, ale ostatnio dymówki wydały mi się stworzeniami niezwykle ciekawymi człowieka. Gdziekolwiek bym ich nie spotkała, zniżały nade mną lot i kołowały gromadnie. Zawsze uważałam, że to przepiękne ptaki. Dymówki, jaskółka dymówki (Hirundo rustica) Spodobało mi się tutaj na tyle, że przez myśl przemknął mi nawet pomysł spędzenia tutaj nocy. Miejsce to wzbudzało we mnie z niewyjaśnionych przyczyn poczucie bezpieczeństwa. Być może taka noc byłaby również o wiele bardziej sprzyjającą okazją do obserwacji nocnego życia mieszkańców okolicy. Gdy dochodziłam do koryta rzeki moją uwagę zwróciła ponownie wierzba, w której rozdartym pniu dostrzegłam nie co innego, ale drabinkę ewidentnie wykonaną ręką ludzką. Chyba dawno nikt się nią nie interesował, bo jeden ze schodków drabinki dyndał luźno na jednym ramieniu, a ją samą zasłonił wiszący konar zapewne złamany podczas uderzenia piorunu. Nie udaremniło to jednak jego dalszego kwitnienia. Nigdy nie wspinałam się po drzewach, a tu nagle taka okazja. No może jako dziecko. Sąsiad zbudował w ogrodzie domek na drzewie do zabawy dla mnie i swojego wnuka. Po drzewach jednak jakoś nigdy nie łaziłam. Nie potrafiłam się więc oprzeć spróbowaniu swoich sił w wspinaczce. Okazało się, że ta wierzba jest wręcz idealnie na mnie skrojona. Usiadłam wygodnie w jej koronie i pod osłoną wierzbowych witek podziwiałam okolice. Chyba to miejsce stało się dzisiaj moim ulubionym punktem widokowym. Pozytywnie zielono naładowana zgrabnie opuściłam się na ziemię. Mimo braku zegarka, podświadomie czułam, że dzień rozkręcił się już w najlepsze, a mi powoli kiszki zaczynały grać marsza. Udałam się więc w drogę powrotną i dopiero teraz dostrzegłam, że droga przypomina nieco dziką aleję wysadzaną na przemian dzikim bzem czarnym uginającym się pod ciężarem czarnych baldachimów, słodką żółtą mirabelką i rozłożystym czerwonym głogiem. Mirabelka ukoiła na chwilę głód, głóg naenergetyzował mnie czerwienią swoich owoców, a po drodze zebrałam jeszcze cały bukiet kielichów dzikiego bzu czarnego. Obrobienie go zabrało mi ostatnio sporo czasu, ale nie potrafiłam oprzeć się wizji kolejnej butelki soku z jego owoców. Jeszcze obciążyłam auto kilkoma otoczakami, które zbieram na potrzeby wykonania paleniska na wzór tych budowanych przez mieszkańców Wyspy Wielkanocnej, ostatni wdech i upojona spokojem i ciszą tego pięknego zakątka uruchamiam silnik. Ku swojemu zdziwieniu uświadamiam sobie, że właśnie spędziłam poranek zupełnie sama, nie robiąc nic i wprost cudownie się wyciszyłam. Pełnia dojrzewania czerwonych owoców głogu (Crataegus L.) Kolczurka klapowana (Echinocystis lobata) - gatunek jednorocznego pnącza. Gatunek inwazyjny. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jej owoce jeszcze zielone. Pewnie spróbuję zaadaptować ją następnym roku w ogrodzie. Z niewyjaśnionych powodów nabrałam chęci na nieplanowane zakupy śniadaniowe. Zazwyczaj robię tak tylko w nagrodę za jakiś finansowy sukces. Dzisiaj jedyny powód, jaki przychodził mi do głowy, to fakt, że wreszcie przemogłam się, aby zrealizować jedno ze swoich długo odkładanych skromnych podróżniczych zamierzeń. Nie zasłużyłam sobie niczym ani na tę wyprawę ani na to śniadanie. Czasami trzeba sobie po prostu najzwyczajniej w świecie odpuścić zanim presja choćby namiastki sukcesu totalnie zmiażdży wszelką radość z życia, a ja właśnie sprawiłam sobie ogromną przyjemność tym wypadem. I znowu przed tworzenie na prowadzenie wyszło doświadczenie. I ponownie stwierdzam, że z nim mi jest najlepiej. Jakimś niewyjaśnionym cudem udało mi się znaleźć wolne miejsce na parkingu pod lokalny targiem. Naszła mnie chęć na świeże bułeczki, ser, nowalijki. Zrobiłam zakupy, a przy okazji postanowiłam najzwyczajniej w świecie się po nim dzisiaj przespacerować. Zazwyczaj gonię jak perszing od stoiska do stoiska, realizując jakiś misterny plan lub listę. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio byłam na targu w sobotę. Zazwyczaj unikałam sobotniego zgiełku i tłumów. Okazało się, że czasami i w zgiełku i tłumie można snuć się niezauważonym jak duch, niewiele trzeba, aby znowu ulec fizycznej krystalizacji - wystarczy złapać spojrzenie sprzedawcy. A często trzeba się mierzyć z tą pokusą, bo fajne rzeczy mają na tym targu. Oj, fajne! Gdybym był bogaczem, tararara... Widziałam, na przykład, domowej roboty białe sery, ogromne kosze grzybów, drewniane łyżki, świeży wiejski chleb, całe stragany przepięknych kwiatów i ich jakże urokliwe właścicielki - staruszki w kwiecistych chustach o dłoniach i twarzach pomarszczonych jak kora wierzby. Widziałam też taaaaaakie, o taaaaaaaaaaaaaaakie dynie! Nie potrafiłam powstrzymać się od głośnego "Wow!" Próbowałam zagadać, ale Pan chyba nie był w nastroju do rozmowy. Podobnie z resztą jak jego klientka. Oboje potraktowali mnie jak powietrze. Trudno. Potrafię to zrozumieć, że czasami trudno się cieszyć z życia w naszym kraju. Ja jednak nie mam zamiaru rezygnować dzisiaj ze swojego niepoprawnego optymizmu. Miałam wspaniały poranek, chociaż grosza mi wcale, ale to wcale dzisiaj nie przybyło. Za to po wizycie na targu przybyła mi nowa roślinka. Była tak piękna, że nie mogłam oprzeć się miłości od pierwszego spojrzenia. Żyworódka. Autor: Zofia Wiktoria Patoka. Pseudonim: Victoria Tucholka
0 Comments
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |