- Nie, dziękuję.
- Rzuciłaś?! – zapytał retorycznie – Bardzo dobrze – dodał protekcjonalnie.
Nie zdążyła mu nawet odpowiedzieć. W sumie nie rzuciła. Chciała sobie zrobić dłuższą przerwę, a wyszło jak wyszło. Papieros stał się dla niej rytuałem na tyle intymnym, że dzielenie tej chwili z kimkolwiek zaczęło graniczyć w jej przekonaniu z profanacją. A zwłaszcza jeżeli miałaby ją dzielić z kimś, z kim rozmowa ograniczała się do grzecznościowej wymiany.
- Wygląda jeszcze szczuplej niż jak paliła, nieprawdaż? - dodała ciotka.
W istocie apetyt jej nie dopisywał. Miała wrażenie jakby palenie było w ostatnią rzeczą, która sprawiała jej przyjemność. Przestała palić z dnia na dzień, bo myślała, że lepiej się poczuje. Tak się jednak nie stało. Sądziła, że odtąd będzie palić tylko dla przyjemności, ale paliła właściwie tylko wtedy, gdy już nie mogła tego wszystkiego znieść, zazwyczaj gdy ktoś ją wyprowadził z równowagi.
To też prawie udało się wujkowi, gdy w pewnym momencie rzucił jakby od niechcenia, pociągając kolejnego bucha.
- Ale malować to się chyba nigdy nie nauczysz. -
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Już nieraz przerabiała tą sytuację w wyobraźni jak obrzuca wymownym spojrzeniem wujka, wstaje i bez słowa wychodzi, na oczach wszystkich, nie żegnając się z nikim, nie odwracając się za zawołaniami, żeby wróciła, po prostu idzie ulicą przed siebie ze wzrokiem błędnym jak ten, co przypisuje się niewidomym. To nie był jednak ten wuj, a i tamten na szczęście nie miał okazji powtórzyć kolejnej takiej akcji, bo pewnie dałaby mu w twarz, a tego jak wiadomo się nie robi jak się jest kobietą, bo to jest przekroczenie granicy fizycznego kontaktu, a co za tym idzie i mężczyzna ma całkowite prawo użyć siły w obliczu podobnej obrazy. I to nawet w stosunku do kobiety. Tak więc nic się nie stało tego dnia. Nie było żadnego wujka, żadnej cioci, żadnej rozmowy. Nic nie było, bo nikogo to w istocie nie obchodzi. Ludzie mają inne problemy.
Dzisiaj ponownie oderwała się od toksycznej, jak by się mogło wydawać, pracy. Tym razem pretekstem stała się Czarodziejska góra Tomasza Manna, która nie dorosła do oczekiwań, jakie wcześniej wzbudził w niej Stanisław Lem ze Szpitalem przemienienia. Niektórzy kulturalni pewnie by ją zbesztali, wszak to najlepsza podobno powieść Manna, nie mówiąc już o tym, że znajduje się w ogóle na liście stu najlepszych dzieł w historii literatury światowej. Próbowała się przemóc, ale nie dała rady. Być może Czarodziejska góra jest po prostu wariacją na ten sam temat, także nic bardziej odkrywczego, kwestia kolejności jak filmie. Przestawisz ujęcia i uzyskujesz dwa różne efekty. - myślała - A być może na jej podświadomą niechęć wpłynęło wiele czynników, z których nawet nie zdawała sobie sprawy. Podobnie jak nie zdawał sobie sprawy Hans Castorp, bohater samej powieści. W istocie zachwyciła ją obserwacja, jakiej dokonał Mann na Castorpie jak na króliku doświadczalnym, kiedy podano mu jedzenie w restauracji, a ten zacierał ponoć ręce w sposób równie żarliwy jak czynili to jego religijni przodkowie podczas modlitwy przed posiłkiem. Być może nie przypadło jej do gustu obcowanie z bohaterem równie sztywnym jak ona sama. Być może na negatywnym odbiorze odcisnęły się osobiste doświadczenia związane z pobytem w Niemczech, a być może po prostu bliżej niż do sanatorium w Alpach, było jej do podrzędnego zakładu dla chorych psychicznie w zacofanej Polsce.
Wypożyczając W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta w lokalnej bibliotece, przedłużyła, jak się jej wydało, swoje życie do 13 lipca, co następnie uległo sprecyzowaniu do wyroku w zawieszeniu, bo jak została poinformowana, nikt nie będzie jej ścigał, jeżeli książka nie zostanie zwrócona równo z terminem, ale po tygodniu można się już spodziewać upomnienia, a po kolejnym kolejnych, i tak dalej, i tym podobne, z liryki pleść warkocze o bycie i niebycie... Przeżyła swoiste deja vu, bo Prousta próbowała wypożyczyć już kiedyś, dawno temu, już nawet baza biblioteczna nie pamiętała tych czasów, nie mówiąc o niej samej, ale jak na złość książka była wypożyczona, a i w kolejnych bibliotekach nie miała szczęścia. Traf chciał, że akurat teraz, w tych zaiste okolicznościach przyrody, los postanowił się do niej uśmiechnąć, jakby sarkastycznie unieść się kącikiem ust na wyżyny najprawdziwszego plagiatu. Szczerze mówiąc, liczyła, że nie zabawi w bibliotece tak długo. Nie sądziła jednak, że bibliotekarka zaserwuje jej tour du salon. Nie to, żeby można było jej coś zarzucić. Zaangażowanie, z jakim zaprezentowała skromne, jakkolwiek bogate w zbiory wnętrze, było wręcz wzorcowe, godne bibliotekarza najwyższej klasy. Niemniej jednak W. nie czuła się dzisiaj na siłach, aby poddawano ją podobnym zabiegom uspołeczniającym, zwłaszcza, że w kolejce czekały jeszcze 2 osoby. Można było równie dobrze zaryzykować stwierdzenie, że pani bibliotekarka nie mogła sobie wymarzyć lepszego audytorium. Już sam sposób, w jaki o niej myślała, gdy ta oprowadzała ją po ciasnym wnętrzu, sprawił, że robiło się jej słabo, jakby nie mogła wyjść z tej skorupy, która ostatnimi czasy sprawiała, że budziła się o świcie z ssaniem w żołądku i brakiem tchu w piersi. To wtedy właśnie postanowiła zrobić sobie przerwę od palenia. Okazało się jednak, że palenie nie jest z pewnością jedynym winowajcą.
Gdy wreszcie opuściła bibliotekę, zaczęła szukać kolejnego pretekstu, aby nie wracać prosto do domu. Miała ku temu wszelkie powody. W końcu w domu czekała na nią praca jak chimeryczny lokator, który nie daje spokoju. Pomyślała, że może ma ochotę napić się czegoś szczególnego. Dereniówka. Szanse dostania jej w którymkolwiek z okolicznych sklepów graniczą z cudem. Jeżeli przyjąć racjonalne stanowisko, szkoda czasu, benzyny, pieniędzy. Niemniej jednak głos rozsądku nie miał już siły przebicia. Dereniówki oczywiście nie dostała. Kupiła za to setkę żubrówki i sok jabłkowy. Pomysł narodził się spontanicznie, choć planowała kupić litewskie piwo na wypadek, gdyby dereniówki nie dostała. Żeby mieć jakąś kuszącą alternatywę do alkoholu, kupiła jeszcze jedno duże, twarde i słodkie jabłko. Zakupy okazały się dla niej kwestią równie newralgiczną. Nie planowała żadnych wycieczek, nie czuła się na siłach, dzisiaj ponownie popłakała się oglądając obuwie na internetowej stronie jednego z popularnych butików, ponownie, wcześniej zdarzyło się to jej gdy przechadzała się wśród regałów w sklepie wielobranżowym, jakoś od niedawna przerastała ją wizja istnienia tak wielu możliwości dostępnych dla każdego człowieka z ulicy. Jak w tym wszystkim odnaleźć siebie? Trzeba wiedzieć, czego chcesz. W przeciwnym razie lepiej nie wchodzić. W. zdecydowanie preferowała przypadkowe spotkania i odkrycia. Były jedyne w swoim rodzaju. Szczególne. Zostawiały ślad na dłużej w pamięci. Choćby bolesny.
Tak, to był ten dzień, kiedy grafiki, które chowała do szuflady, ożywały w całym swoim diabolicznym charakterze. Ludzie kurczyli się do wielkości źrenicy, która urastała do majestatu drapieżnych ptaków wszelkiego rodzaju gotowych rozszarpać na strzępy. Nikomu o tym nie mówiła. Wiedziała, że to, co synestezjuje, nie bez powodu użyła tego określenia, jest dostępne tylko jej wewnętrznemu spojrzeniu. Ktoś inny uznałby pewnie, że ma nie po kolei. Opisywała w istocie tylko rzeczywistość, która we wszelkich swych przejawach jest wedle naukowców dostępna jednakowo każdemu człowiekowi. Być może filozofowie zgłosiliby jedynie weto, zaznaczając, że to czy obiektywna rzeczywistość w ogóle jest komukolwiek dostępna, jest stwierdzeniem pochopnym, jeżeliby uznać punkt widzenia choćby Platona. Zostawmy jednak Platona i wszelkie dociekania dotyczące istoty rzeczywistości na inną okazję. Wracając do synestezji, wedle psychologów stopień mniejszego lub większego nacechowania emocjonalnego odbioru rzeczywistości uzależniony jest od wrażliwości jednostki, to znaczy, że jest ona w stanie przekształcać dowolnie rzeczywistość pod wpływem różnych bodźców z zewnątrz. Można by powiedzieć, że jeżeli nie mamy do czynienia z wyjątkowymi okolicznościami, np. szokiem lub traumą, a ten sposób postrzegania rzeczywistości funkcjonuje mniej lub bardziej ciągle, mamy do czynienia z pewnym zachwianiem osobowości, odejściem od tak zwanej normy. Kiedyś analizowali na wykładach różne typy osobowości. W prawie każdym widziała cząstkę siebie, dlatego szybko porzuciła dalsze dociekania w tej mierze, bo wydały się jej jedynie drogą do totalnego zatracenia, a W. zachowała jednak lub chciała zachować jeszcze jakieś strzępy instynktu przetrwania. Równie dobrze można by w ten sposób dojść do wniosku, że się jest schizofrenikiem i oddać się dobrowolnie na leczenie w szpitalu psychiatrycznym. Niezależnie od zasadności takiego postępowania, z pewnością byłoby to doświadczenie niezwykle ciekawe, a być może nawet pouczające. Wszakże w okresie PRL-u, podobny krok był dla niektórych gwarantem świętego spokoju.
Tak więc dzisiaj ludzkie oczy wydawały się jej drapieżne jak sójki, bacznie obserwujące, skanujące każdy ruch, gest, grymas, gotowe dostrzec najlżejsze zawahanie i zaatakować. Dzisiaj w istocie czuła się jak zaskroniec wystawiony na pastwę tych krwiożerczych ptaków. Czuła się jak plugawy gad, jakkolwiek sama nie gardziła, a nawet nie bała się tych węży. Czuła się co najmniej tak jakby jedynym powodem, dla którego nikt się dzisiaj na nią nie rzucił, nie rozszarpał, było jakieś bliżej nieokreślone święto, a może złudzenie, które jej samej jest obce, a wielu ludziom wręcz się narzucające, że wygląda wciąż jak dziecko, zachowuje się, ubiera, patrzy. Być może jedynie w sposobie mówienia da się wyczuć lekką nutkę dekadencji. (A być może i tego nie było, a tylko to sobie wymyśliła. Być może jedynym powodem dostrzegalnej przez nią ludzkiej drapieżności był fakt, że dzień był nadzwyczajnie słoneczny, a ci wszyscy ludzie siedzieli po prostu w zamknięciu, w czterech ścianach. Dla niej to stało się koniec końców ponad siły, musiała wyjść, choć wcale nie było ku temu powodów. Było za to wiele powodów za tym, aby nie wychodziła.)
- To było tylko dziecko – mówią zazwyczaj kobiety na filmach o Lolitach. Jak w istocie nasza społeczna moralność jest stęchła. Wszystko zostaje w rodzinie. W domu. W czterech ścianach. Dopóki nikt Cię nie złapie na gorącym uczynku. Wówczas jesteś piętnowany jak w tej powieści „Szkarłatna Litera' o wczesnych latach amerykańskich kolonii, gdzie kobieta podejrzana o niestosowne prowadzenie się zostaje napiętnowana wstydliwą krwistoczerwoną literą „A”. Tak niegdyś piętnowano grzech. Dzisiaj metody są bardziej wyrafinowane i nie trzeba już nosić żadnych insygniów, ludzie sami je nam nakładają bez naszej wiedzy. Potem tylko zupełnym przypadkiem dowiemy się między słowami w rozmowie z sąsiadką, co też ostatnio się o nas mówi. W. nie zapomni nigdy jak w podobny sposób dowiedziała się jak jej toksyczna aura femme fatale wpisuje się w koloryt lokalnej społeczności. Femme fatale - pomyślała. Co za ironia losu?!
Tak więc drapieżność w ludziach nie jest w istocie kwestią synestezji. Ludzie są po prostu drapieżni. Są jak te wilki Stachury. Są po prostu częścią natury, której nie potrafią w sobie wykrzewić, czego by nie robili, czy by zbudowali siedem cudów świata czy nie, czy wynaleźli by penicylinę, czy stworzyliby demokracje czy kolejny totalitaryzm. Prawo silniejszego jest silniejsze niż wszelkie inne pacyfistyczne idee. Być może na tym polega jego istota, że coś musi być słabsze, aby coś innego było silniejsze. Być może nie ma w tym nic niesprawiedliwego jakby spojrzeć z logicznego punktu widzenia. Wszakże jak pisał Lem, to, że w ogóle jesteśmy, istniejemy, jest cudem samym w sobie. „Nie pamiętam dokładnie cyfr (pamięć zawodzi mnie ostatnio), ale czytałem, jak nieprawdopodobne jest powstanie żywej komórki ze zbiorowiska atomów... coś jak jedna szansa na trylion. Potem, żeby się komórki w liczbie iluś tam bilionów odpowiednio zebrały, konstytuując ciało żywego człowieka! Każdy z nas jest losem, na który padła główna wygrana: parędziesiąt lat życia, wspaniałej zabawy.” Przypomina sobie tylko jedno z pytań, które stawiał sobie Stefan, bohater Szpitala Przemienienia, a które to pytanie, jako jedno z wielu tego pokroju, był gotów porzucić na myśl o świętym spokoju rzeźbiarza wiejskich świątków, a które to spokojne myśli, mącił Sekułowski, że jak kto szuka spokoju, to odnaleźć go odnajdzie tylko na cmentarzu: Czy dusza to atomy?
Tak o to przerywa potworny spokój i ciszę eteru, który ponoć nie ma już racji bytu. Nie wiem, gdzie to przeczytała lub usłyszała, a może się jej przyśniło, ale podobno tak jest. Już po raz trzeci w oddali zarżał koń. Już po raz trzeci zastanawiała się jak mogła go przeoczyć. Przecież musi być gdzieś niedaleko. Odżyły w niej wspomnienia sprzed lat, kiedy zaczynała swoją przygodę z hipistyką, aczkolwiek chyba mało kto nazwałby ją jeźdźcem z prawdziwego zdarzenia. Ona po prostu nie potrafiła jeździć tak jak nakazywała praktyka. Miała coś w sobie z mitycznej amazonki. Obowiązywała tylko jedna reguła: wszelkie chwyty dozwolone, byle nie dać się zrzucić, a nawet i wtedy, niezależnie od szkody, wstawała na równe nogi, mierzyła się spojrzeniami z wierzchowcem i wsiadała ponownie. Dla niej było to niemal kwestią honoru. Chyba nigdy wcześniej ani później nic nie dało jej takiego poczucia władzy. Złudnego w istocie poczucia władzy, być może dlatego, że stawka była większa niż życie.
Zadziwiające swoją drogą, ile jest dobra, dobrych ludzi i rzeczy w ogóle w świecie, a być może nawet to, co złe, co się nam przydarza, jakby się wszyscy diabli zawzięli, jest w istocie dobre samo w sobie, ale na wzór chemiczny, niefortunne połączenie prowadzi nieraz do fatalnych w skutkach konsekwencji, kreuje zło o bliżej nieokreślonych źródłach, bo czasami nikt nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć, co się stało, że się powiesił, że się rozstali, że zabił matkę, itp., itd., z liryki, przepraszam, z 7 grzechów głównych, pleść warkocze, a każde zaplecenie zaprzeczeniem jednego z dziesięciu przykazań. Chemia, biologia, fizyka. W istocie wszystko to, co plugawe, cielesne, fizyczne, jest, chcąc nie chcąc, istotą życia. Tymi właśnie atomami, co łączą się raz na trylion, aby stworzyć komórkę albo i nie, albo wręcz przeciwnie, giną bez śladu.
A Waltzowi no. 2 Szostakovicha wtórował cały ptasi eter, cała zmierzchowa leśna orkiestra ze skowronkiem na czele. Chwała Bogu, że ktoś jeszcze zna się na klasyce, choć jak słucham tego walca, to zawsze widzę staruszka w kącie przedziału, który spogląda z trwogą na swoje alter ego, byłego generała Wehrmachtu! To tak z wiadomości z ostatniej chwili...