nasz drapieżca miał szczęście. Jeszcze buzi na do widzenia od Tesy i plum
z powrotem do wody!
Miło mi się z nim rozmawiało, ale musiałam iść w swoją stronę, jeżeli zamierzałam jeszcze przed zmrokiem cokolwiek wypatrzyć pod pochmurnym sklepieniem nieba. Lubię taką pogodę. Powiew normalności po dniach upalnej niemalże letniej pogody. Wraz z chmurzeniem się jakoś wszystko wokół uspokaja się i zwalnia. Niestety nad wodą szczęście do ptaków mi nie dopisało. Zbiornik znajdował się pod totalną okupacją mew śmieszek. Żaden ptak nie miał szans przebić się przez ten jazgot przed zmrokiem. Gdy tylko zaszło słońce, śmieszki uspokoiły się i pochowały w swoich gniazdach na turzycowych wyspach. Zapewne wyciągnęły już wnioski po znajdującej się w krzakach kupce białych piór, że po zmierzchu się nie krzyczy, bo można zostać pożartym przez podenerwowanych drapieżnych mieszkańców rezerwatu. Wreszcie nad wodą zagościł ptasi śpiew. A co ja widzę? Cóż to za cień lawirujący na wieczornym niebie? Jest i drugi. Nietoperze. Ożywiły się przed zmrokiem i spragnione kręciły ósemki na linii niebo-woda. One pewnie również nie pogardziłyby świeżą deszczówką. Niby nietoperze nie wydają dźwięków słyszalnych dla ludzkiego ucha, ja je jednak doskonale słyszę.
Przez dłuższą chwilę stałam w mroku i nasłuchiwałam. Może jakaś sowa? No i tak to się zaczęło. Głodnemu chleb na myśli. Jeden przystanek pod lasem, drugi przystanek na leśnym parkingu, trzeci przy parku, no i proszę. O wilku mowa. Jedna sowa, druga sowa, trzecia sowa? A może to jedna i ta sama. W koronach drzew duże poruszenie. To jedna z tych historii, kiedy sowy latają Ci dosłownie nad głową. Jest już 21, więc jest bardzo ciemno i ledwo lokalizuję ptaka po źródle dźwięku. Siedzi na gałęzi. Jego sylweta ledwo odcina się od niebieskawej czerni nieba. Niestety mój sprzęt nie chce współpracować z mrokiem nocy, a i flesz tym razem nic nie da. W szpalerze drzew po drugiej stronie drogi odzywa się inny głos. Cieszcie się, sowy, że tych szpalerów nie dosięgnął jeszcze szał wszechobecnej wycinki.* Gdy oko już zaczęło się dostosowywać, jak na złość, włączyli światła w parku. Drzewa i ławeczki wzdłuż parkowych alejek rozświetliła bursztynowa poświata. Zrobiło się bardzo przytulnie, jak rzadko w parkach miejskich o tej porze. Ten jest akurat zabytkowy na tyłach pałacu, który ocalał wojenną i komunistyczną zawieruchę. Być może wcale nie ma tego złego. Latarnie świecą również w głębi parku. Tam, skąd dochodzą sowie odgłosy. Z oddali odzywa się czwarta sowa?! Ta czwarta to na pewno samiec puszczyka zwyczajnego. Donośne i przeciągłe hu-hu-hu-hu pobrzmiewa co najmniej jak dostojne "Nad-cho-ooo-dzę, ukochana". Nad głową w koronach starych dębów odzywa się jeszcze kolejna samica, obchodzę drzewo dookoła z wyciągniętą w niebo głową, ale nie jestem w stanie jej dostrzec, jest zbyt ciemno. Czas wracać.
Po drodze mijam jeszcze rozświetlone jasnym światłem latarni rzepakowe pole. To pole jest bezkresne jak morze. Nawet w nocy to ogromne skupisko żółtych kwiatów emanuje niesamowitą fluorescencyjnością. Tak, wiem, zapewne je pryskano. Opryski, jak zdradził mi ostatnio pewien pszczelarz, są głównym powodem umieralności pszczoły miodnej. Taka nieświadoma zagrożenia pszczoła siada na takim rzepaku i nawet jeszcze nie wie, że pyłek, który zgromadziła w odnóżach okaże się dla niej wyrokiem śmieci. Nie zmienia to jednak faktu, że rzepakowe pola są dla mnie symbolem maja. Wśród bujnych żółtych kwiatów dojrzałam chyba dzisiaj uciekające płochliwe rdzawo nakrapiane kuropatwy. Liczę na to, że spotkam je ponownie podczas kolejnej wyprawy na sowy.
I gdy już wszystko na niebie i ziemii wskazywało, że nie dojrzę już nic ciekawego po drodze, oto już prawie zjeżdżam z szosy w znajome opłotki, gdy w światłach reflektorów dostrzegam kątem oka jakąś najeżoną brązową kulkę na asfalcie. Victoria od ratowania drogowych umarlaków zatrzymuje się za zakrętem i wyskakuje do szosy, ale po kulce ani śladu. Czekam jeszcze chwilę aż zbliżające się auto rozświetli ten kawałek drogi, ale po zjawie ani śladu. Wtem po drugiej stronie dostrzegam w świtałach zbliżającego się auta wychodzącego na szosę jeża. Porusza się bardzo żwawo. Lawiruje serpentynami po asfalcie, bacznie obserwując zbliżające się pojazdy. Już myślę, że za chwilę będzie po nim, ale koła samochodu cudem go mijają. Podobnie jest z kolejnym autem i kolejnym. Zmierza w moim kierunku. Już jest na drugim pasie, ale jak na złość właśnie przejeżdża auto. Obserwuję tą nieświadomie samobójczą próbę przejścia na drugą stronę drogi co najmniej, jak bym była właśnie świadkiem jakiegoś cudu. Ostatecznie jeżowi udaje się przejść na drugą stronę, dostrzega mnie i czmycha do rowu melioracyjnego, a ja za nim. Nie mogę go tu zostawić, bo zaraz znowu wyjdzie na szosę. Zdejmuję kurtkę i jakimś cudem udaje mi się go owinąć i przetransportować na siedzenie pasażera. Planuję zostawić go w pobliskiej brzezinie, ale po drodze dostrzegam kolejnego jeża i, długo się nie zastanawiając, zostawiam go w jego towarzystwie.
* W ramach POLITYKI ANTYSMOGOWEJ! coraz więcej drzew, naturalnych filtrów powietrza, znika z mojej najbliższej okolicy. Giną całe szpalery nieprzypadkowych topól rosnących wzdłuż dróg. Ktoś musiał je kiedyś tam posadzić i musiał mieć w tym jakiś cel. Być może osłaniały okoliczne pola przed erozją wiatru? Być może stanowiły cień przed prażącym letnim słońcem dla zwierząt gospodarczych. Giną też mniejsze skupiska oczlastych topól. To nie były chore drzewa. To były drzewa, o które po prostu nikomu się nie chciało zatroszczyć, np. usunąć suche gałęzie. Giną szpalery dekoracyjnych sumaków, choć nie stanowiły dla nikogo zagrożenia. A propos historii i tradycji lokalnego ogrodnictwa, te same sumaki w dwudziestoleciu międzywojennym stanowiły obowiązkową dekorację każdej willi z ogrodem w okolicy. Wycinane w pień są nieraz całe działki. Niegdyś szumiące i zielone zamieniły się w zryte do gołej ziemi pobojowiska. Miasto ogrodów zobowiązuje. Zapewne za rok będziemy mogli podziwiać wzorcowy przykład iwaszkiewiczowskiej pretensjonalności. Ogrody, które wyrastają w jeden rok. Przyjeżdża Pan rozwija trawnik, na którym trawa nigdy nie rośnie wyżej niż 5 centymetrów. Powbija się 100 drzewek, krzaczków i sadzonek. Będzie pięknie. Ten Pan jeszcze przyjedzie i podleje, tak że właściciele nie będą musieli wcale do ogrodu wychodzić. Wystarczy im widok przez okno. Mojej sowie jest smutno, bo w pobliskim parku ucięli gałąź starej dziuplastej lipy, na której jeszcze rok temu siedziała jako pisklę. Ostatnio nie było po niej śladu, a to przecież jej czas. Być może zmieniła rewir. Ostatniej nocy słyszałam jej odgłosy z zalesionej działki na równoległej ulicy. To samica puszczyka zwyczajnego, być może ta sama, którą widziałam rok temu w pobliskim parku, a która później zaglądała na moją posesje w okolice kompostownika. Gdy myślę o mojej sowie, cieszę się, że co jesień mój lasoogród ginie w powodzi klonowych liści, że te drzewa są takie wysokie, że ich korony są tak rozłożyste, że tworzą witrażową kopułę, której czepia się wszelkiego rodzaju ptactwo. Gdy mój ogród mijają samochody, kierowcy zwalniają i gapią się, jakby byli na safari, czasami chciałabym być ptakiem i móc tak ulecieć w górę i sama zawisnąć na którejś gałęzi tam w górze i tyle by mnie widzieli!