Leniwie umykam przed drzewami spadającymi cieniami pod koła.
Słońce rozpuściło dyskretnie włosy w alejkach parkowych.
W kącie oka umyka dostojna ławeczka.
Tyle pokus.
Może potem...
umówiłam się na randkę z wiosną.
Podczas gdy prawy brzeg stawu żyje własnym dzikim życiem, po jego lewej stronie znajduje się rozległa polana z licznymi starymi jabłonkami i podupadłymi domkami letniskowymi. To musiało być kiedyś piękne miejsce na letnisko. Pełna zachwytu dla tych starych drzew owocowych przechadzałam się pod ich rozłożystymi poskręcanymi gałęziami wciąż obciążonymi pomarszczonymi, szczerniałymi suszkami owoców, których ostatnia jesień nie poskąpiła. Żałowałam, że nie przyjechałam tutaj wtedy i nie zebrałam trochę owoców, bo teraz chodziłam po prawdziwym pobojowisku marności. Gdzieniegdzie nie brakowało śladów bytności dzików. Nie dziwię się. Niektóre jabłka, mimo mrozu, wciąż wyglądały całkiem soczyście.