Wróciłam do miejsca, w którym mieszkam, ale z każdą kolejną chwilą, każdym kolejnym krokiem narasta we mnie tylko poczucie obcości. Poczucie osamotnienia. Poczucie, że jestem wraz ze wszystkim, co mi drogie w moim rodzinnym domu, kompletnie obojętna ludziom, których nazywa się bliskimi. Niby rozmawialiśmy przed wyjazdem, ale mam poczucie, jak byśmy się kompletnie nie (z)rozumieli. Mam poczucie, że nie potrafię przekazać innym tego, co dla mnie ważne, nie potrafię tego przełożyć, nie potrafię "nauczyć innych łowić ryb", chyba minęłam się z kolejnym powołaniem, dla odmiany tłumacza, jakby ostatecznie zakończył się kolejny etap w moim życiu, a może po prostu oni chcieliby dostać rybę i nie chcą niczego więcej. A może to ja jestem zbyt ambitna? Być może wymagam od siebie zbyt wiele? Być może to ponad ludzkie siły? Być może na zasadzie autoprojekcji stawiam równie wysoką poprzeczkę innym? A może wcale jej nie stawiam i w tym właśnie tkwi problem? Być może dlatego niby jesteśmy razem, ale jakby osobno? Być może świadczy to po prostu o tym, że nasze drogi, moje i ludzi, z którymi miałam okazję dzielić drogę życia przez pewne okresy czasu, nie bez powodu się rozeszły. Być może po prostu nie mamy sobie nic więcej do dania, a być może po prostu nie chcemy dawać na tej samej zasadzie, jak inni nie chcą brać, gdy chcemy się z nimi (po)dzielić tym, co mamy w obawie przed tym, że ta bezinteresowność jest w gruncie rzeczy złudna, że jesteśmy naiwni w swoim przekonaniu o altruizmie innych ludzi. Czy faktycznie bycie po prostu miłym musi zawsze być obliczone na jakiś cel?
Mam wrażenie, że nawet to miejsce, ten w gruncie rzeczy dogorywający kawałek rodzinnej ziemi, nie chcę ani mnie, ani tego wszystkiego, co znaczy moją w nim obecność. Jakby mnie odrzucał. Odrzucał moją nieustającą walkę o utrzymanie choćby najmniejszej iskierki życia na jałowym pustkowiu. Zostaw mnie, chcę umrzeć. Umieraj ze mną albo daj mi spokój i idź precz. Nie chcę ani Ciebie ani Twojej pomocy. I w istocie czułam się dzisiaj tak, jakby mnie ktoś z sił ogołocił. Chyba czułam się tak już wiele razy wcześniej w tym miejscu. Co najmniej jakby nosiło ono w sobie jakieś niewytłumaczalne piętno. Jakby w istocie dążyło do entropii. Chaosu. Rozkładu, a więc czegoś wprost odwrotnego do tego, o co walczę. Nie dążę do, ale właśnie walczę o to. Jak bym prowadziła walkę z wiatrakami. Walkę o coś, czego nikt nie pojmuje, a może po prostu nie chce pojąć. O nową jakość. O życie. O ciągłość. O przyszłość. O pewność. Stabilność. Bezpieczeństwo. Harmonię. Swoistą arkadię. Moją arkadię. Chciałabym wrzucić to wszystko, te wszystkie moje z trudem utrzymywane rozpalone iskierki życia, tę całą moją wydumaną najwyraźniej arkadię do bagażnika i wrócić po śladach, zapuścić ponownie korzenie nad niewytłumaczalnie bliskim mi, choć jednocześnie obcym jeziorem. Czy i ono odrzuciłoby moje starania o stworzenie nieba na ziemi? A może ta ziemia właśnie pozwoliłaby spełnić moje marzenie o rajskim ogrodzie, które próbowałam zaszczepić już w tak wielu miejscach?
To jest ten moment, w którym czuję tęsknotę za miejscem, z którego właśnie wróciłam. Tęsknie za obcymi ludźmi, za ludźmi, którzy przez ten krótki czas, na swój sposób mnie adoptowali. Echem rozbrzmiewają w mojej głowie słowa znajomej znad jeziora, która wyznała, że po tych wszystkich latach, a z Hańczą związana jestem już od pięciu lat, jestem dla niej niemalże jak córka. Analogiczne więzi czuję z innymi ludźmi, których wcale dobrze nie znam, choć przebywając w ich towarzystwie czuję się tak, jakby byli mi równie bliscy jak powinni być matka, ojciec, babcia, brat, siostra, choć trudno mówić o jakiejś głębszej więzi emocjonalnej ani tym bardziej o tym, aby były to emocje czyste, idealne, nieskazitelne. Wręcz podczas tego pobytu zaczęły wchodzić na zupełnie inny poziom. Wyższy poziom. Poziom namiętności, a wszędzie tam, gdzie pojawiają się namiętności, pojawiają się również komplikacje. Komplikacje, którym trzeba stawić czoła, wobec których trzeba się ustosunkować. Nie było to dla mnie łatwe. Pod koniec pojawił się wręcz niepokój. Pojawiła się nawet chęć ucieczki. Ucieczki przed zbytnim zaangażowaniem. Zaangażowaniem w więzi, które nie miały możliwości rozwinąć się w sposób naturalny, których wizja pojawiła się nagle, niespodziewanie, już skrystalizowana, a ja miałabym być w nią na siłę wkomponowana jako brakujący, choć wszystko wskazuje na to, że nie pasujący, nie ociosany jeszcze element skomplikowanej układanki świata, który nagle uległ demitologizacji, okazał się nie być wcale idyllą, z jaką go utożsamiałam. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a ja tym czasem zaczęłam poważnie myśleć o tym, aby znaleźć sobie dobry pretekst by z Hańczą związać się na dłużej niż jeden tydzień w roku. Być może nie powinnam się z tego nikomu zwierzać, bo ta moja nieśmiała wizja rozbudziła nadzieje w innych. Być może ta moja szalona myśl nie jest taka nierealna. Tym bardziej, że niezależnie od wszystkiego mam wiele osobistych powodów ku temu, aby znowu zawitać w suwalskie progi. Ponownie myślę sobie, że wiele jest prawdy w stwierdzeniu, że tak naprawdę mamy wielu ojców i matek. Nieraz są to ludzie, z którymi spotkaliśmy się zaledwie raz w życiu. Jakimś dziwnym zbiegiem sprawiedliwości wypełniają pustkę, której nie zapełnili nigdy lub nie zdążyli zapełnić nasi prawdziwi rodziciele, bracia, siostry, dziadkowie, partnerzy.
Tęsknię za swoim pustelniczym samotnym życiem za kierownicą. Za swoim domkiem na czterech kółkach, który stoi przecież na podjeździe. Jakby czekał, aż wyruszymy w kolejną podróż. Być może podróż powrotną. Ta wizja powrotu wciąż mnie nie opuszcza. Weszła na poziom namiętności, a więc czegoś co zakłóca spokój duszy. Ponoć to źle, gdy targają nami namiętności. Z drugiej strony dobrze, że mogę się z nimi mierzyć na odległość, spojrzeć na tę moją zaadoptowaną arkadię z perspektywy ponad 350 kilometrów, 6 godzin podróży, a więc perspektywy na tyle odległej, że nie pozwalającej na bezwiedne poddanie się targającym moje serce emocjom. Patrzę na tajemniczy wzór rombu na krajce zdobiącej mój sfatygowany podobnie jak wszystko, co posiadam, kapelusz. Krajcę, która nie sądziłam, że nabierze dla mnie tak wielkiej wartości. Właściwie miałam odpuścić sobie wyprawę do litewskiego Puńska, ale gdy obudziłam się kolejnego ranka nad Hańczą, mój wewnętrzny głos podpowiadał mi, że muszę tam pojechać zgodnie z moim pierwotnym planem. Zupełnie jakby coś lub ktoś, jakaś niewytłumaczalna siła mnie przyciągała, jakaś niebywała mądrość, jakiś skarb czekały tam, aż je odkryję. I choć z początku przechadzając się samotnie po z pzooru pozbawionym wyrazu mieście, myślałam, że tylko straciłam czas, pod sam koniec pobytu odczułam przypływ niebywale pozytywnej energii, energii płynącej od przypadkowych ludzi, energii, która przyciągała mnie na powrót do artystycznego przybytku Starej Plebani. Tam czekała na mnie Pani Anastazija. Wróciłam zgodnie z daną wcześniej obietnicą, by wybrać pamiątkową krajkę. Z początku wszystko wskazywało na to, że to będzie pamiątka "bez duszy". Okazało się jednak, że niemal zgodnie z moim pobożnym życzeniem poznania twórcy wymarzonego rękodzieła będzie wręcz przeciwnie. Krajki to wzorzyste haftowane paski towarzyszące niegdyś ludziom od kołyski aż po grób. Jak się okazało, pojawiające się na nich wzory i kolory nie są przypadkowe. Mniej lub bardziej tradycyjne wzory niosą ze sobą ogromny ładunek symboliki mniej lub bardziej czytelny dla przyszłego właściciela. Kiedyś takie krajki szyto z myślą o konkretnej osobie z konkretną intencją, której wyrazem był właśnie symboliczny wzór. Z biegiem czasu wiele z tych symboli straciło na czytelności, uległy daleko idącym przekształceniom, uwspółcześnieniu, wkradły się w nie litery i cyfry. Można nie potrafić wytłumaczyć, dlaczego akurat wybrało się taką, a nie inną krajkę. Taki, a nie inny motyw. Ten wybór może być podświadomy. Subiektywny. Bezawarunkowy. Mogłam wybrać krajkę we wzór w gwiazdki symbolizujący pomyślność. Początkowo ograniczałam selekcję do tego motywu. Któż nie chciałby, by i mu dopisywała pomyślność?! Pomyślność, której przecież zawsze życzę wszystkim ludziom z i bez okazji. Mimo to, wybrałam nieznane. Ponownie wybrałam spontanicznie. Wybrałam wzór będący na swój sposób pochodną noszonego przeze mnie na szyji kompasu, którego kierunki zmieniają się zgodnie z drogami, które obieram. Wciąz nowymi, nieznanymi, niepewnymi drogami, na których staję cały czas wobec nowych sytuacji, nowych ludzi, nowych miejsc. Wzór rombu w swoim podstawowym ujęciu "wyznaczajacy cztery strony świata, a jednocześnie będący symbolem seksualności człowieka, częściowo bliski swym znaczeniem symbolowi węża [...] nowego odradzającego się życia, żywotności, zdrowia. Wąż, czczony w pogaństwie, zawsze miał bliski związek z ziemią, a z ziemi wyrasta wszystko, co daje życie."* Jakże mi to wszystko bliskie. Znajome. Na swój sposób będące kwintesencją etapu życiowego, na którym obecnie się znajduję. Poszukiwania. Poszukiwania własnego miejsca. Obsesyjnej wręcz potrzeby zapuszczenia korzeni. Posiadania. Posiadania ziemi. Jak inaczej zinterpretować niekontrolowaną wręcz potrzebę uprawiania ziemi? Walki o przetrwanie. O przedłużenie gatunku. O pozostawienie czegoś po sobie. Exegi monumentum. Nie wszystek umrę. Lęku przed śmiercią, przed końcem, a właściwie bardziej przed tym, czy zdążę, czy zdążę wypełnić swoją misję na tym świecie, czy starczy mi czasu, być może na to, aby zamknąć wszystkie ziemskie sprawy tego życia, ale i poprzednich wcieleń, to nieodparte wrażenie dźwigania moralnego bagażu daleko wybiegającego poza to życie towarzyszy mi bowiem od dziecka. Ujęcie rombu na wybranej przeze mnie krajce było jednak oryginalne, na swój sposób nieprzekładalne, co najmniej jakby napisane w osobliwym języku autorki tego małego dzieła sztuki, którą okazała się opiekunka tego magicznego przybytku, w którym czułam się najlepiej ze wszystkich odwiedzonych miejsc w Puńsku. Pani Anastaziji. Podświadomie czuję, że wkrótce znowu się spotkamy. W ogóle podświadomie odczuwam, że wrócę nad niespokojne magiczne wody Hańczy prędzej niż może mi się wydawać. Czuję się tak, jak bym wyjechała tylko na chwilę, jak bym zaraz miała wrócić, nastawić wodę na herbatę, a jezioro miało ukołysać mnie ponownie do snu nocną symfonią świerszczy. Jak by rano znów pozdrawiać miały mnie uśmiechy mijających mnie ludzi - rolnika zmierzającego traktorem orać pole, sąsiadki sprawdzającej, czy mąż bezpiecznie wędkuje na jeziorze, kierowcy autobusu zabierającego dzieci do szkoły z przystanku autobusowego, a wszystko to tak, jak by ten mój domek na czterech kółkach był integralnym elementem tutejszego wiejskiego krajobrazu. Jak by już wszyscy przyzwyczaili się do tego, że na ten krótki czas w roku była takim samym mieszkańcem wsi, jak każdy inny człowiek mieszkający tu od urodzenia. Czasami zastanawiam się, czy to tylko złudzenie czy faktycznie jest tak, jak bym została w pełni zaakceptowana przez tubylców. Niektórzy wprawdzie pytali mnie, co mnie tu sprowadza. Odpowiedziałam, że wszystko. Mam nadzieję, że kiedyś obudzę się nad Hańczą i nie będzie to już brzmiało jak majaczenie szaleńca, gdy powiem, że wróciłam do domu.
Dom duszy. Tak pomyślałam o Hańczy, wracając któregoś dnia nad jej brzegi bezdrożami z pieszej wędrówki po okolicy. Wielokrotnie zastanawiałam się, dlaczego odczuwam tak silne przyciąganie do tego miejsca. Dlaczego odczuwam wręcz wewnętrzny przymus powrotu? Dlaczego nie wyobrażam sobie nie przyejchać tu jak zwykle w czerwcu? Dlaczego w czerwcu? Po raz pierwszy przyjechałam tutaj w konkretnym celu - odnaleźć dwie stare szopy na stromym brzegu jeziora ze zdjęcia zrobionego przez znajomego. Nie znalazłam ich. Znalazłam jednak coś innego. Wciąz znajduję. I wciąż mam poczucie, że nie znalazłam jeszcze wszystkich elementów tej skomplikowanej układanki. Tym razem opuszczałam jednak Hańczę w zadziwiającym jak na mnie poczuciu wyciszenia i spokoju. Tak jak bym miała tu wrócić dosłownie za chwilę. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że być może byłam związana z tym miejscem w poprzednim życiu, być może zostawiłam tutaj jakieś niedokończone sprawy, być może ta historia nie zatoczyła pełnego cyklu i jak to z historią bywa, powtarza się w nieskończoność. Być może właśnie moimi powrotami nad Hańczę kieruje jakieś fatum. Coś, co pragnie, zamknięcia. Jakaś niedokończona sprawa. Jakaś krzywda, której nie zadośćuczyniłam w poprzednim życiu. Wiem, że życie człowieka toczyć może się w dwóch kierunkach - jeden z nich to ten, który sami świadomie obierzemy nawet wbrew wszelkim przesłankom w imię zasady bycia kowalem własnego losu, a drugi to ten przypadkowy? no właśnie, czy w ogóle można mówić o czystym przypadku? chyba na tej samej zasadzie, co o opatrzności bożej, o przeznaczeniu. Wszystko sprowadza się do tego, w co tak naprawdę chcemy wierzyć. To, co z pozoru może wydawać się nam przypadkiem, może w istocie być też boskim planem lub być naszym przeznaczeniem. To od nas zależy, jak ostatecznie zinterpretujemy to, co się nam przydarza. Którą drogę wybierzemy. Czy przyjmiemy to, co przyniesie nam los. Na tej samej zasadzie, jak nie da się przewidzieć, co los przyniesie, nie sposób przewidzieć konsekwencji naszych wyborów, ostatecznego obrotu spraw.
Hańcza wciąż jawi mi się jako bajkowa kraina. Swoista arkadia, w której czas się zatrzymał. Jakby wszystko czekało na mój kolejny krok. Jakby wręcz nie było w stanie ruszyć dalej beze mnie, a ja wciąż tkwię w tym raju zawieszona w próżni. Z jednej strony stałam się częścią tego świata, niczym jakieś zjawisko przyrody następujące raz do roku, na którego nadejście wszyscy czekają, do tego stopnia, że z drugiej strony chcieliby je dookreślić, uchwycić, zatrzymać, a ja wciąż uciekam, wymykam się, lawiruję, by ostatecznie rozpłynąć się jak poranna mgła. Nie ma dla mnie chyba nic bardziej niepokojącego jak wizja tego, że mogłabym zatruć swoją obecnością niczym puszka pandory panującą tu idyllę, a wiem, że niosę na swoich barkach ciężar poprzednich wcieleń, swoistą świadomość trudnych do wytłumaczenia być może wcale nie celowych win i krzywd, które wyrządziłam światu i ludziom, które nie dają mi wciąż spokoju, które nie pozwalają mi przyzwolić sobie na szczęście, a co za tym idzie nie pozwalają przyzwolić i na dawanie szczęścia innym. Jakby w poczuciu jawnej niesprawiedliwości w świetle wszystkich tych, którym czegoś odmówiłam. Takie błędne koło. Takie jakieś niewytłumaczalne piętno. Jest taka suwalska legenda o pięknej Jegli, królowej szurplilskich jezior. Dopiero co się z nią zapoznałam wiedziona sugestią Pani Anastaziji. To zadziwiające, ile analogii widzę między tą historią a moją historią. Podczas mojego pierwszego pobytu nad Hańczą, zdarzyło mi się tuż przed odjazdem usiąść nad brzegiem jeziora i zapłakać. Puściły mi z niewyjaśnionych powodów nerwy, a rzadko płaczę, wówczas nie potrafiłam nawet przypomnieć sobie, kiedy zdarzyło mi się to po raz ostatni. Nie potrafiłam również odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego płaczę, co jest tego powodem. Gdy teraz czytam fragment o tym, jak Jegla płacze. domyśliwszy się zbrodni, jakiej dokonali jej bracia na ukochanym Żaltisie, jak ubolewa nad swoim losem, nad tym, że "nie ma już teraz dla niej miejsca na świecie. Nie chce już więcej żyć wśród złych ludzi, a do podwodnego królestwa dostęp zamknięty. Rozpacz rozdziera serce biednej Jegli", mój sentyment do niespokojnych wód Hańczy, nad którymi siadałam take wiele razy bezwiednie się w nie wpatrując, nabiera na znaczeniu. Moje morze łez, emocji, uczuć, słabości, których okazywanie zatraciłam z wiekiem. Jakby słtumionych w zarodku natłokiem i ciężarem trudnych doświadczeń, które sprawiły, że musiałam zbyt szybko dorosnąć, zbyt szybko wyprzeć wszystko to, co we mnie wrażliwe w najskrytsze zakamarki duszy, zapuszczając na ludzkie osądy zasłonę milczenia. Jedyną broń skutecznie chroniącą mój kręgosłup moralny przed presją niszczycielskiej entropii przenikającej na wskroś otaczający świat. Entropii, której uparcie starałam się przeciwstawić. Na tej samej zasadzie, na jakiej zwierzęta walczą o przetrwanie, przedłużenie gatunku. Ponoć w naturze istnieje takie pojęcie jak stan życia utajonego zwany anabiozą. W ten sposób na przykład niektóre owady są w stanie przetrwać w okresie niekorzystnych warunków zewnętrznych. Czasem mam wrażenie, że ja funkcjonuję w takim stanie z krótkimi przerwami odkąd skończyłam jedenaście lat. Ten moment w moim życiu jest dla mnie szczególny. Wciąż do niego wracam. Wciąż mam poczucie, że coś się wówczas urwało, coś zatrzymało i wciąż nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się stało, ani tym bardziej nie potrafię wydostać się z tego kokonu niczym z labiryntu, gmatwaniny, poskręcanego i poplątanego kłębka życiowej nici. Nie umiem się też od tego odciąć, choć niczym legendarny feniks wciąż spalam się się w staraniach i wciąż na nowo odradzam w pełni sił, by zaczynać od początku tę syzyfową pracę. Na próżno. Coraz częściej uruchamia się we mnie akceptacja tego stanu rzeczy. Być może sił mam coraz mniej po wielokrotnych wysiłkach w udaremnianiu tego, by historia na nowo się powtarzała. Kiedyś ktoś zapytał mnie, czy praktykuję zen. Odpowiedziałam, że bardzo bym chciała. Spokój ducha rodzi się z przyzwolenia na naturalny bieg wydarzeń. Ze swoistej akceptacji tego, co następuje. Z założenia, że i tak nie sposób uniknąć przeznaczenia. Nie sposób przeżyć więcej niż jest nam dane. Im bardziej bowiem pragniemy, tym bardziej cierpimy, a przy tym wszystkim i tak jesteśmy bezsilni wobec sił wyższych, czynników zewnętrznych, przypadkowych zbiegów okoliczności.
* Cytat pochodzi z ksiązki: "Juosta zmogaus gyvenime. Krajka w życiu człowieka." Anastazija Sidariene