A myślałam, że takich studni już nie ma! Chwała mieszkańcom Jedwabnego
za ocalenie tego wybitnego zabytku od zapomnienia. Działa!
PASIAKI
zyskała najwyższą ocenę w kociej skali!
BOCIANY
JEDWABNE
ŚWITEZIANKA
VICTORIA TUCHOLKA |
|
Fot. Ewa Komor-Mazur A myślałam, że takich studni już nie ma! Chwała mieszkańcom Jedwabnego za ocalenie tego wybitnego zabytku od zapomnienia. Działa! Niby majówka, niby odpoczynek, niby z dala od rutyny, ale wstawaniu skoro świt, pracy w niejednym ogródku, a nawet myciu okien, czego jakoś we własnych czterech kątach od dawna nie praktykuję, trudno było odmówić. Oj, działo się! Z czarną kotką na ramieniu czarnym golfem dla gospodyń domowych bez komórki czarownica wyruszyła 1 maja na opustoszałe polskie drogi w niekończącym się remoncie oznakowane według standardów europejskich, czyli z pominięciem urokliwych wiejskich zakątków na uboczu tranzytowych tras. To właśnie do jednej z takich małych wsi nad Bugiem, Udrzyna, zostałam zaproszona przez znajomą, która spędziła tam beztroskie lata swojego dzieciństwa. Święty spokój, cisza i urokliwa przyroda rozlewiska Bugu niezmiennie zrywały mnie o świcie na samotne eksploracje okolicy. Wieczorami dzięki mistycznym koncertom kumaków nizinnych powróciłam wspomnieniami do pewnego mokradła na ukochanej Suwalszczyźnie. Przy okazji odwiedzin u mamy mojej znajomej w Jedwabnem, zawitałam ponownie nad urokliwe brzegi rozlewiska Biebrzy. Oczywiście wszystko to nie mogło się obyć bez dodatkowych atrakcji. Kotka na gigancie. Moja kicia chyba dorosła, skoro postanowiła wybrać się w nocy na samodzielną eksplorację wsi. Nie było jej cały Boży dzień. Wróciła dopiero pod wieczór. Powrót do domu z kapryszącym alternatorem sprawił, że w emerytkę za kierownicą wstąpił nowy duch pogromcy przestworzy. Tym razem z auta jak spod miotły w istocie się kurzyło! To był ekspresowy powrót do domu z bańką pełną mleka, skrzynką słoików z domowymi przetworami i bagażnikiem pełnym ukopanych tu i tam roślinek przy akompaniamencie mojej histeryzującej kotki Kilimandżaro. PASIAKI Mandżaro wie, co dobre! Kontrola jakości tradycyjnego pasiaka zyskała najwyższą ocenę w kociej skali! Ach te pasiaki! Inspiracji do tradycyjnych ręcznie tkanych pasiastych kolorowych pledów uchowanych w wielu domach przez przezorne wiejskie gospodynie upatrywać trzeba w otaczającej przyrodzie - bezkresnym krajobrazie kwietnych łąk, zanikających pól uprawnych, nieuregulowanego biegu rzeki. Patrząc z oddali na panoramę tutejszego krajobrazu nietrudno skłonić się do ujęcia krajobrazu w kompozycję poziomych kolorowych pasów. Nawet ule wydają się tak zaprojektowane, aby wpisywać się w wiejską paletę kolorów! Nieśmiało ciśnie się na usta poczucie niemożności dorównania przez człowieka majstersztykowi matki natury! Pozostaje jedynie upraszczanie w proste skończone linie, kanciaste zamknięte formy, ostre krawędzie. Dla człowieka wszystko musi być skończone, zamknięte, określone. Nie ma miejsca na niewiadomą, przypadek, tajemnicę, czyli mówiąc po ludzku irracjonalizm! Raniuszek w pełnej krasie BOCIANY Simona Kossak miała taką refleksję na temat bocianich oczu, że skośnymi czarnymi obwódkami inspirowały się być może starożytne Egipcjanki w swoich makijażach. Coś w tym jest... Pan Bocian przyniósł Pani Bocian sianko do gniazda, nawet pomagał wyścielać gniazdo, a potem w imię zasady "jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz", mówiąc dyplomatycznie, liczył na odrobinę czułości. Pani Bocian, która jeszcze przed przybyciem męża, zorientowała się, że jest przeze mnie obserwowana, szybko jednak ostudziła zapędy męża. Byłabym gotowa zaryzykować spostrzeżenie, że rzuciła mi, a następnie mężowi wymowne spojrzenie, które jakby mówiło samo za siebie: "Ekhmm, kochanie, nie jesteśmy sami. Tylko spójrz! Mamy gościa!" Maj ma zdecydowanie żółtą wizytówkę. Dla odmiany bezkresne pola kwitnącego mniszka lekarskiego. JEDWABNE Miasto leżące na uboczu, którego nazwa nieustająco emanuje jakąś trudno wytłumaczalną krzywdą. I w istocie spacerując po mieście, nie trudno dojść do wniosku, że jest to jedno z tych sennych miasteczek bez specjalnych perspektyw ze snującymi się po mieście jak duchy ludźmi o życiorysach złamanych jak wskazówki czasu, którzy jakby gdzieś pobłądzili i nie mają już ani, do czego wracać, ani nie widzą sensu podążać żadną z dostępnych ścieżek. Siedzą na ławeczkach, jeżdżą w kółko na rowerze wokół skweru parkowego na rynku, stoją na przystanku, jakby czekając daremnie na autobus, na kogoś, na coś. Spacerując po mieście, lubię zaglądać do ogrodów. Zawsze trafi się jakiś urokliwy zakątek. W tym wypadku zauroczył mnie gąszcz niezapominajek. Zawsze marzył mi się ogród pełen kwiatów pod drzwiami. Miasteczko żyje w cieniu tragedii, która miała miejsce w okresie wojny. W przeciwieństwie do innych miejscowości, które mogły poszczycić się znaczącą mniejszością żydowską, oficjalna wersja podaje, że w Jedwabnem to nie Niemcy brali bezpośredni udział w rozwiązaniu kwestii żydowskiej, ale niestety Polacy działający pod presją i z inspiracji Niemców (jakby jedno i to samo, prawda? a jednak po dziś dzień historycy nie potrafią dojść do konsensusu, kto w okresie wojny jest winny ludobójstwu - ten, który wojnę rozpętał czy ten, który wyboru nie miał i musiał stawić czoła temu pierwszemu, zawsze warto zadać sobie pytanie o przyczynę, o to, co generowało takie, a nie inne zachowania, postępowania, działania i, czy doszłoby do nich, gdyby nie takie, a nie inne okoliczności). Wizyta w Jedwabnem bez odwiedzenia cmentarza żydowskiego - to byłby wstyd! Kamień upamiętniający ofiary pogromu w Jedwabnem stojący na wykoszonym poletku trawy to ostatni bastion cywilizacji. Dalej jest już tylko dzicz, co dla nas katolików się nie godzi. Cmentarz żydowski powstał w Jedwabnem w XIX wieku. Według informacji znajdującej się na tablicy przy wejściu pochowane zostały tutaj również ofiary pogromu w Jedwabnem, który miał miejsce w 1941. Ostatni pochówek jest zresztą datowany na 1941 rok. Obok cmentarza stoi pomnik upamiętniający pomordowanych Żydów z Jedwabnego z symbolicznymi usmolonymi czarnymi wrotami przypominającymi wrota spalonej stodoły, która podobno stała w tym miejscu. Żydzi zamiast zniczy przynoszą na cmentarz kamienie. Dlaczego? Otóż według Biblii po tym, jak Bóg ukarał Hebrajczyków za szemrania, skazując ich na czterdziestoletnią wędrówkę przez pustynię, wielu ludzi umierało i trzeba było ich jakoś pochować, a wokół pustynia. Wszędzie piach. Kładziono więc na miejscu pochówku kamienie, by chronić dostęp do grobów przed dzikimi zwierzętami i wyznaczyć miejsca pielgrzymek i powrotów. Pozostawiony na cmentarzu kamień ma więc znaczenie symboliczne. A dlaczego nie kwiaty? O tym zaraz. W leszczynowym zagajniku wzdłuż wydeptanych gruntowych ścieżek leżą niepozorne głazy, na których znajdują się inskrypcje w języku hebrajskim. Konserwuje je już tylko natura. Zazwyczaj niemile widziany w naszych ogrodach mech uparcie wypełnia żłobienia w kamieniach, nie pozwalając nikomu przejść obok nich obojętnie. Choć istnieją wątpliwości, co do tego, czy jest to pierwotne miejsce pochówku Żydów, ofiar Pogromu w Jedwabnem, gdy 2 czerwca (znamienna pora roku, proszę sobie wyobrazić, że w tych widocznych na moich zdjęciach okolicznościach pełnego rozkwitu polskiej przyrody dochodzi nie tylko do spalenia ludzi żywcem, ale i mordów, gwałtów, rabunków i napaści w biały dzień bez żadnych skrupułów, nie oszczędzając nawet kobiet i dzieci) w 1941 roku w kilka dni po wkroczeniu Niemców do miasta lokalna ludność polska dokonała samosądu na licznych przedstawicielach żydowskiej społeczności i spaliła żywcem w stodole ponad 300 żydowskich mieszkańców miasta, szumiąca leszczyna potęguje poczucie tego, że nie jest się tutaj całkiem samemu. Zaskakujący jest fakt, że miejsce to znajduje się na uboczu, jakby poza miastem, zarośnięte, z dala od lokalnego cmentarza, do którego przylegają zadbane kwatery żołnierzy niemieckich poległych w okresie I wojny światowej. Leszczyna na żydowskim cmentarzu cały czas trzeszczy i szumi, jakby wołając o pomstę do nieba! Jak można pozwalać na to, aby święte miejsce, gdzie spoczywają bliscy, gdzie w ogóle ktoś spoczywa, było zarośnięte, zaniedbane? Potrafimy zrozumieć, że może nie być znicza, bo nikt bliski już tutaj nie mieszka, nie przychodzi, ale nie rozumiemy, jak można pozwalać na to, aby tablica (w tym wypadku macewa) leżała przewrócona. Czy doprawdy nie ma już nikogo, kto dba o to miejsce? Odpowiedz na te i inne wątpliwości przynosi tekst "Dlaczego kamienie?", który tłumaczy szczególne podejście Żydów do miejsc pochówku zmarłych: "Ludzie nie powinni tu przychodzić, by się zrelaksować. Na pierwszym planie stoi zawsze duch tego miejsca. Prawo żydowskie zabrania ingerencji w cmentarz. Nie usypujemy żwirowych, jasnych alejek. Gdy pozbywamy się narośli, chwastów, nie wyrywamy ich, tylko przycinamy przy gruncie. Tak, by nie naruszyć ziemi. Nie wolno przenosić złamanej macewy, jeśli nie jest się pewnym, gdzie wcześniej leżała. Albo sobie leży, bo nie ma potrzeby jej ruszać, albo można wmurować ją w lapidarium. Nie przynosi się też ciętych kwiatów." Jeżeli już sadzi się roślinę, najlepiej zimozieloną, kojarzącą się mimo wszystko z życiem. My, katolicy, z kolei nieustająco zaśmiecamy miejsca pamięci plastikowymi zniczami i więdnącymi kwiatami. Nasze cmentarze przypominają bardziej śmietniki. Czasami wydawać by się mogło, że bardziej dbamy o stan grobów naszych bliskich niż o własny kąt, o własne ciało w tym krótkim życiu na tym bezwględnym świecie. Wszechobecna martyrologia kładzie się cieniem na żywych. Jakby to życie było jakąś karą, pokutą, apoteozą przekonania, że dobrym człowiekiem może być tylko martwy człowiek. ŚWITEZIANKA I znowu powrót w moje ulubione miejsce tegorocznej majówki. Mokradło na przylegajacych do Bugu łąkach o zmroku. Tutaj pierwsze skrzypce gra kumak nizinny, którego mistyczne zawodzenie słyszałam wyraźnie każdego wieczoru ze schodków przed drzwiami mojego pokoju na przeszklonej widnej werandzie. Duchowo byłam jakieś 250 kilometrów dalej na północny wschód. Gdzieś na pograniczu suwalskiego i warmińsko-mazurskiego. Jakby Hańcza przypominała, że wielkimi krokami zbliża się czas naszego kolejnego spotkania... Nadburzańskie łąki w maju pełne są wszelakiego kwiecia. Rzeżucha łąkowa, jaskier ostry, rogownica polna, rumianek, mniszek lekarski, firletka poszarpana. Na mokradłach króluje z kolei żywokost lekarski, kaczeniec i turzyca pospolita. Żywokost lekarski upodobał sobie mokradła. Zarósł ponad połowę jego powierzchni... Kaczeniec ŁAWECZKA Moje kolejne odkrycie. Skromna ławeczka w cieniu sośniny na skarpie nad rozlewiskiem Bugu, gdzie zaglądałam w poszukiwaniu wyciszenia. Roztaczała się stąd panorama na bezkresne podmokłe łąki rozlewiska Bugu. Przy odrobinie szczęścia można było stąd dopatrzeć czajkę, stado szpaków w ich podniebnych akrobacjach, bociany, żurawie, gęsie, łąbędzie, pliszki i inne ptactwo. Skryta w cieniu młodej sośniny ławeczka z widokiem na bezkresną panoramę podmokłych łąk nadburzańskich Na horyzoncie majaki. W wibrującym powietrzu malują się niewyraźnie sylwety płochliwych żurawi oddalających się sprężystym tanecznym krokiem w stronę lasu Pliszka żółta upodobała sobie bujne kępy łąkowego kobylaku DUSZA, NIE PIES Stary kaukaz szwędał się co jakiś czas po wsi. Spotkałam go któregoś dnia po drodzę na łąki. Mimo wszelkich złych opinii krążących na temat kaukazów, dobrze mu z oczu patrzyło. Oczy miał ludzkie. Jakby to nie pies, ale człowiek na Ciebie patrzył. Znam to spojrzenie. Kiedyś pod domem błąkał mi się podobny stary wilczur. Byłam przekonana, że to jakaś zagubiona dusza próbuje nawiązać ze mną kontakt. MLEKO PROSTO OD KROWY Zdecydowanie jestem roślinożercą. Mogłabym spokojnie obejść się bez mięsa. Z kolei uwielbiam nabiał, choć rzadko kupuję produkty mleczne. Mleko ze sklepu jest dla mnie za kwaśne, cena masła bulwersująco wygórowana. Prędzej sama kupię mleko i zrobię sobie po trochu wszystkiego, czego dusza zapragnie. Tym razem zachęcona przez Panią Zenobię, u której kupiłam w Jedwabnem mleko, postanowiłam spróbować zrobić masło. Nigdy wcześniej nie ubijałam śmietany na masło, więc jakież było moje zdziwienie, gdy nagle cała kuchnia zachlapała się maślanką. A gdzie masło!? Chyba mi nie wyszło - pomyślałam. A masło zbiło się wokół mieszadła. Dużo wyszło tego masła z 3,5 litra mleka. Wielokrotnie słyszałam, że nie warto, że tyle, co nic wychodzi. W sumie zapomniałam, że to, co dla innych znaczy mało lub nic, dla mnie oznacza zapas na kilka dni. Myślę, że tego masła spokojnie wyszło 100 gramów. Przy okazji zebrała się szklanka maślanki, której nie piłam sto lat! Śmietana to oczywiście efekt zsiadywania się mleka, które wykorzystuję do przygotowania twarogu. Podczas gotowania mleka z grubej zawiesiny bryluje się twaróg. Po odcedzeniu zostaje serwatka, którą wykorzystuję do przygotowania masy na chleb. Nic się nie marnuje! Trzy litra mleka i można żyć jak pączek w maśle :)
2 Comments
Vicoria Tucholka
5/17/2018 12:09:37 am
Rozumiem Twoje rozgoryczenie, ale ja nie czuję się kompetentna w formowaniu żadnej teorii, bo mnie tam po prostu nie było, ani też nie jestem ekspertem w temacie. Powołuję się więc na oficjalną wersję: bezpośrednimi sprawcami tej masakry byli Polacy, którzy działali z inspiracji Niemców, którzy wkroczyli do miasta kilka dni wcześniej. Jak było naprawdę, nigdy się nie dowiemy. Każdy ma tym samym prawo do własnego zdania w tym temacie. Ja nie narzucam swojego punktu widzenia, choć wydałby się on zapewne analogicznie kontrowersyjny zależnie od punktu widzenia na tej samej zasadzie, na jakiej mogą się wydawać wszystkie wersje razem wzięte i każda z osobna w oczach jednostek zależnie od ich poglądów na ten temat, a studiując nawet samą oficjalną wersję z jej wszelkimi niewiadomymi zmieniającą się z resztą w ciągu ostatniej dekady nie trudno dojść do wniosku, że jest to jedna z wielu tragedii o wciąż niewyjaśnionym charakterze. Jedno jest pewne - każda wojna jest potwornością, gwałtem na zwykłych ludziach, stawianiem jednostek wobec absurdalnych wyborów pod presją absurdalnych argumentów w absurdalnych okolicznościach. Można by oczywiście uprzeć się, żeby znaleźć winowajców i ukarać, ale największym katem jest zawsze sumienie. Gdzie dwóch się bije, trzeci korzysta - nie zapominajmy o tym.
Reply
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |