Nie trudno o to, aby zasiane w moim wybujałabym umyśle ziarno przygody nie wykiełkowało w zapierającą dech w piersi wizję wyprawy.
Nigdy nie byłam na Woodstocku. Do ostatniej chwili nawet niespecjalnie interesowałam się festiwalem, a nawet tym, gdzie on się tak naprawdę odbywa, dlatego też na pytanie mojej koleżanki z Lublina, ile zajmie nam podróż na miejsce z Warszawy, szybko "googlując" nazwę miasta, w którym festiwal się odbywa, odpowiedziałam: "Rzut beretem. Zaledwie 150 kilometrów od Warszawy. Dojedziemy tam błyskawicznie." "Do Kostrzyna nad Odrą?" - skwitowała moja zszokowana koleżanka. Okazało się, że wujek google wskazał nie ten Kosztrzyn :)
Przyszedł sądny dzień. Spotykamy się na dworcu w Warszawie i wyruszamy w naszą wielką przygodę. Po drodze zauważamy parę dziewczyn trzymających wielki kawał kartonu z napisem "POZNAŃ", próbujących złapać stopa. Oczywiście zatrzymujemy się i zabieramy je ze sobą. Okazuje się, że również jadą na Woodstock.
Dojeżdżając do wspaniałego miasta Poznań, z dumą oświadczam, że to miejsce pochodzenia mojej rodziny. Niedługo potem jednak moją dumę przyćmiewa z trudem opanowywana rozpacz w związku z fatalną nawierzchnią w mieście. Dotąd nie mogę zapomnieć tych dziur! Nie wiem, czy cokolwiek się w tym względzie zmieniło, ale na podstawie swoich kolejnych podróżniczych doświadczeń, doszłam do wniosku, że fatalna nawierzchnia to bolączka większości polskich miast. Wystarczy jednak wyjechać poza ich obręb i wszędzie właściwie obowiązuje standard na miarę A2, dlatego też należę do kierowców, którzy bojkotują płatne autostrady i drogi.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste.