Skąd wziął się pomysł na alejki? Powód był prozaiczny: brak środków na kompleksową aranżację ogrodu, tzn. na zakup ziemii, wyrównanie terenu, sadzonki, nawadanianie i tak dalej. Punktem wyjścia było kompletne zero na koncie. Zresztą to zero jest nadal kołem napędowym kreatywnego gospodarowania terenem. Większość ludzi odpuściłaby temat. Ja jak ten karaś świetnie odnajduję się w warunkach beztlenowych, które pobudzają moją kreatywność do maksimum. Nie trzeba było długo myśleć, aby znaleźć rozwiązanie. Ktoś mi kiedyś powiedział: pieniądze leżą na ulicy, trzeba umieć je tylko zobaczyć. I tak oto stanęłam kiedyś na środku ogrodu i doznałam olśnienia. Pozornie jałowa leśna ziemia ujawniła przede mną swój największy potencjał. Okazało się nim to, co większość ludzi w pierwszej kolejności wskazałoby jako jej największą wadę. Liście. Tony liści. Dotychczas były zagrabiane i zwożone na jedną wielką górę kompostową. Zupełnie bez sensu. Chociaż jeszcze większym bezsensem jest pakowanie liści w worki i wystawianie na ulicę, aby ktoś je wywiózł. Ludzie tylko nieświadomie nabijają komuś w ten sposób kieszeń. Teraz wiem, że zgrabianie liści na jedną górę kompostową było po prostu stratą czasu i całkiem możliwe, że dodatkowo wzmocniło erozję gleby. Po co kompostować liście w jednym miejscu, skoro można je rozłożyć wyspowo na całym terenie tak, aby powoli się rozkładały i tworzyły stopniowo warstwę upragnionej żyznej ziemii, na której za jakiś czas będzie można nasadzać rośliny bez konieczności dodatkowego zwożenia ziemii. Nie wspomnę już nawet o tym, że warstwa liści zatrzymuje wilgotoność po opadach na dłużej. Niektórzy moi znajomi narzekali, że zakopywali liście i, jak je potem odkopywali, to na przykład liście bukowe tylko sczerniały, nie rozłożyły się. U mnie rozkładają się nawet liście bukowe. Aby jednak kompostowanie liści było skuteczne, nie może się to odbywać w warunkach beztlenowych pod ziemią.
Zamiast czekać na mannę z nieba, postanowiłam działać. Z góry założyłam, że moją ambicją zdecydowanie nie jest nadanie terenowi charakteru jednolitego boiska futbolowego. Moda na równie przystrzyżone nudne trawniczki budzi we mnie z niewiadomych przyczyn niechęć. Być może dlatego, że jestem człowiekiem lasu, gdzie wszystko rośnie swobodnie i samo się reguluje. Nie wiem, czy wiecie, ale las jest w ogóle najdoskonalszą formacją roślinną nie tylko z uwagi na wygląd, lecz także z uwagi na wpływ na środowisko. Uznałam, że muszę jakoś ograniczyć i podzielić teren ogrodu na segmenty. Ułatwi to dalsze planowanie i pracę. W tym celu postanowiłam użyć zgromadzonych na kompoście konarów i gałęzi. W wytyczaniu alajek nie kierowałam się zachowaniem jakiejkolwiek symetryczności, ale przede wszystkim funkcjonalnością, która była do pewnego stopnia wymuszona obecnością trzech psów na terenie. Alejki musiały być dopasowane do wydeptanych przez nie ścieżek. W przeciwnym razie po prostu by je rozbiły. Tak zresztą stało się kilka razy na początku, co wiązało się z koniecznością naniesienia zmian w niektórych miejscach. Poza tym cała praca przypominała spontaniczne szkicowanie na ogromnym płótnie, które ciężko było objąć nawet w wyobraźni. Działania te stanowiły naturalne przedłużenie moich artystycznych skłonności. Miejsca ograniczone gałęziami wypełniałam liśćmi. Tak oto przy kompletnym braku środków powstała matryca przyszłego ogrodu. Choć póki co większość wysp świeci pustkami, efekt jest świetnie widoczny z ulicy. Potencjalny gość ma wrażenie obcowania z uporządkowaną i zorganizowaną przestrzenią. Nie trudno wypełnić ją oczyma wyobraźni wymarzonymi roślinami. Możnaby porównać to do kolorowanki dla dzieci. Mnie tymczasem czeka żmudna rzemieślnicza robota, bo przecież to płótno trzeba przygotować, zanim położy się na nim farbę.
Podsumowując, mam nadzieję, że starczy mi życia, aby udowodnić, że mam rękę nie tylko do roślin, ale i do skutecznego i efektownego projektowania i gospodarowania przestrzenią zieloną! A że jestem z natury uparciuchem i jak postawię sobie jakiś cel, to go realizuję, choćbym miała przejść po własnym trupie, ile razy to już przeżyłam samą siebie, zgarnęłam ścierwo do kieszeni, chodź, idziemy i działamy dalej, szkoda czasu, już się ludzie ponapawali w imię cierp, a będziesz zbawiony, nikt nawet nie pamięta, że kiedykolwiek istniałaś i miałaś jakieś marzenie, to nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć w sukces tego projektu, choćby i to miała być jedna z ostatnich rzeczy, jakie zrobię w tym życiu. Oj, a jest tych rzeczy lista nieskończona i ciągle się wydłuża...