Pamiętacie wpis o kwitnących pędach pelargonii wyrzuconych przez moich sąsiadów do pobliskiego lasku? Otóż chyba udało mi się je ukorzenić. Nie tylko pięknie się zielenią, puszczają nowe listki, ale nawet jeszcze zakwitły. Większość ludzi by je oczywiście wywaliła na kompost nawet w takiej postaci, a ja zachwycam się jednym kwitnącym pędem. W dziwnych czasach żyjemy. Z jednej strony ludzie narzekają na drożyznę, na to, jak im ciężko, że wciąż za mało zarabiają, a z drugiej strony zamiast te pędy ukorzenić, zamiast ten czerstwy chleb opiec, zamiast wyrzucić odpady na kompost, wywalają to wszystko do lasu. Prawda, że piękne? Wyglądają nawet lepiej od pelargonii, które przygarnęłam od moich sąsiadów, którzy nie mieli już miejsca, gdzie je przezimować. Ja w sumie też na dobrą sprawę nie mam miejsca ani warunków, ale nie pozwoliłabym żadnej roślince się zmarnować. Tak już mam. Ponoć ani nie mam rąk ani serca do roślin, do ludzi, do pracy,w ogóle do niczego. Jestem maszyną. Tak twierdzą eksperci w dziedzinach ogrodnictwa i psychologii. Nigdy nie słuchajcie ludzi, którzy Wam dopieprzają. Poniżanie to też przemoc, a przemocy mówimy stanowcze NIE! Skupmy się raczej na faktach. Ta pelargonia nie mówi. Zakwitnięcie pędu po miesiącu czy dwóch od ukorzenienia uważam za wystarczający argument za tym, że być może wcale nie trzeba mieć ani rąk ani serca do roślin, wystarczy po prostu włożyć te pędy do ziemi i podlewać od czasu do czasu. Ot, cała filozofia. A propos filozofii, ta moja banalna teoria ogrodnictwa przypomniała mi właśnie, jak mój Ojciec tłumaczył, na czym polega wędkowanie. Potrzeba matką wynalazku. Potrzebujesz czegoś bardzo i to robisz, wykorzystując dostępne możliwości. Nie trzeba od razu jechać do sklepu na gotowe i kupować... pelargonie. Długo marzyło mi się na powrót wprowadzić do swojej najbliższej przestrzeni szlumbergery, inaczej grudnik lub zygokaktus. Niestety na próżno. Jeden jedyny wątpliwy i przenawożony egzemplarz kupiony chyba za wówczas śmieszne kilka złotych nawet się przyjął, ale niestety został tam, gdzie zapewne nikt się o niego nie zatroszczył i pewnie niestety umarł na najbardziej zaraźliwą ludzką chorobę zwaną zaniedbaniem. Na szczęście zawsze pocieszam się myślą, że gdy nie udaje mi się czegoś osiągnąć, ostatecznie zawsze mogę to sobie namalować i zostanie już w moim wewnętrznym świecie do końca świata. Oto i szlumbergera i przypadkiem również moja jeszcze wówczas przyszła kotka Mata Hari. No cóż, lepiej głośno nie myśleć, bo ten na górze wszystko słyszy i zawsze robi na złość. Marzysz o psie albo o szlumbergerze, a ten Ci zsyła oczywiście kota. Kiedyś marzyło mi się również otwierać drzwi na typowy wiejski ogród z wysokimi malwami, kosmosami i słonecznikami. Nie udało mi się zrealizować tego marzenia. Siła wyższa. Las, zacieniona o poranku strona budynku, wilgoć, a kwiaty potrzebują dużo słońca. Ostatecznie więc przed drzwiami wejściowymi wyrosło mi oczko wodne, choć nie da się ukryć, że woda ma również swoje zalety. Zwykle robi się wokół niej błyskawicznie zielono. Sentyment do wiejskich ogrodów i malw jednak wciąż nie dawał mi spokoju. Długo prześladowała mnie ta wizja, zamierzałam ją namalować i w końcu znalazłam chwilę, aby zabrać się do dzieła.
0 Comments
Leave a Reply. |
Gardens of My Mind
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|