W tym roku strajkuję i nie inwestuję w nowe sadzonki. W zeszłym roku zakupiłam kilka - agrest padł, malina została rozkopana na strzępy przez psy (bardzo poważny problem, który aktualnie mocno wyhamował moją pracę w ogrodzie), dwie borówki nie wyglądają zbyt obiecująco, na jesieni trzeba będzie je przesadzić w niższą, wilgotniejszą, a jednocześnie mniej słoneczną partię ogrodu, tawuła zmarniała i została przesadzona jeszcze na początku maja, jedynie czerwona porzeczka jakoś daje radę. Krótko mówiąc, wracam do punktu wyjścia - moje zaufanie do szkółek spadło do zera. W ogóle ostatnio poważnie zastanawiam się nad wieloma kwestiami dotyczącymi ogrodu, sztuki, piękna, natury. Wbrew pozorom, choć mogę sprawiać wrażenie osoby totalnie nieżyciowej, zdaję sobie sprawę z wielu kwestii. Czasami przejdę się do końca ulicy i z powrotem, przejadę na drugi koniec Polski i z powrotem i świetnie zdaję sobie sprawę z tego, na czym świat stoi i, że ja ze swoim idealistycznym podejściem nie mam zbytniej racji bytu. To niezbyt przyjemne poczucie, którym starałam się dotąd nie przejmować i robić swoje, ale nie będę ukrywać, że czuję się po prostu zmęczona i chyba mam potrzebę dla odmiany zachowania swoich wizji, przemyśleń i innych szalonych pomysłów dla siebie. Obawiam się, że nie jestem w stanie zaproponować światu nic szczególnego, czego nie mógłby mieć od tak po prostu. Trochę jak z tą pelargonią. Po co ktoś miałby się bawić w czekanie 2 miesiące aż mu zakwitnie ukorzeniona gałązka, skoro może kupić 10 pelargonii w 5 minut w najbliższej sieciówce w promocji za pół tego, czego zażądaliby szkółkarze czy sprzedawcy na targowisku.
Doniczkę wykonałam z plastikowej butelki rok temu. Pomalowałam farbami akrylowymi. O dziwo! wzór nadal się trzyma, więc farby sprawdzają się w plenerze. Wstążki znalezione gdzieś na ulicy również nadal spełniają swoją funkcję. Nic specjalnego. Być może nie jest to szczyt estetyki. Efekt końcowy nie zawsze dorównuje wizji. Ale jest i chyba pelargonii wygodnie.