Jak się dzieje, to się dzieje. Siła złego na jednego. Na szczęście, jako dziewczyna analogowa, choć być może określenie dziewczyna kryzysowa byłoby przy tej okazji trafniejsze, po raz kolejny dowodzę, że wszystko jest kwestią skali. A propos Ukrainy, pamiętam, jak znajomy z Lwowa opowiadał mi o czasach kryzysu, gdy nie było ich stać na nic więcej poza ziemniakami, może cebulami, i te ziemniaki przyrządzali na niezliczoną ilość sposobów. Tak i ja dzisiaj jestem zmuszona do szukania alternatywy dla tradycyjnych polskich specjałów wobec konieczności oszczędzania na wszystkim, co tylko możliwe. Oszczędzanie i wyzbywanie kolejnych osiągnięć cywilizacji nie jest mi obce, wręcz nawet pożądane. W tegoroczny tłusty czwartek przepis na pączki i faworki musiał zostać uszczuplony o jajka, masło i mleko. Nie, nie przeszłam i ani myślę przejść na weganizm. Prywatnie marzę o sznyclu wiedeńskim najchętniej w jego ojczyźnie. Mój weganizm jest więc stricte ekonomiczny, a jako ex-wegetarianka z 7-letnim stażem i ex-anorektyczka, którą od tamtego świata dzieliło 500 gramów, wszystkim młodym osobom z zawyżonym poczuciem winy, że w ogóle istnieją na tym świecie, zabierają miejsce i powietrze innym, w szczególności zapewne najbliższym, radzę darować sobie umartwianie się na zapas. Być może życie samo przyniesie kryzysy, podczas których przyjdzie Wam żałować tego kotleta domowej roboty. Wracając do tłustego czwartku, czy w ogóle da radę zrobić takie kryzysowe pączki i faworki? Okazało się, że tak i ostatecznie wcale nie smakują gorzej od tych tradycyjnych, a kto wie, być może są nawet lepsze, bo mniej tłuste i ciężkie. W tym roku oprócz obowiązkowych pączków z różą, postanowiłam nadziać pączki masą kakaową z dodatkiem wiśni, choć róża po raz kolejny okazała się najlepsza. Naprawdę eleganckie ładnie wyrośnięte i przyrumienione pączki. Braki w cukrze pudrze uzupełniane na bieżąco na kamiennym moździerzu
0 Comments
Nie przepadam za robieniem sobie samej zdjęć, ale czasami po prostu nie potrafię oprzeć się tej przyjemności i wcale nie muszę być na tę okazję odpicowania jak na wesele. Ta kłoda, na której siedzę, leżała po drugiej stronie obiektywu. Plan zakładał przetoczenie jej na teren posesji. Niby prosta sprawa. Prawie idealnie na wymiar sztachety ogrodzenia, które szczęśliwie zostało wymocowane w skutek upadku drzewa, a więc jej przesunięcie, mimo rozmiaru i wagi, nie stanowiło większego problemu nawet dla tak drobnej istoty jak ja. Problem polegał na niefortunnym położeniu kłody, która wymagała przesunięcia, co przy tych gabarytach sprawiało problem nawet dobrze zbudowanemu mężczyźnie. Oczywiście nie ma rzeczy niemożliwych, ale wymagają nieco więcej wysiłku i czasu, a tych oczywiście większości ludziom przyzwyczajonym do tego, że mają wszystko na każde zawołanie, nie musząc ruszać się z miejsca, po prostu żal. Często spotykam się z zarzutem, że robię z siebie niepotrzebnie bohaterkę. Jak im wytłumaczyć, że to nie wynika z wyboru, ale właśnie z jego braku?! Posiadanie kolegi, chłopaka, narzeczonego, męża, wujka, nawet ojca i brata, czy parobka nie oznacza od razu, że będą ich obchodziły męskie sprawy. To nie tak, że nie umiem prosić o pomoc, ale życie mnie nauczyło, że po prostu nie warto, bo zwykle słyszę jedną z następujących odpowiedzi:
A/ potem B/ to nie możliwe C/ nie da rady, ja nie dałem rady nawet piłą (owszem, widziałam, że piłowałeś i prawie Ci się udało, wystarczyło tylko podważyć szpadlem i kłoda skróciła się o niezbędny spiłowany kawałek, choć i bez tego dałoby się ją wtoczyć na posesję), więc ty tym bardziej nie dasz rady sama (no właśnie dlatego proszę o pomoc, bo wróć do B/ to jak najbardziej możliwe, a razem byłoby sprawniej i szybciej) D/ zrobisz sobie krzywdę (jak bym słyszała parafrazę słynnego obsługa młotka i gwoździa to zadanie zdecydowanie przewyższające możliwości nie tylko fizyczne, ale intelektualne przeciętnej kobiety, przy okazji proszę o wybaczenie co bardziej kulturalnych, wy, którzy tak sądzicie, po prostu pieprzcie się) A więc postanowiłam dzisiaj ponownie zweryfikować, czy są na tym świecie jeszcze prawdziwi nawet nie tyle mężczyźni, no bo my kobiety na szczęście nie musimy podglądać, jak panowie sikają w krzakach, aby na pewno wiedzieć, że to osobnik płci męskiej, bo ma wszystko na miejscu, co przede wszystkim czy są na tym świecie jeszcze prawdziwi dżentelmeni, a więc czy nie jestem zmuszona faktycznie zrobić sobie krzywdy i znowu musieć założyć męskie spodnie, a więc uchybić a właściwie dać uchybić swojej kobiecej godności (wprawdzie post factum naszła mnie refleksja, by następnym razem do takiej pracy założyć spódnicę, kusą mini albo w ogóle paradować w skąpym bikini). Niestety panowie dali dzisiaj **** po całości. Jeszcze raz przykro mi z powodu słownictwa, ale bardzo mnie dzisiaj wkurzyli cwaniacy, do których najwyraźniej nie doszło, że jak mówię, że mają zostawić drewno na miejscu, to tak mają właśnie dosłownie zrobić. Niestety zamiast tego znowu miałam do czynienia z syndromem gówniarzy, którzy strugają idiotów pozbawionych inteligencji, żeby nie powiedzieć po prostu dwóch prostackich chamów, którzy mieli mnie kompletnie w d***. Marzy mi się własny kawałek ziemi bez ogrodzenia, ale na pewno nie tutaj, no bo przecież zaraz by wszystko roznieśli, bo przecież ulica, to, co nieogrodzone, to niczyje. Nawet jeśli powiesz, żeby nie ruszać, bo to Twoje, to nie dociera. Tych dwóch pieprzonych mięśniaków, tak jestem bardzo zła, dolało tylko oliwy do ognia i chyba nie mogło skończyć się inaczej, jak na dokonaniu niemożliwego. Mój brat wobec mojej prośby o pomoc (nie rozkaz typu "masz to zrobić") wymigał się odpowiedziami B/ C/ D/, ale mu niestety nie uwierzyłam. Nie wierzę już w nic, więc tym bardziej nie wierzę w takie pitolenie. Przykro mi bracie, ale jesteś po prostu leserem, któremu się po prostu nie chciało zakasać rękawów i zrobić tego, co do prawdziwego mężczyzny należy. Nie zamierzałam bronić tym razem honoru twojej męskości. Ciebie również mam w głębokim poważaniu. Czyny mówią same za siebie i nie mam wątpliwości, że niestety zaserwowałam kolejnemu facetowi afront najwyższego kalibru. Najwyraźniej sami sobie jesteście winni. Frajerzy. Nie wspominam już o dziesiątkach kierowców, którzy minęli mnie w między czasie i żaden nie pomyślał o tym, aby choćby się zatrzymać i zapytać, czy może mógłby jakoś pomóc. Tak więc, jak postanowiłam, tak też zrobiłam. Metodą prób i błędów udało mi się ostatecznie przetoczyć kłodę na posesję, wykorzystując przede wszystkim zasadę rodem z epoki kamienia łupanego, a więc najzwyklejszego klina i toczenia po palach. Udało się. Nie będę ukrywać, że czuję ogromną satysfakcję i dumę z tego, że udało mi się tego dokonać. Przy okazji odbyłam kilka całkiem przyjemnych rozmów z sąsiadami, więc kto wie, może się odobrażę i zadbam jednak o alejki i w tym sezonie. Czas pokaże, bo co to ja miałam właściwie dzisiaj robić... ach, oddać się jałowym kobiecym czynnościom typu malowanie, żeby nie komplikować sprawy sztuką i spotkać z większym zrozumieniem, dajmy na to paznokci. Państwo, wybaczą... Powiało raz, powiało drugi raz, a za trzecim razem wyrwało z korzeniami. Sosna pospolita to gatunek o płytkim systemie korzeniowym. Aż trudno uwierzyć, że ta karpa korzeniowa była w ogóle w stanie utrzymać drzewo o takich rozmiarach. Sama korona była co najmniej dwukrotnie większa od karpy. Równie dobrze możnaby sosny wykopywać zamiast wycinać. Obwód na wysokości 1,3 metra - 162 cm. Średnica - 42 cm. Wiek przybliżony: 65 +/- 20 lat na korzyść +. Kolumnowy, wysoki pokrój pnia najprawdopodobniej spowodowany dużą konkurencją ze strony innych gatunków w okresie wzrostu. Drzewa od tak same nie spadają. To na zdjęciu wyrwał z korzeniami silny wiatr, choć mogłoby się wydawać, że nie aż tak silny, jak ten, który wiał na przestrzeni ostatnich dni. Najwyraźniej trzeba było kilka takich wichur, aby naruszyć system korzeniowy na tyle, że ostatecznie doszło do wyrwania drzewa z korzeniami. Paradoksalnie obecność innych wysokich drzew w pobliżu nie stanowi na niekorzyść, wręcz przeciwinie. Jak w przysłowiu w grupie raźniej. Skupiska drzew przy minimalnej ingerencji ludzi mają pewną szczególną cechę. Żadne drzewo nie jest przypadkowe, każde stanowi swoisty bufor bezpieczeństwa dla innego drzewa. Las to niezwykle złożony organizm, odrębny system rządzący się własnymi prawami. Gdyby tylko ta sosna miała, na czym się oprzeć, innym niż ogrodzenie, nie stworzyłaby sobie takiego zagrożenia na drodze. Wnioski, jakie wyciągnęłam z zaistniałej sytuacji właściwie dotyczą kwestii zapewnienia bezpieczeństwa publicznego. Wymaga to wyobraźni której często braknie w niespodziewanych okolicznościach. Być może jest to bardziej oczywiste, a raczej intuicyjne dla kierowców. W niejako naturalnym odruchu w obliczu wypadku lub kolizji urachamia się światła awaryjne, zjeżdża na bok. Obserwator z zewnątrz nie będący świadkiem zdarzenia potrzebuje więcej czasu na reakcję. Reakcję adekwatną do okoliczności. Drzewo powalone na prostej drodze jest jeszcze widoczne, na zakręcie drogi może nie być widoczne dla wszystkich uczestników ruchu. Takie miejsce trzeba oznaczyć. Najlepiej jakimś odblaskowym elementem w szczególności w nocy, zwłaszcza przy braku odpowiedniego oświetlenia ulicy. Dobrze jest nie tylko umieścić odblaskowy element na ulicy, ale również na samej przeszkodzie. A propos autostrady. Mimo powiadomienia i wezwania odpowiednich służb, drzewo usunął wcześniej przypadkowy kierowca, który wiózł ze sobą piłę spalinową. Przywiodło mi to w pamięci akcje kierowców na autostradzie zniecierpliwionych długim oczekiwaniem na udrożnienie ruchu. Ostatecznie wzięli sprawy w swoje ręce. Przy wykorzystaniu zasobów podręcznej skrzynki z narzędziami rozmontowali bufor bezpieczeństwa i barierę dźwiękoszczelną, umożliwiając wyjazd boczną drogą. To się chyba nazywa samowolka. Innymi słowami, samodzielne myślenie. Gdyby pozostawiono nam w tym względzie jednak większą swobodę, myślę, że usprawniłoby to działanie w wielu kwestiach, a przede wszystkim ograniczyło papierkową robotę.
To nie ja, to znowu mieszkańcy mojego wspaniałego miasta.
Nie potrzebuję sponsora. Mam zamożnych sąsiadów. Śmietnik zamożnego sąsiada można by zapewne przyrównać do taniej sieciówki, choć osobiście nie korzystam. Nie muszę, mam zamożnych sąsiadów. PRYMITYWIZM W ARCHIETKTURZE: Le Palais Ideal de facteur Ferdinand Cheval. Hauterives, France1/27/2022 Muszę przyznać, że poczułam ulgę, gdy po obejrzeniu filmu fabularnego poświęconego francuskiemu listonoszowi, odkryłam, że budowla z filmu faktycznie istnieje i, że to wszystko prawda. Wymyślny pałac skojarzył mi się z próbą wcielania w życie mojej osobistej wizji przestrzeni dla odmiany ogrodu, która w swej idei pierwotnej, równie prymitywnej, a przynajmniej prymitywnej w kontekście obowiązujących tendencji w ogrodnictwie, nie odbiega dalece od tej, która przyświecała twórcy pałacu idealnego, a którego przez gro życia okrzykiwano szaleńcem, któremu zachciało się pałacu. Ot i mi zamarzyło się ogrodu idealnego przy równie ubogich zasobach finansowych i materialnych, jak i wiedzy i doświadczenia z zakresu projektowania terenów zielonych i ogrodnictwa. Co więcej jestem twórcą nieprofesjonalnym w zakresie grafiki, malarstwa, rzeźby i fotografii. Z listonoszem Chevalem łączy mnie również zamiłowanie do chodzenia, zbierania kamieni i innych materiałów, które służą mi do kształtowania otaczającej mnie przestrzeni. Oficjalna strona pałacu: https://www.facteurcheval.com/
Ta ostatnia noc przed pełnią Z nieba często spadają gałęzie. Zwykle obkładałam nimi brzegi alejek w ogrodzie. Tym razem jedna zachwyciła mnie gałąź wciąż uczepiona konaru. Postanowiłam ją zostawić. Najchętniej pomalowałabym ją fluorescencyjną farbą. Skojarzyła mi się bowiem z piorunem uderzającym w ziemię. A propos porannej burzy śnieżnej, która przeszła nad okolicą.
Odwilż wiele ma twarzy. Pamiętam, jak podczas pobytu na gospodarstwie w krainie kamieni Suwalszczyźnie objawiała się ona białym nalotem na kamiennym murze. Choć wszystko topniało, kamień wciąż trzymał niską temepraturę, więc osadzające się na nim kropelki wody w powietrzu zamarzały. W tej zimowej krainie, w której obecnie przebywam, nie ma takich kamiennych murów. Ostatniego lata przytargałam jednak ze sobą z jednej z moich dzikich terenowych wypraw powykręcaną, spaloną słońcem karpę prawdopodobnie dzikiego bzu czarnego. Spodobał mi się jej zwierzęcy kształt idealnie wpisujący w mój osobliwy kanon rzeźbiarski. Naturalnej rzeźby. Dzisiaj mogłabym dodać jeszcze jeden epitet, a mianowicie naturalnej żywej rzeźby. Otóż wraz z nadejściem pory deszczowej ten niepozorny szkieletor mogący aspirować do art macabre, chyba mojego ulubionego stylu w sztuce szukającego drugiego dna we wszystkim tym, co nawiązuje do śmierci, choroby, ochydy i brzydoty, wyobraźcie sobie, nagle ożył. Dosłownie czytając w moich myślach, jakby pod moją osobistą tezę i życzenie, ostatnio znajomy napisał mi, że chciałby kiedyś spotkać mnie na drugim końcu Polski jako wiedźmę znad jeziora, a ja zażartowałam, że chyba już jestem tą wiedźmą. No i chyba jestem. Skoro starym karpom wyrastają bezczelnie uszy i podsłuchują, co mi tam po głowie chodzi. Na powykręcanych korzeniach wyrosły bowiem uszy. Uszaki bzowe, judaszowe uszy, polskie grzyby mun. Wyrastają regularnie, jeśli tylko warunki sprzyjają - temperatura jest dodatnia, spadnie deszcz, zachowana jest odpowiednia wilgotność. O tę ostatnią nie ma się co martwić. Tym bardziej, że karpa ma bezpośrednią stcyzność z wiecznie wilgotną pokrytą grubą warstwą lisci leśną ściółką. Muszę przyznać, że urzekają mnie w tej pozornie martwej karpie te jakże wysublimowane przejawy życia. Prawdopodobnie większość ludzi nie zwróciłaby na nie wcale uwagi, nie wspominając o docenieniu wartości martwego drzewa, które, o ironio! bywa nieraz bardziej życiodajne niż było, gdy było żywe.
Prezentów to my się w te święta nie spodziewaliśmy. Zwłaszcza takich. Nasz piękny ogród wzbogacił się o kolejne arcydzieło. Tym razem to zawieszka z naturalnego drewna i kolorowego szkła autorstwa Szymona Nowaka znajomego poznanego nad suwalską Hańczą tego lata. Szymon ponoć zainspirował się podczas tworzenia moim nieszczęsnym zbieractwem. W szczególności tego, co natura rozsiała tu i ówdzie. Zwieńczeniem dzieła był bowiem kawałek surowej gałęzi zawieszony w środku zawieszki. Dziękuję Szymon! Strasznie miło dostawać takie prezenty z duszą. Wesołych Świąt!
|
Gardens of My Mind
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|