Przypadkowo odkryte zadziwiające podobieństwo pomiędzy kością, pestką owocu, kamienieniem i drewnem.
W przeciągu ostatnich dwóch tygodni powstawała "rzeźba" typu found natural object. Pierwotnie zakładałam, że będzie to ekspozytor na biżuterię, ale okazało się, że "rzeźba" nie chce współpracować w tym względzie, więc chyba nie będę jej dłużej maltretować w tej roli. Jako, że jej powstanie zbiegło się przypadkiem ze wspomnieniem obrazu znajomej hinduskiej artystki będącym jej interpretacją słynnego hinduskiego motywu Krishny i Radhy na huśtawcę, potem odkryciem huśtawki z prawdziwego zdarzenia nad rzeką Pilicą, a dzisiaj urodził mi się właśnie pomysł na to, aby dorobić mojej "rzeźbie" huśtawkę, to mogę chyba z całą pewnością mówić o procesie powstawania. Czym jest dla mnie aktualnie ta rzeźba? Chyba wypowiedzią o braku miłości, czego symbolem jest martwe drzewo i pusta huśtawka. W krysznaizmie miłość Radhy i Kryszny symbolizuje związek między duszą człowieka i bogiem Gdy są one [Krishna i Radha] rozdzielone, usychają z tęsknoty za połączeniem się ze sobą, tak jak Radha i Kryszna tęsknili za sobą. Ludzkie uczucie miłości i całkowitego oddania jest w krysznaizmie sposobem na połączenie się z bogiem (wikipedia). Kiedyś w ogrodzie w miejscu, gdzie obecnie stoi słynny stolik pod kasztanem wisiała huśtawka, na której lubiłam huśtać się jako dziecko. Do dzisiaj w pniach akacji widać charakterystyczne bruzdy wokół wrośniętych w pień drutów po mocowaniach huśtawki. Chyba muszę pomyśleć o znalezieniu lub wykonaniu nowej. Gdy zobaczyłam huśtawkę nad Pilicą, nie potrafiłam oprzeć się pokusie, by przypomnieć sobie, jak to jest huśtać się. Dawno tego nie robiłam. Przypomniało mi się wówczas, jak leżałam na rozbujanym pomoście nad niespokojnym jeziorem Hańcza w czerwcu, co z kolei przypomniało mi o rejsie po Bałtyku sprzed kilku lat, było w tym huśtaniu nawet coś z nieważkości nurkowania, a teraz skoczyłam aż 30 lat wstecz do czasów dzieciństwa. Być może przypomniałabym sobie jakieś kolejne doświadczenia, gdybym zawiesiła ponownie w ogrodzie huśtawkę. Chyba mogę z całą pewnością powiedzieć, o czym tworzę. O tym wszystkim, co wyparte. Dlatego moja twórczość w odbiorze ludzi jest "niepokojąca", bo to, co wyparte jest również ich udziałem, choć być może nie chcą zdawać sobie z tego sprawy, a być może udało im się ujarzmić? zagłuszyć? a może zadośćuczynić temu, co wyparte. A może nigdy niczego się w sobie nie wyparli. Być może nigdy nie znaleźli się w takich okolicznościach życiowych. Być może byli po prostu silniejsi. Być może nauczyli się godzić z tym, że nie zawsze można mieć to, czego się chce, ale czyż nie jest to również formą wyparcia. Sęk w tym, że często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że wypieramy pewne emocje. To okazuje się dopiero w momentach niespodziewanych, w których nagle dzieje się coś, czego się nie spodziewaliśmy. To musi być silny impuls, który uwolni lawinę wypieranych emocji. O tych emocjach próbuję mówić w swojej twórczości po to, aby gdy nadejdzie właśnie to nagle, świat nie utonął w mojej rozpaczy. Wiem, że nadejdzie. Cały czas właściwie ma miejsce. Nie lubię go, ponieważ silnie zakłóca moją codzienność, która sama w sobie przypomina nieco bagno. Jeden niefortunny krok potrafi silnie osłabić, bo wydostanie się z grzęzawiska kosztuje wiele sił i opóźnia marsz do przodu, nie wspominając o psychice, którą targają ciągłe lęki i obawy, mimo że właściwie te ciągłe upadki są chlebem powszednim, życie na bagnie nie daje komfortu psychicznego.
Grodzisk Mazowiecki to z całą pewnością jedno z miast, które wyróżnia się pod względem murali. Można zetknąć się tutaj z wieloma marynistycznymi i żeglarskimi klimatami. Jest to po części związane z tym, że Grodzisk Mazowiecki był miastem, w którym większość życia spędził Leonid Teliga, pierwszy Polak, który samotnie okrążył Ziemię na drewnianym jachcie s/y Opty w latach 1967–1969. Przed nim (trzema jachtami) okrążył Ziemię tylko jeden Polak – Władysław Wagner. Leonid Teliga doczekał się nawet pośmiertnie pomnika w Grodzisku. Więcej tutaj.
Podczas, gdy część mnie szukała dzisiaj wszelkiego rodzaju wymówek, aby nie robić tego, czego chciałaby druga część i powiedzmy, że gdzieś do połowy dnia to się jej udawało, w pewnym momencie, gdy ta pierwsza postanowiła udać się załatwić pewną sprawę, kompletnie nieistotną, niepotrzebną, niepilną, a w gruncie rzeczy będącą jedynie wymówką, aby uciec od tego, aby usiąść, być, współczuć, współdziałać z tą drugą, ta druga, korzystając z okazji, że ta pierwsza ma ją w głębokim poważaniu, że nawet na nią nie raczy spojrzeć, wskoczyła do samochodu i po prostu uciekła. Scenariusz ucieczki nabiera ostatnio w moim życiu niepokojącej częstotliwości, to chyba początek jakiegoś kolejnego przepoczwarzania, niestety bolesnego, bo pociągającego za sobą ofiary nie tylko w postaci jakiejś metafizycznej części mnie, ale również ludziach z krwi i kości, ale co jeśli wszystko, co w życiu robimy, każda nasza decyzja zawsze pociąga ofiary, a my po prostu nie zawsze chcemy się do tego przyznać, uznać to, nie zawsze potrafimy to zauważyć, nie chcemy, tak jest wygodniej zwłaszcza jeśli chcemy myśleć o sobie jako o aniołach wewnętrznej przemiany, a tymczasem w tle zawsze ktoś cierpi, ktoś zawsze zostaje z tyłu, każde nasze działanie ma swoje blaski i cienie, być może im szybciej uznamy krzywdę swoją na równi z krzywdą innych, tym szybciej skupimy się na tym, co najważniejsze, a mianowicie na odpowiedzi na pytanie dlaczego tak się dzieje? Więc uciekłam niczym dziecko, które dostało szlaban na spotkania z kolegami i koleżankami, choć nikt nie zabronił uciekać temu, kto zarządził szlaban. Ta ucieczka być może nie pozwoliła mi zapomnieć o tym, że po powrocie czeka na mnie moja niezadowolona druga połowa, ale przynajmniej uratowała ten dzień przed całkowitym zmarnowaniem. Wszechobecne murale i zadbana bujna zieleń. Tak przywitał mnie Sochaczew. Miasto zmieniło się nie do poznania, a przynajmniej na plus zmieniła się fasada, bo niestety na ulicy wciąż można natknąć się na widoki-wytrychy, które w jednej chwili rozwalają całą tę cukierkowość w drobny mak. Sprawiają, że w jednej chwili porzucasz pokusę powłóczenia się po mieście bez celu. Co najmniej jakby ta cukierkowość była jedynie ładną przykrywką garnka, w którym zapamiętana przeze mnie z czasów dzieciństwa bieda i nędza łódzkiego dworca miały się nadal dobrze, nigdy nie przeminęły, trwały w swej niezmienionej postaci, umykały być może uwadze w kolorowej rewii, uwadze tych, którzy są przekonani, że sama wiara w to, że będzie, że musi być dobrze, zawsze uchroni ich przed kaprysami losu. Nigdy nie mów nigdy - myślę sobie z pokorą, bo sama jeszcze te 10 lat temu nie sądziłam, że potrafiłabym przeżyć bez tego i owego. I choć bieda i nędza łódzkiego dworca sprzed niemal 30 lat zachwiała w posadach całym moim dziecięcym światem, długo prześladowała mnie na jawie, pamiętam do dzisiaj wyłupiaste oczy w popielatym licu wysokiego i chudego chłopaka w porwanych czarnych szmatach niczym strach na wróble rodem z obrazów Beksińskiego, dziwię się, że wciąż konfrontuję się z tą ulicą, że nie boję się iść z oczyma szeroko otwartymi, nie odwracać wzroku, że się jeszcze nie zamknęłam w czterech ścianach lub nie wyemigrowałam w lepsze światy, balansuję na cienkiej linii przetrwania, jak wygnaniec Dante, który zstąpił w kręgi piekielne, kroczy ich potwornymi ścieżkami i zakamarkami, by oddać hołd temu, co było mu najdroższe, a co zostało mu odebrane bezpowrotnie i przestrzec innych ludzi przed występkiem i błądzeniem. Być może właśnie odbywam bolesną drogę powrotną do własnych korzeni. Obawiam się, że z korzeni nie zostało już nic, zgniły, zjadło je robactwo, być może ktoś usunął karpę. Jeśli już to ukształtowało mnie wszystko to, co po drodze i niestety nie były to same kwiatki. Dzisiaj przyglądam się właśnie temu, co kryło się w ich cieniu, a na co byłam od samego początku swojego istnienia na tym świecie tak ponadprzeciętnie wyczulona. Podczas, gdy w większości ludzi naturalnie uruchamiał się mechanizm klapek na oczach i wiecznej amnezji, ja niczym rentgen przenikałam istotę rzeczy i rejestrowałam bezwzględnie wszelkie oznaki cierpienia i brzydoty. Z perspektywy czasu i wiedzy, którą nabyłam, przypuszczam, że nabyłam tych szczególnych właściwości jeszcze w łonie matki, dla której byłam niestety symbolem wszystkiego tego, czego do tego czasu nie chciała dostrzegać, a czego stałam się niestety uosobieniem, ale było za późno, aby ten klasyczny mechanizm zadziałał, bo działał tylko na to, co nie jest częścią ciebie, co możesz porzucić, do czego możesz odwrócić się plecami, ale to niemożliwe, jeżeli nosisz to coś fizycznie w sobie. Rozwijałam się więc w środowisku skrajnie wrogim zanim jeszcze przyszłam na ten świat. Wciąż jednak nie wiedzieć czemu marzy mi się owa "normalność", choć nigdy jej nie zaznałam, byłam tylko zazdrosnym obserwatorem przy jednoczesnej świadomości, że środowisko, w którym wzrastałam było i nadal jest toksyczne dla mojego rozwoju i dla mojego współistnienia w tym wszystkim, co mnie otacza, współtworzenia tego, wznoszenia tego na wyższy poziom na tej samej zasadzie, na jakiej powinna się opierać decyzja o wniesieniu nowego życia na ten świat. Nie przyjechałam jednak do Sochaczewa zwiedzać, choć mi oczywiście nic nie umknie nawet na najprostszej i najnudniejszej drodze w mieście. Przyjechałam do Sochaczewa w konkretnym celu. Wziąć udział w wydarzeniu Okno Sztuki. Okno Sztuki to wydarzenie kulturalne organizowane w Sochaczewie przez artystę malarza Marcina Hugo-Badera już po raz 11-ty. Jak twierdzi twórca projektu "ma ono integrować artystów i twórców z różnych stron Polski, a może nawet świata". Co chyba najistotniejsze Okno Sztuki odbywa się w plenerze, w parku miejskim, a więc miejscu publicznym sprzyjającym konfrontacjom twórców i potencjalnych odbiorców. W tym roku twórcy mogą prezentować swoją twórczość w aż 3 parkach. Żywiołaków moc niezrównana. To cóż, że to zaledwie iskra... udało mi się ją zakląć w obrazie na wieczność. Lubię ten obraz, lubię karmić się tym złudzeniem, bo wiem niestety, że wszystko wokół mnie płynie, zmienia się, pędzi. Szybko, szybko. Wolę się temu przyglądać niż przeżywać. Wolę przyglądać się jak inny przeżywają, bo nie ufam sobie. Nie ufam temu, co mi się wydaje, a ostatnie męczy to, jaka jest prawda i konieczność ciągłego naginania swojego emocjonalnego kręgosłupa do wymysłów inkwizytorów miłości. I choć bohaterami obrazu jest wyjątkowo para. Ewenement na skalę chyba całej mojej twórczości. Postaci mają nawet głowy, twarze, nie odwracają od siebie wzroku, patrzą na siebie! Niesamowite. Tym, którzy ubolewają nad tym, że na większości moich obrazów są samotne postaci, tłumaczenie, że to właśnie zaproszenie do wspólnego przeżywania, jakoś do nich nie przemawia. Czy jak widzi Pan zakochaną parę na pomoście, to poza tym, że to oczywiście powiedzmy miły widok (zdania będą pewnie podzielone), wchodziłby Pan między dwoje ludzi? - pytam retorycznie. Czy chce Pan tylko podglądać? Nie wolałby Pan przeżywać? Jeżeli moje samotne obrazy skłonią do wyprawy w nieznane, byłabym gotowa uznać to za połowę mojego twórczego sukcesu. A Żywiołaki, mimo, że są apoteozą wcale nie wolnej, ale przede wszystkim najczystszej w swej postaci, bezwarunkowej, naiwnej miłości, paradoksalnie bywa, że wzbudzają zażenowanie, czasami wręcz oburzenie. Ot, odwieczna tajemnica istoty miłości. "Zaćmienie" na kolanie malowane. Jak przystało na twórcę nieprofesjonalnego, konsekwentnie łapię się na tym, że maluję w kompletnym braku poszanowania dla wszelkich zasad dobrego malarstwa. Bywa, że zaczynam od końca, jak widać na załączonym obrazku. Rysownik i były mim Mirek Berka. Zachwyciły mnie jego akty inspirowane Owidiuszem. W szczególności Hipnos. Świetnego wyczucia anatomii doszukiwałabym się w dawnej przygodzie artysty z pantomimą. Choć to właśnie ta nietypowa instalacja zwróciła moją uwagę. Geneza jej powstania nie jest mi zresztą obca, ponieważ sama mam również talent w dostrzeganiu potencjału przedmiotów pozornie bezużytecznych porzucanych na ulicy lub wystawianych przed ludzi na śmietnik. Ekspozycja miała swój sentymentalny akcent w postaci kurtyny, pamiątki z okresu przygody z pantomimą. Jedyne, o co bym zadbała, o czym bym pomyślała, to zadbanie nie tyle o udoskonalenie ekspozycji, co zadbanie o taką oprawę prac, aby z jednej strony zachować ich integralność z ekspozycją, a z drugiej zabezpieczyć przed uszkodzeniami. Oryginalna podkowa na stoisku sztuki kowalskiej w ramach pokazu "Z historii dawnych zawodów" w parku przy ul. Traugutta w Sochaczewie Wśród abstrakcyjnych, energetycznych obrazów Pani Teresy Cybotor znalazł się kojący rodzynek. Tego właśnie potrzebowało moje niespokojne wewnętrzne dziecko. Tomasz Pawłusiewicz Mnie najbardziej ujęły tematy kosmiczne. Galaktyki, rozgwieżdżone nieboskłony, klimatyczne wieczorne pejzaże. Mój nowy ekspozytor. Ta zieleń okazała się całkiem trafiona. Powrócę 12. stacja drogi krzyżowej: Pan Jezus złożony do grobu Droga krzyżowa przy kościele pw. Matki Boskiej Różańcowej w Sochaczewie Twórca rzeźby opowiedział nam pewną historię kryjącą się za niepozornymi ptasimi śladami odciśniętymi w betonie. Otóż, gdy praca była już skończona, pozostawiona do wyschnięcia, nagle na parapecie usiadł gołąb . Zamiast go przepędzić i wyrównać powierzchnie, nagłe pojawienie się ptaka nabrało dla autora wymiaru symbolicznego. Tym bardziej, że chwilę później zadzwonił telefon i obwieścił, że na świat przyjdzie nowy człowiek. Ostatnią rzeczą, jaką myślałam zrobić tego dnia w Sochaczewie, było przejście drogi krzyżowej (niespecjalnie lubię się umartwiać, życie samo w sobie jak rzeka przynosi zmartwienia), przejście drogi krzyżowej od końca, przejście jej wybiórczo, w połowie (czyżbym ominęła jakieś stacje w swojej własnej krzyżowej drodze życiowej?!), przejście z przewodnikiem (raczej unikam), przewodnikiem, którym był jednocześnie artystą rzeźbiarzem (to było wystarczającym argumentem, aby zmienić swoje przyzwyczajenie), twórcą aż sześciu z nich. Najbardziej ujęły mnie w jego pracach twarze. Szybko okazało się dlaczego. Otóż Bartek inspiruje się w swojej pracy wizerunkami prawdziwych mniej lub bardziej znanych ludzi. We fragmencie przedstawiającym powrót syna marnotrawnego odnaleźć można nawet podobieństwo rysów twarzy ojca z jego własnymi. Co więcej, twarzy syna marnotrawnego nadał rysy swojego własnego syna. Z całą pewnością również jego prace ujmują pewną surowością formy, wykonane ze szlachetnego betonu przedstawienia sprawiają wrażenie o wiele starszych niż są w rzeczywistości, rzeźby ciekawe są również z punktu widzenia zawartej w nich symboliki, licznych odniesień do historii, sztuki, religii nie tylko w kontekście światowym, ale co najistotniejsze lokalnym. Z całą pewnością można śmiało powiedzieć, że Bartek Kurzeja to twórca świadomy, o pewnej ręce, potrafiący w swojej twórczości połączyć rzeczy pozornie niemożliwe - spełnić żelazne oczekiwania klienta i jednocześnie przemycić w dziele samego siebie. Autor rzeźby Bartłomiej Kurzeja. Myślałam, że jest z Podlasia, ale okazało się, że to rodowity góral z Podhala. Wszelkie przejawy nieokiełznanej miejskiej zieleni zawsze mnie zachwycają. Paradoksalnie przywodzą w pamięci zielony, tak! zielony Śląsk!
Wszystko zaczęło się od pobytu nad jeziorem, pomostu, ogniska, które przywołały wspomnienia z dzieciństwa, a w szczególności konkretny obraz, a właściwie artefakt - zdjęcie z dzieciństwa. Obraz na nim utrwalony. Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Co ciekawe zdjęcia stanowią chyba jedyny skarbiec jako tako pozytywnych wspomnień. Niewiele więc zmieniło się od dawnych czasów - zwykle na zdjęciach staramy się zatrzymywać przyjemne obrazy. Oto jeden z nich. Cisza przed burzą. Za kilka miesięcy stanę na granicy życia i śmierci. To było właśnie to, co najbardziej mnie zaskoczyło, gdy odnalazłam to zdjęcie. Gdyby nie widniejąca na nim data żyłabym w błogim przeświadczeniu, że ja z tego zdjęcia to wciąż beztroska sześciolatka, a jednak okazało się, że jestem tutaj o wiele starsza. NaPomost - symbol tego, co pozwala na przejście nad czymś i wejście w głąb czegoś lub kogoś. Siebie? Nad sobą? Nad czym? Czego? Przypomniał mi się obraz, w którym "zakochałam się" od pierwszego wejrzenia. "Mostek" zaprzyjaźnionego śląskiego malarza Edwarda Czecha z Siemianowic Śląskich. "Mostek" Edward Czech By nie wpaść w otchłań głębokiej wody Gdzie wiry życia wciągać nas mogą Czasami wznieśmy się ponad wszystko By stąpać po-moście swoją, suchą nogą Mimo że na etapie wizji tworzącej się jeszcze na etapie doświadczenia, nad jeziorem, przy ognisku, na pomoście nie było żadnych religijnych inspiracji, mimowolnie wkradł się kult słońca, światła jako siły budującej, źródła oświecenia, rozwoju, początku, życia, tworzenia, a wraz z nim postaci, która jest jego uosobieniem i jednocześnie strażnikiem, stróżem, kapłanem - przewodnikiem pomiędzy tą mistyczną siłą a człowiekiem. Pierwotnie postać jakby obejmowała słońce ramionami, chowała je w dłoniach, trzymała je, łączyła z ziemią. Potem doszły kolejne wizje tej postaci nakładające się na siebie, również kogoś na wzór anioła stróża. Tak oto wytworzyła się dynamiczne uosobienie wszechopiekuna o aż 8 ramionach. Narzucało się skojarzenie z hinduistycznymi bóstwami. Siwą. Kriszną. W tym samym czasie powstała rzeźba typu found natural object art przedstawiająca drzewo, a następnie powróciła wizja obrazu zarysowanego przez znajomą hinduską malarkę Varshę Rajput przedstawiającego Krishnę i Radhę na huśtawce, jak się okazało symbolika związana z tymi postaciami naturalnie łączyła się ze zgłębianym w obrazie tematem. Moty Krishny i Radhy na huśtawce ma wcale nie takie błahe znaczenie jak się okazuje w kontekście doświadczenia na pomoście. Krishna i Radha Rasalila (sansk. रासलीला) – w krysznaizmie mistyczne i ekstatyczne połączenie się wyznawców z Kryszną (Najwyższym Osobowym Bogiem) przez zabawę, taniec, radość, miłość i całkowite oddanie, co ma uwalniać od rezultatów złej karmy."Nie ma wyzwolenia ze świata materialnego, jeśli istnieje przywiązanie do ciała” W krysznaizmie miłość Radhy i Kryszny symbolizuje związek między duszą człowieka i bogiem. Gdy są one rozdzielone, usychają z tęsknoty za połączeniem się z sobą, tak jak Radha i Kryszna tęsknili za sobą. Ludzkie uczucie miłości i całkowitego oddania jest w krysznaizmie sposobem na połączenie się z bogiem. huśtawka - waga Ledwo przypomniałam sobie o Krishnie i Radhie na huśtawce, ku swojemu zaskoczeniu następnego dnia trafiłam przypadkiem na huśtawkę na drzewie rosnącym nad rzeką. Postanowiłam usiąść na tej huśtawce i chwilę się pohuśtać. Doświadczenie to przywiodło mi w pamięci moment, gdy leżałam na samym końcu pomostu. Jezioro było tego dnia wzburzone i rozwiane. Byłą duża fala. Wiał silny północny wiatr. Gdy leżałam na pomoście, czułam się jak na pokładzie jachtu targanego przez morskie fale. Przed oczyma stanęło mi "Oko cyklonu" po części inspirowane doświadczeniem rejsu jachtem po Bałtyku. Wszystko na niebie i ziemi najwyraźniej podpowiadało mi kierunek, w którym powinnam zmierzać w procesie twórczym. Każdy mój obraz jest z reguły przemyślaną kompozycją, w której każdy szczegół ma znaczenie, ale wizja nie jest czymś zamkniętym, nieraz rzeźbię ją miesiącami zanim przystąpię do właściwego malowania, a i nawet wtedy bywa, że okazuje się, że nazbyt pochopnie, bo ostatecznie w trakcie samego malowania zmieniają się kolejne szczegóły. Wciąż mam poczucie, że ostateczna wizja nie jest skrystalizowana. W każdym razie najważniejszą rolę pełniło w niej od samego początku słońce i jego wpływ na ludzkie życie zarówno w sensie dosłownym, jak i mistycznym. Ten wpływ zakłócany jest przez szereg czynników. I tak oto w drugiej części obrazu niebo zajdzie ciemnymi chmurami, a dorosła kobieca postać unosząca się na wodzie zostanie porażona gromem. Każdy mój obraz to łamigłówka. To jak podróż wgłąb siebie. Bardzo często mająca punkt wyjścia w bieżących wydarzeniach z mojego własnego życia, z którymi wiążę jakieś szczególne nadzieje, oczekiwania, oczekiwania to chyba najlepsze określenie. Owe great expectations obnażające z całą bezwzględnością nieprzystawalność zamiarów do sił, brak gotowości, brak przygotowania. Raz uruchomiony mechanizm powoduje zwykle autodestrukcyjną lawinę zdarzeń mających paradoksalnie jednocześnie ogromny potencjał poznawczy. Wali się fasada, ale odsłania to, co leżało u jej podstaw. Nie jest to koniecznie piękne, przyjemne, budujące, ale z całą pewnością uświadamiające. Odpowiednio wykorzystane może pozwolić na zbudowanie czegoś nowego, wejście na wyższy poziom wtajemniczenia, swoistego zen, choć istnieje również ryzyko tego, że mimowolnego powielenia tych samych błędów, powtórzenia historii. Im więcej takich błędnych i pustych przebiegów, tym większy niepokój, a co za tym idzie ryzyko, że pozostanie się już zawsze na pierwotnym poziomie wibracji.
Kadr z filmu "Piękna i potwór" (1978) reż. Juraj Herz, czechosłowackiej wersji Disneyowskiej "Pięknej i Bestii".Fragment obrazu autorstwa Josefa Vyleťala. Wszelkie potwory, zjawy i inne poczwary to wytwory ludzkiej wyobraźni, dla których główną inspiracją była niegdyś z całą pewnością natura. Na zdjęciu grzebuszka ziemna o bardzo bojowym nastawieniu, jak również mrożących krew w żyłach odgłosach ostrzegawczych, złowrogim spojrzeniu, nabiegających czerwieniu gruczołach, odstraszającym ubarwieniu i nabrzmiewającym jak balon obślizgłym ciałku. Niektóre stworzenia i twory natury od niepamiętnych czasów bywały pejoratywnie czy wręcz negatywnie kulturowo nacechowane. I tak na przykład ropucha utożsamiana była z czarownicami. Choć mało kto wierzy dzisiaj w istnienie czarownic, niechęć do ropuch pozostała. Kadr z filmu "Piękna i potwór" (1978) reż. Juraj Herz, czechosłowackiej wersji Disneyowskiej "Pięknej i Bestii".Fragment obrazu autorstwa Josefa Vyleťala. Wszelkie potwory, zjawy i inne poczwary to wytwory ludzkiej wyobraźni, dla których główną inspiracją była niegdyś z całą pewnością natura. Na zdjęciu fragment spróchniałej karpy przypominające głowę jakiegoś zwierzęcia lub straszydła. Kadr z filmu "Piękna i potwór" (1978) reż. Juraj Herz, czechosłowackiej wersji Disneyowskiej "Pięknej i Bestii".Fragment obrazu autorstwa Josefa Vyleťala. Wszelkie potwory, zjawy i inne poczwary to wytwory ludzkiej wyobraźni, dla których główną inspiracją była niegdyś z całą pewnością natura. Na zdjęciu charakterystyczne ślady na pniu jodły po zaniku gałęzi bocznych przypominające oczy. Kadr z filmu "Piękna i potwór" (1978) reż. Juraj Herz, czechosłowackiej wersji
Disneyowskiej "Pięknej i Bestii".Fragment obrazu autorstwa Josefa Vyleťala. |
VICTORIA TUCHOLKA
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|