Niektórzy kombinują jak najszybciej zrobić i zarobić, a ja z kolei nie lubię (się) oszczędzać. Moja praca nad obrazem zaczyna się od surowego płótna lnianego, które, o zgrozo! staje się powoli towarem deficytowym. Ostatnio zawitałam w progi Żyrardowa, które reklamuje się wszem i wodzem stolicą nie tylko polskiego, ale europejskiego włókiennictwa, czyniąc len swoją wizytówką. Przekonana, że zakupię tutaj długo marzące mi się surowe płótno lniane na podobrazia z prawdziwego zdarzenia, zawitałam w progi przybytku, w którym nie raz już len kupowałam. Obsługiwano mnie z uśmiechem na twarzy, ba! dostałam tam nawet ostatnio zniżkę. A tu niespodzianka, ekspedientka zbyła mnie obcesowym "Trzeba chodzić, pytać" wyraźnie bardziej skupiona na turystach snujących się wśród obrusów i serwetek. Nie będę ukrywać, że czułam się po prostu niepocieszona, o poczuciu zlekceważenia nie wspominając. Wszakże taki surowy len wcale nie jest tani, a mamy chyba inflację, więc każdy klient powinien być na wagę złota. Na szczęście nie chodziłam i nie pytałam. Do Żyrardowa mam bowiem ponad 30 kilometrów. Napisałam na adres zamówień, tam również zostałam zbyta, że jednak nie posiadają takiej tkaniny, o proszę! dopiero co kilka dni wcześniej kazano mi chodzić i pytać, a na stronie jeszcze kilka dni wcześniej w ofercie było wciąż płótno o niezbędnej gramaturze. Wszystko wskazuje na to, że miejsce zmieniło najwyraźniej właściciela, który postanowił pójść po najkrótszej linii oporu. Len sprowadziłam ostatecznie aż z Wielkopolski. Przy okazji polecam sklep internetowy Artmal (sugeruję dzwonić, wówczas zamówienie zostanie dużo szybciej zrealizowane). Koniec dygresji o kompletnym skomercjalizowaniu Żyrardowa, którego wizytówka od teraz z całą pewnością będzie obrus, bez którego nie wolno wrócić z weekendowego wypadu. Może jak będziecie kupować obrusy, to surowy len znowu wróci na półki!? Moja praca nad obrazem zaczyna się więc od surowego płótna lnianego. Krosna wykonuję i zbijam sama, choć niektórzy próbują mi wmówić, że skuteczna i efektywna obsługa młotka, gwoździa i listwy to zadanie zbyt skomplikowane dla osobników płci żeńskiej. Kto kogo próbuje przekonać?! A może programować? Współczuję, a nawet gorzej pogardzam wszystkimi tymi, którzy konsekwentnie utrudniają, ograniczają, uniemożliwiają kobietom możliwość rozwoju w dziedzinach zdominowanych przez mężczyzn. Żyjcie sobie dalej w tym Waszym czarnogrodzie. Koniec dygresji. Wykonywanie samodzielnie podobrazi tratuję jako swoistą drogę krzyżową, bo i owszem wymaga to nieco wysiłku, ale właśnie ten wysiłek stanowi dla mnie również element procesu tworzenia. Już na tym etapie przygotowuję się psychicznie do trudu, który mnie czeka. Przenoszenie na płótno własnych przeżyć, emocji, myśli nie należy bowiem do łatwych zadań. To trochę tak, jakby przeżywało się coś jeszcze raz. Swoiste deja vu. A moje obrazy wbrew pozorom dotykają nieraz trudnych spraw. Moich spraw, które być może przełożone na język obrazu, znajdą wyrozumiałego odbiorcę i być może swojego przyszłego posiadacza. Gdy więc tak piłuję, zbijam, mierzę, wycinam, naciągam, wcieram, kleję, gruntuję, przypomina mi się pewien ceramik z Podlasia, który patrząc na moje obrazy, żachnął się, że malowanie to nie dla niego, że on by nie zniósł tak tylko siedzieć i malować. No cóż, do tego siedzenia i malowania w sensu stricte nieraz bardzo, bardzo długa droga. Kto wie, ile muszę zjechać, przejść i przeżyć, i to nie tyle za płótnem, co za nazwijmy to inspiracją, zanim w końcu to we mnie wybrzmi i uspokoję się na tyle, aby usiąść na spokojnie, utrzymać w ręku ten pędzel i wysiedzieć to malowanie do końca. Paradoksalnie te wszystkie czynności, które muszę wykonać, aby mieć na czym malować, pomagają mi oczyścić się ze zbędnej? negatywnej? energii, niepokoju, nieraz gniewu i żalu. Drugi człowiek może zadać cios, zignorować lub uciec, zostawiając nas w poczuciu winy, rozdarcia i braku zrozumienia. Płótno przyjmie wszystko.
0 Comments
Miniaturka, właściwie bardziej projekt niż właściwe dzieło, choć te drobiazgi cieszą się zwykle dużym zainteresowaniem. To również wizja, która długo mnie prześladowała, swojego czasu powstał szkic, a potem następowały ciągłe nawroty wizji inicjowane oczywiście rzeczywistymi miejscami i zjawiskami. Śląskimi zamkami, chmurami łudząco przypominającymi góry lub jakieś wiszące krainy, dla których człowiek chętnie porzuciłby wichrową szarą codzienność. Słynny żółty szalik to będzie najprawdopodobniej motyw coraz częściej goszczący w moich kolejnych obrazach. Tym, którym kojarzy się jednoznacznie, radzę oczyścić ciało i umysł niekoniecznie mocnymi trunkami. Osobiście nie przepadam za alkoholem, a moje wizje nie mają nic wspólnego z jakimikolwiek używkami. Nie potrzebuję ich, aby widzieć więcej. Żółty szalik to chyba bardziej piętno. Piętno niepoprawnego optymisty, który próbuje niczym dziewczynka z zapałkami we wszystkim znaleźć jakieś dobre strony na przekór wszystkiemu i wszystkim tym, którzy próbują mu wmówić, że nie warto, że nie ma nic więcej poza tym, co jest, że świat jest brzydki, smutny i wyrachowany, jak ludzie, którzy go kształtują. Kiedyś zetknęłam się gdzieś w wirtualnej czarnej dziurze z przestrogą, by nie dzielić się z ludźmi swoimi marzeniami, bo zrobią wszystko, by Ci je odebrać, zniechęcić do dążenia do ich realizacji, za wszelką cenę próbując stłumić Twoje zapędy w zarodku, i chyba jest w tym stwierdzeniu wiele prawdy. Tej myśli towarzyszyła cała przypowieść o męce człowieka, który opierał się różnym siłom, które za wszelką cenę próbowały poznać jego tajemnicę, ale on skutecznie je zwodził i ostatecznie udało mu się zrealizować swój zamiar. Wszystko zaczęło się od snu, w którym wyśnił swoje miejsce na ziemii.
Bardzo stary projekt sprzed kilku lat, który również postanowiłam rzucić na miniaturowe podobrazie z zachowaniem 100% wierności z oryginalnym szkicem. Powstało kilka takich motywów z klatką, ale ten jest najlepszy i zapewne również doczeka się przeniesienia na większe płótno. Minimalistyczny i oszczędny. Czasami sami siebie zniewalamy, ograniczamy, karzemy. Sami zamykamy się w klatce. Niekoniecznie dlatego, bo tak chcemy, ale bardziej dlatego, że napotykamy opór z zewnątrz. Opór wobec swobody naszej ekspresji, który wprawia nas w dyskomfort, zażenowanie, poczucie winy i wstydu, a jeżeli jesteśmy jeszcze zbyt wrażliwi i nie mamy wyrobionego silnego kręgosłupa, łatwo ulegamy wszechobecnej martyrologii, która powoduje, że ludzie tłamszą w nas wszelkie przejawy wiary w siebie. Stłumiona ekspresja na zewnątrz nie oznacza jednak koniecznie tego, że człowiek, którego postrzegamy jako pozbawionego pasji, nie posiada silnie rozwiniętego świata wewnętrznego, który przesuwa granice ekspresji jeszcze dalej niżeli byłoby to możliwe w świecie realnym. Rodzi to sobą wbrew pozorom duże ryzyko, bo człowiek żyjący bardziej w świecie fantazji, może zatracić umiejętność rozpoznawania niebezpieczeństw w realnym świecie, idealizując tam, gdzie w gruncie rzeczy nie ma czego idealizować po to tylko, aby zachować jakąś skalę pomiędzy dobry-zły, choć może się okazać, że w rzeczywostości będzie się ona przebiegać pomiędzy biegunami mniejsze zło-większe zło. A propos klatek i sytuacji, w których ludzie próbują nas zmieniać po to, abyśmy zmieścili się do tej ich wymarzonej klatki. Swoistej formy. Gombrowiczowskiej gęby. Ptak-oko w tym wypadku ma wiele wspólnego z symbolem oka opatrzności, które z bliżej nieokreślonych powodów "czuwa" nad nami, choć niewiele brakuje do tego, aby ktoś nas w klatce zamknął. Może intuicją? Może najzwyklejszym sprzeciwem? Nie, nie chcę. Na który tak trudno nam się nieraz zdobyć.
Magia nic więcej dodać, nic ująć. Magiczny moment. Magiczne miejsce. Ot, raj zawitał ponownie na ziemii. I to w miejscu, w którym najmniej bym się go spodziewała. Chyba nie zdradzę Wam, gdzie to. Może zdradzę temu, któremu jest pisane. Obrazek niewielki, misterna robota, trąci trochę impresjonizmem, ketdrami Moneta, choć w tym akurat wypadku żadne poranne mgły nie były potrzebne, paradoksalnie wbrew wszelkiej logice niczym robienie zdjęć pod światło, zadziałała spowita w cieniu fasada, której ten cień dodał uroku i przede wszystkim te kwitnące wiśnie, to one przenoszą archietktoniczny porządek w inny wymiar, stanowią metafizyczną nadbudowę skądinąd zachwycającego portyku. To najprawdopodobniej początek cyklu wiosennych mariaży architektury z naturą. Wiosna to zresztą chyba moja ulubiona pora roku. Wciąż marzy mi się wiosenna podróż na Suwalszczyznę, gdzie kwitnące drzewa owocowe zdradzają tajemnice zagubionych w dolinkach ruin niegdysiejszych gospodarstw. Chciałabym zobaczyć to kiedyś na własne oczy.
Jakieś dwa tygodnie temu wykonałam na szybko mały szkic na marginesie bloku. Wydarcie wizji i rzucenie jej na papier to dla mnie droga przez mękę. Czasami czuję się tak jakby było mnie dwie, jakby w jednym ciele były dwa bliźniaki, jeden widzialny, drugi niczym cień, czujny cerber udaremniający wszelką swobodę, czasami czuję się właśnie tak jakbym musiała go zwodzić od takim niby tam bazgraniem na marginesie, które zwykle uchodzi jego uwadze, żeby w ogóle wizja doczekała się jakiegokolwiek fizycznego utrwalenia. Mój osobisty cerber nie lubi rzeczy wielkich, działań z rozmachem. Gdy więc przechodzę do właściwego dzieła. wpada w największy gniew i utrudnia mi pracę po całości. Nieraz od zaistnienia wizji do pierwszego szkicu mijają miesiące. Być może jest w tym jakaś logika. Z całą pewnością skoro wizja nie ginie w natłoku innych wrażeń i przeżyć, wciąż wraca, natrętnie prześladuje, musi być ważka, a z całą pewnością ważniejsza od innych, a więc ma przed nimi pierwszeństwo. Być może również samo jej zarysowanie się w mojej głowie to zaledwie preludium do złożonego procesu krystalizowania się pod wpływem tego, co widzialne i faktyczne, tego, co nie pozostawia żadnych złudzeń, że faktycznie jest i nie da się temu zaprzeczyć, np. krzesło, szklanka, stół. Wszelka próba przyśpieszenia tego procesu kończy się spektakularnym fiaskiem. Razi banałem. Choć paradoksalnie, co zawsze mnie strasznie dziwi, to właśnie tymi przedstawieniami ludzie zachwycają się najbardziej jakby to były nie wiadomo jakie dzieła. Czasami nawet zastanawiam się, czy czasami nie żartują. Nie dowierzam temu, co słyszę, bo ja najchętniej te właśnie dzieła zerwałabym z krosna i naciągnęła ponownie tyłem na przód, by popełnić coś moim zdaniem bardziej natchnionego. Podobnie było z Trzema Kobietami. W pierwszym, pochopnym chwyceniu za pędzel, były tylko dwie kobiety, ale całość kompletnie minęła się z moją wizją. Być może poza dłońmi, nazwijmy to tak, upiora, które były jedynym fragmentem ciała faktycznie materializującym się pod wpływem rozlanej wody. Cała reszta pozostawała niewiadomą. Powyższy szkic zresztą całkiem trafiony, jeżeli chodzi o efekt negatywu, swoistego odwrócenia, a więc ukazania tego, co zwykle trudne do wyobrażenia, wciąż wymaga pewnego kompromisu w zobrazowaniu upiora, choć zdecydowanie jest już blisko. Nie wiem, czy w ogóle będę nadawała upiorowi ludzkich kształtów i atrybutów. Być może będzie tylko ledwo zarysowującym sylwetkę skupieniem naczyń krwionośnych. Oczywiście moim celem jest jak zwykle olej na płótnie, choć nieco się waham. Nie jestem w stanie przewidzieć jak zachowa się materia. Z całą pewnością będę tym razem dążyć do oszczędności w formie i kolorze, choć niezbadane są wyroki być może niekoniecznie boskich, ale z całą pewnością nadprzyrodzonych sił, podobne deklaracje, że tym razem będzie czarno-biało zwykle spełzały na niczym w moim przypadku, choć tym razem ta oszczędność wydaje się wręcz wskazana zważywszy na powagę tematu. Z całą pewnością pojawi się kolor niebieski lub jego odcień, żywioł wody odgrywa bowiem w tym wypadku rolę przewodnika, łączy wszystkie trzy postacie, nie bez znaczenia jest również symbolika związana z wodą, kluczowa dla wydźwięku całości. Temat trudny i wymagający formalnie, a tym samym wydłużający proces twórczy.
PRYMITYWIZM W ARCHIETKTURZE: Le Palais Ideal de facteur Ferdinand Cheval. Hauterives, France1/27/2022 Le Palais Ideal de facteur Ferdinand Cheval w Hauterives, Franja, czyli przykład prymitywizmu w architekturze
Muszę przyznać, że poczułam ulgę, gdy po obejrzeniu filmu fabularnego poświęconego francuskiemu listonoszowi, odkryłam, że budowla z filmu faktycznie istnieje i, że to wszystko prawda. Spotkałam w swoim życiu kilku Francuzów w różnych częściach świata, na przykład rowerzystę, Francuza hinduskiego pochodzenia na Suwalszczyźnie podczas rowerowej wyprawy po Europie czy francuskiego lotnika podczas wyprawy dookoła Australii, który wzbogacił się na produkcji kosmetyków z alg morskich, więc w sumie nie dziwi mnie, że to właśnie Francuz przy raczej znikomej wiedzy na temat budownictwa podjął się realizacji pałacu idealnego. Na tyle, na ile się zorientowałam, Francuzi wykazują szczególne predyspozycje do podejmowania i co ważniejsze realizacji z powodzeniem, a nawet sukcesem wyzwań najśmielszych, żeby nie powiedzieć postradanych i szalonych. Warto rozeznawać się w tym temacie, by nieco rozjaśnić ogarkiem nadziei ciemnogród, w którym przyszło nam funkcjonować. Wymyślny pałac skojarzył mi się z próbą wcielania w życie mojej osobistej wizji przestrzeni dla odmiany ogrodu, która w swej idei pierwotnej, równie prymitywnej, a przynajmniej prymitywnej w kontekście obowiązujących tendencji w ogrodnictwie, nie odbiega dalece od tej, która przyświecała twórcy pałacu idealnego, a którego przez gro życia okrzykiwano szaleńcem, któremu zachciało się pałacu. Ot i mi zamarzyło się ogrodu idealnego przy równie ubogich zasobach finansowych i materialnych, jak i wiedzy i doświadczenia z zakresu projektowania terenów zielonych i ogrodnictwa. Co więcej jestem twórcą nieprofesjonalnym w zakresie grafiki, malarstwa, rzeźby i fotografii. Z listonoszem Chevalem łączy mnie również zamiłowanie do chodzenia, jedynej moim zdaniem zgodnej z naturalnym rytmem organizmu formy przemieszczania się, zbierania kamieni i innych materiałów, które służą mi do kształtowania otaczającej mnie przestrzeni. Cały mój świat wraz z moją własną osobą został w istocie stworzony z odpadów cywilizacji i darów natury. Moja konsumpcyjność z kolei z roku na rok zawęża się, czyniąc mnie tym samym coraz bardziej prymitywną i minimalistyczną, a tym samym wrogą bezwzględnemu kapitalizmowi. I can climb the trees like a squirrel I am no worse than dogs. I can chase the road pirates I can croak like frogs
A PHOTO OF A GIRL It all started with a photo. A photo of a girl with transluscent pale skin. Her veins made her look as if entangled in a blue spider's web. Almost as if water was streaming down her body. As if she was melting. Transforming into whatever an element. Maybe water. Maybe air. Or maybe she was just about to burn down in flames. Her photo made such a lasting impression on me that I still cannot forget it, though we have never ever met. The girl commited suicide just a month before my arrival. I was caught by surprise with this news as her family told me about it upon arrival claiming that nothing serious enough?! has happened for me to be informed in advance. Well, it was not fair, because suicide is a grave thing, a young girl killed herself and it is not a regular, "normal" thing, you just cannot pretend that nothing has happened, well, you can, you can do whatever evil you like to yourself, but there is a limit, it starts with the comfort of other people. Hiding this fact from my knowledge should be an argument grave enough to leave, but for some unexplained reason I stayed. Why? Maybe because I got used to be put in incomfortable situations by my own family throughout my whole life. The boundaries of the comfort of others have been pushed by them to the limits and at my cost. At the cost of my comfort. A very complex manipulation. Thus I became sort of passive and ambivalent to the evil directed at me. Or maybe I had no choice but to accept the fact because of far more down to earth reasons, because I have just invested a great deal of time, effort, expectations and money to cross around 400 kilometers to get there and if I were to come back, it would mean a great loss on my part, I would have to express my disappointment with their lack of respect towards me. Again not treating me seriously and equally just as towards the suicide. I was put in an uncomfortable situation and nobody really cared about my feelings just as nobody must have cared for the feelings that drove the suicide to final solution. She was just lost and wrong and first and foremost we are stronger so we are right. And so I got involved in a sort of a perverse game. A game oriented at seeking revenge on the suicide, a child who chose a forceful solution to punish her relatives. Involuntarily I became a victim. Caught between a rock and a hard place. A medium. A tool. A pawn in the game, the war between the worlds. The world of the living and the world of the dead. This painting will be a personal testimony of my story. Paintings - this is how painters seek revenge. Lately I heard a man commenting on some family conflict that he prefers to have peace of mind to be right. Her prefers to have to be?! Well, you cannot have everything? D0 you? THE GLASS OF WATER Then there was a glass of water knocked over accidentally during my next visit after years. Though it was no coincidence. Then I realized the girl, she has never left the place, this table, she was angry, ready to use everything and everyone to seek further revenge on the living. Caught in between the Earth and the Heaven. Purgatory. It is all here on Earth - hell, heaven, purgatory. Whatever you wish, you get. Just remember not to let other people choose for you. No use in them throwing away the things of hers. Now she became maybe even more powerful than before. How could a dead person do things?! After all she is dead, she is no longer real, physical. Still I could feel her anger. Go away, stranger! This is my table! This is my seat! Look at me, Mother, Sister. I am here! Leave the washing! Sit down and listen to me! I could almost imagine her knocking over this glass to attract her family's attention. Attention of the people who using all possible means avoided interaction even with a friend just because she reminded them about the suicide. Now as the glass was knocked over and water spilled all over, they had no choice but to react. A spontaneous and possibly the only natural reaction in all that emotionally repressed world where only good things have the right to exist. THE THREE WOMEN So there are three parties in this spiritual seance. The dead, the living and the stranger. The last one is used by the dead person to influence the living, but also by the living, because they can feel the stranger pities the suicide, so according to the rule of autoprojection they avoid or fight the stranger, beacause the stranger becomes the advocate of the suicide and they are angry with the suicide. They feel discomfort in the stranger's presence, because they cannot tell what the stranger really thinks about the situation, the suicide, them. They do also not feel comfortable with themselves, because they keep on wondering how they could have prevented the suicide if they did do or not do things. The stranger is just a perfect incarnation for a ghost. The more they share the stronger the discomfort for the living who might often forget that this person is a seperate, independent entity not sharing the same goal. They will involuntarily autoproject their personal anger on the person just as if they would have done it if they only could meet, sit and talk with their daughter. They cannot forget and forgive the shame the suicide has brought on them. As long as this mental state will continue, they will not be able to clean the energy. They will involuntarily focus on common traits with the suicide in anyone who comes in. THE MEDIUM Who am I? A medium or just a tool? Is becoming aware from perspective of having been used by others a matter of active or passive participance in the conflict? Maybe it is only now that I become active? A medium? Through sketches, notes and finally sooner or later in the future through the painting and sharing it all with the world as if it was a testimony of my story, a testimony of an act of violence on people by the suicide, my tribute to her as to some extent she does exactly what I do not dare to do, show anger, I should have been angry about being told the truth upon arrival, why have I not felt and showed anger? have I directed it inside? is it a matter of ambivalence? passivity? resignation? from perceiving myself as a human being who has rights to be treated with respect? the testimony of the ignorance, inability to forgive and to accept one's own guilt, great sorrow transformed into misdirected revenge on other people by the living? Sometimes I wonder, maybe actually killing oneself or another in a violent context is actually the only way to prove one's own humanity. Being violeted just cannot do without expressing one's own pain. Maybe it should result in killing the one who violated us. Otherwise, we kill ourselves in physical or mental way and other random people involved in the story of our life. This pain is like cancer. Like a mortal desease. It will not stop until it kills again. It mutates like a virus seeking endlessly news ways of infecting people. We become all infected with it. There is no place to hide. No isolation will do. We just have to express our emotions in the most real, physical, violent way. It seems like the only effective cure. Otherwise, we all seem like ghosts wondering around this world. THE COMING OUT OR COMING IN? When I was wondering upon it, the idea of "the coming out" came up my mind, but it is not quite the case, because it is not the living who come out. Moreover, the living, they do not actually want to come out at all. They tolerate each other's passivity, ambivalence, ignorance. If there is any action on their part, it is just a side effect of the tension growing up in them and it is accidental and random. It can be just anything, they are sorry even for it, and it can hardly be interpreted as any kind of declaration of one's own attitude, thinking or feeling in a given moment. It has more to do with a spiritual seanse, though again it is not the living who are the medium, the active being seeking interaction between the living and the dead. It is rather the dead who uses our latent, dormant, repressed fears, thoughts, feelings and emotions, who embodies the living and uses all our secret potential to interact with the others. Still they cannot speak, they can only use the body to a certain extent to influence the real world. If anyone speaks words and uses them as a weapon to punish, hurt or undermine self-esteem, it is the living and it is undoubtedly wrong and evil. It is not the dead who is evil, but those who are alive and cannot accept their own fault and guilt. They think they are right because they were stronger, but it is actually the opposite. A suicide makes us all weak. If we continue to live on and insist upon being stronger, it is always at a price. We should actually all do just the same to prove we are authentic in our feelings towards the suicide. We should commit suicide. The experience and grief should overgrow us, but we fight it. It is just the same anger that drives us as it has driven the suicide to the forceful solution. The only difference is that our solution is passive. We repress our emotions and that is how ghosts are born, incarnate us and continue to seek revenge on others. It is the coming out of our repressed emotions, thoughts and feelings.
|
VICTORIA TUCHOLKA
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|