Nie wiem, co za licho za mną ostatnio chodzi. Nie mogę zabrać się do malowania, choć przecież projekty i podobrazia czekają w kolejce. Wszelkie zapytania kwituję kryzysem twórczym. Chyba utknęłam w działaniu, które wymyka się mojemu pojęciu. Codziennie bowiem ginę w szczegółach i nie potrafię znaleźć punktu odniesienia, który dałby mi szerszy obraz tego, co w takim zapamiętaniu tworzę, bo przecież tworzę. Być może największe dzieło swojego życia. Równie efemeryczne jak moja osoba, która dzisiaj jest, a jutro ślad może po niej zaginąć. Tak jak grób zapomniany zapada się i zarasta, tak i ogród zginąć może pod liśćmi i na powrót zdziczeć. Moje działanie nie jest umotywowane żadnymi konkretnymi zagrożeniami, bo urodziłam się pod ciemną gwiazdą permanentego stanu zagrożenia, ale chyba świadomością nieuniknionego rozpadu, entropii wpisanej w naturę wszelkiego istnienia, entropii, która staje się powoli również moim udziałem, zaczynam odczuwać ją każdym kawałkiem swojego ciała, czuję, że zaczynam się rozpadać. Być może na swój sposób ziszczam jedno ze swoich największych marzeń, aby stać się niewidzialną. Zniknąć. Czuję się jak marionetka z jednego z moich obrazów, którą Bóg właśnie odgrywa jakieś kolejne wymyślne igrzysko. Gdy mnie zagadują o ogród, odpowiadam, że to nie jest mój ogród, nic na tym świecie nie jest nam dane na własność ani tymbardziej na wieczność, jest tylko tu i teraz, ale z całą pewnością jestem jego ogrodnikiem. Beze mnie wystarczy jedna jesień, aby wrócił do stanu pierwotnego. W tym momencie wszelkie moje działania twórcze oscylują wokół ogrodu, który ochrzciłam być może pochopnie górnolotnie ogrodem sztuki, którym chciałabym, aby kiedyś się stał. Nawet jeśli to nie miałoby stać się za mojego życia, postanowiłam jednak zaszczepić tę energię we wszechświecie. Niech zatacza koło jak historia aż trafi na swój moment. Codziennie jak ten kret z muralu na terenie Galerii Szyb Wilson w Katowicach, mimo swojej wrodzonej ślepoty drążę szóstym zmysłem kolejne korytarze, oczyszczam stare kierowana jakąś wyższą instancją, której nie pojmuję, naturą mojej niepojętej istoty. Na zdjęciu stara dębowa deska do prasowania, którą w pocie czoła oczyszczałam dzisiaj z gwoździ nabitych w nią chyba z karabinu maszynowego. W imię zasady spotkajmy się w pół drogi po odnowieniu chciałabym, aby nadal służyła swojemu pierwotnemu celowi, aczkolwiek to może jeszcze ulec zmianie, bo po jednej stronie zamierzam na pewno coś namalować. Po głowie chodzą mi różne pomysły. Począwszy od wielogłowych Świętowida, Światowida, Janusa przez motywy ze świata natury z kowalem bezskrzydłym, bratkami na czele, natura to prawdziwa skarbnica wzorów, po bardziej autorskie motywy nawiązujące do wielkanocnych kolosów, totemów, obelisków. Tysiące pomysłów. Prawdziwe szaleństwo. Trzeba usiąść i rzucić to na papier, choć o to, aby usiąść na spokojnie i utrzymać ołówek w ręcę dłużej niż sekundy ostatnio u mnie trudno. Od razu porywa mną do działania. Jedno wiem na pewno będzie kolor. I napewno ta deska będzie wielokrotnie gościć w ogrodzie jako dzieło sztuki stojące na sztorc w gęstwinie jaśminów, a może oparte o drzewo. Będzie się przemieszczać z miejsca na miejsce z dnia na dzień. Nie zdziwcie się jednak, jak zobaczycie mnie któregoś dnia, jak prasuję na niej koszulę albo wykorzystuję jako blat od stołu, na którym postawię kawę lub ławkę, na której usiądę. Zawsze chciałam to zrobić - rzucić obrazy na ulicę, ustawić na nich meble, krzesła, sztalugi i sprawdzić, czy bywalcy targów staroci nadal będą pytali o to, czy ta sztaluga jest na sprzedaż, a może ktoś się obruszy, że jak ja tak mogę sztukę profanować, że to przecież nawet dobre obrazy... były.
0 Comments
Leave a Reply. |
VICTORIA TUCHOLKA
|
VICTORIA TUCHOLKA |
|