Są takie widoki, które sprawiają, że cofasz się w czasie o kilkadziesiąt lat, nierzadko do czasów dzieciństwa. Czasów, kiedy wszystko było prostsze. Gdzieś w głębi duszy odżywa tłumiony sentyment. Mają coś w sobie z deja vu. Jedyną właściwą formą ich ujęcia wydaje się po prostu dosłowność. Realizm, za którym nie przepadam. Realizm niemalże fotograficzny. W czasach jednak, gdy odbitki podobnych widoczków wykonuje się rzadko, a ich cyfrowy zapis nie jest niczym pewnym, odżywa w człowieku potrzeba utrwalenia ich z prawdziwego zdarzenia. Być może przetrwaj erę cyfrową, która obróci kiedyś w perzynę dorobek całej ludzkości, która zapomni o tym, że nie należy ufać jednemu źródłu i nie zrobi kopii zapasowej.
Jest takie piękno, czyste w swej postaci, które w przeciwieństwie do burzliwych, a niejednoznacznych emocji sztuki współczesnej, nie wymaga zawoalowania. Jest po prostu tym, czym jest i nie budzi wewnętrznych sprzeczności. Całkowicie mu się poddajemy, bo jest czymś naturalnym. Można je jedynie pociągnąć dalej. Snuć sielskie wizje o tym, co "za górami, za lasami..."