...muszę zaznaczyć, że kiedy podróżuję, polegam w całości na własnej intuicji (wersja dla panów: orientacji w terenie), mapach, ludziach. Nie posiadam internetu w komórce, nie zabieram ze sobą laptopa, nie mam anteny satelitarnej na dachu. Swoje wyprawy traktuję jako sposób na ucieczkę od wszelkiej technologii. Kiedyś z resztą nie było komórek, komputerów, internetu i ludzie jakoś sobie radzili. Te wyprawy są dla mnie ponadto sposobem na sprawdzenie się. Wyruszając, zdaję sobie sprawę z wszelakiego ryzyka: począwszy od złapania gumy po kłopotliwe towarzystwo.
Mimo, że podróżuję autem, staram się wykorzystywać je głównie do pokonywania dłuższych odcinków pomiędzy kolejnymi punktami. Wszędzie indziej poruszam się rowerem, na piechotę lub innymi dostępnymi środkami transportu (i mam tu na myśli mniej komunikację miejską, a bardziej inne alternatywne formy transportu - kajak, konie itp.) Najbardziej cenię sobie chyba chodzenie - wydaje mi się najbardziej naturalnym sposobem poruszania się w czasie i przestrzeni, pozwalającym w pełni docenić walory tego, co mnie otacza.
Poza tym, jeżeli auto jest jednocześnie środkiem transportu i domem na czas takiej wyprawy, to najzwyczajniej w świecie chcę się spędzać możliwie jak najwięcej czasu poza nim. Zapewniam Was, że spanie w aucie jest kwestią przyzwyczajenia. Ja świetnie się odnajduję w tych warunkach, choć zawsze mam w zanadrzu namiot, a spanie pod chmurką również mi nie straszne, wręcz uważam, ze kontakt z ziemią, z naturą w ogóle należy do jednych z przyjemniejszych, niezwykle kojących dla ciała i umysłu doświadczeń. Zdarza mi się słyszeć komentarze w stylu: "Póki jesteś młoda, nie łamie Cię w krzyżu itd". I w istocie póki co będę tak dalej podróżować, choć głęboko wierzę w to, że wiek nie ma tutaj większego znaczenia. Rok temu nad Hańczą spotkałam starszą parę podróżującą rowerem z Rzeszowa do Gdańska, a więc można - tak, a nawet jeszcze bardziej wyczynowo, nawet na emeryturze. Głęboko wierzę w to, że i mi zdrowie dopisze na stare lata.
Muszę również Was uprzedzić, że jeżeli spodziewacie się po wpisach poświęconych moim kolejnym przystankom przewodnikowej „wyczerpywalności”, niestety będziecie zawiedzeni. Nie jestem przewodnikiem, właściwie rzadko kiedy znajduję czas przed wyprawą, aby przeczytać przewodnik czy rozeznać się w dostępnych atrakcjach, spisać je, zaplanować zwiedzanie co do przysłowiowej „joty”, zazwyczaj jadę „na żywioł” i mój odbiór miejsc, które odwiedzam, jest bardziej wrażeniowy niż informacyjny. Staram się skupiać na tym, co mi się najbardziej podoba, a nie na tym, co powinno mi się podobać. Raczej podziwiam niż czytam. I o tym głównie będę pisać.
Niestety wszelkie zorganizowane wycieczki w ramach oferty turystycznej danego miejsca zazwyczaj wypadają w moich oczach słabo – cena takiego luksusu, moim skromnym zdaniem, nie wyczerpuje zazwyczaj potencjału miejsc, którym jest poświęcona, a może po prostu mam wysoki próg oczekiwań i trudno mnie zaspokoić lub zachwycić. Jeżeli płacę już za wejściówkę, oczekuję że nie tylko przewodnik będzie miał swój czas, ale ja również. Nie znoszę sytuacji, w których grupę turystów spędza się jak stado owiec. No bo oczywiście nie uważam się za takiego zwykłego turystę. Wówczas czuję się traktowana po prostu niepoważnie. Zdecydowanie wolę zwiedzanie na własną rękę nawet przy braku wyczerpującej wiedzy na temat danego miejsca.
Podsumowując, niniejsze relacje z miejsc, które odwiedziłam potraktujcie bardziej jako zachętę. Tym są też dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co jedynie inspiruje mnie do researchu i powrotu. Jeżeli posiadacie dogłębną wiedzę z historii, geografii i innych dziedzin, niniejsze relacje mogą się Wam wydać nieco naiwne, wręcz zalatywać ignorancją, ale nie mam absolutnie wstydu przyznać się, że nie wiem wszystkiego. Z resztą nie jestem w swojej niewiedzy odosobniona. Czasami moje wydawać by się mogły dziecinne pytania w stylu „Dlaczego w Kazimierzu sprzedają wyroby z podobizną koguta?” spotykają się z konsternacją osób, które powinny pewnie wiedzieć o tym lepiej niż ja. Okazuje się, że nie jestem osamotniona w swoich pytaniach. Uważam, ze niewiedza ma swoje zalety – otaczający świat wciąż ma wówczas potencjał, aby Cię zachwycać, zaskakiwać, wzbogacać, a Ty możesz czuć się w nim jak dziecko, jak mały Kolumb odkrywający Amerykę na swój własny osobliwy sposób. Twój odbiór jest po prostu nieskorumpowany przez utarte schematy. Od tych schematów uciekam, nie rozumiem ich i mam nadzieję, że nigdy nie będę postrzegać świata w ten sposób, bo w istocie wówczas moje wyprawy naprawdę przestałyby mieć sens. Cała reszta – to, czy będziesz chciał wiedzieć więcej, poczytać, zapytać, zwiedzać – zależy już tylko od Ciebie.
Ach i jeszcze jedna refleksja. Po Australii samotne podróżowanie po Polsce jakoś mi nie straszne. Kiedy słyszę, że 300 kilometrów to daleko, jakoś nie robi to na mnie wrażenia. Zauważyłam za to, że wyrobiłam sobie dziwny zwyczaj nabierania na zapas wody co najmniej jakbym zapominała, że mogę ją kupić w każdym sklepie, na stacji i w ogóle jest jej pełno wszędzie. W istocie nigdy nie wiadomo, czy akurat nie zrobi Ci się dziura w chłodnicy, ale żeby robić to z taką dyscypliną codziennie rano. W chwilach olśnienia bardzo mnie to bawiło!
No to zaczynamy...
Z ciekawych miejsc na trasie Piaseczno-Kozienice z pewnością na uwagę zasługuje moim zdaniem okalającą drogę 79 dolina sadów owocowych w okolicach Magnuszewa. Zakładam, że są to sady jabłkowe. Mimo, że okres kwitnienia jabłoni dawno minął, widok i tak robił wrażenie. Droga przebiega w tym miejscu wysoko nad falującym krajobrazem doliny porośniętej aż po horyzont rzędami owocowych drzewek. Tylko czekać aż zaczną owocować. Myślę, że wówczas widok będzie równie imponujący jak w okresie kwitnienia.
Nie sposób również obojętnie przejechać obok znajdującego się tuż przy trasie sanktuarium. Sanktuarium NMP Królowej Różańca Świętego w miejscowości Gniewoszów wygląda na prawdę imponująco i zachęca do krótkiego przystanku. Tak na marginesie architektura sakralna w Polsce bez wątpienia zasługuje na uwagę. Niezależnie od upodobań religijnych zawsze warto przyjrzeć się jej bliżej, ponieważ jest niesłychanie zróżnicowana i nieraz kryje ciekawe rozwiązania formalne, malownicze zakątki i inne osobliwości. Szukajcie, a znajdziecie. Ja zawsze znajduję coś pięknego dla siebie. |
Kazimierz Dolny miał być właściwie przysłowiową wisienką na torcie – ostatnim przystankiem mojej wyprawy. Stało się jednak inaczej. Kiedy tylko przekroczyłam Wisłę w Puławach, zbliżała się 14, uznałam więc, że nie ma sensu gonić do Lublina na spotkanie z moją koleżanką, Olą, zważywszy na fakt, że o 17 ma jakieś spotkanie zawodowe. A że odkryłam, że Puławy od Kazimierza dzieli zaledwie 12 kilometrów, długo się nie zastanawiałam i skierowałam się na południe. Długo nie czekałam na swoje pierwsze westchnienia zachwytu, bo jeszcze w Puławach zaczęła zwracać moją uwagę stara |
To tam również zauważyłam pierwszą tablicę informacyjną o campingu, który postanowiłam sprawdzić w drodze powrotnej, bo godzina była późna jak na rozpoczęcie zwiedzania. Trudno mi było też uwierzyć, że kemping może znajdować się w tak malowniczym miejscu. Jakimś cudem udało mi się znaleźć parking za darmo, uprzednio przejechawszy przez całe miasto, co z resztą tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na pewno mi się tutaj spodoba.
Wystarczył widok bogato rzeźbionej fasady jednej z kamienic przywodzącej na myśl starożytne świątynie, żeby moje serce zabiło szybciej. Pewnie Was to moje wówczas pierwsze skojarzenie ze starożytnością rozśmieszyło, bo mnie bardzo, kiedy przeczytałam, że to naiwny manieryzm z renesansowymi aspiracjami. Naiwny dla naiwnej i wszystko się zgadza. Zawsze miałam bujną wyobraźnię. Co jak co, ale ma to swoje zalety. Nawet w najbardziej zwyczajnych rzeczach potrafię dopatrzyć się niezwykłych aspektów. W sumie jakby posadzić kilka palm ;) To chyba wszystko przez ten jasny kamień, z którego kamienice są wykonane. To wapień z okolicznych kamieniołomów.
Choć Kazimierz zachwyca całościowo zarówno zabytkową zabudową rynku, jak również otaczającą go drewnianą zabudową mieszkalną, niektóre kamienice zdecydowanie się wyróżniają. Na rynku odkryłam kolejną kamienice z zachwycającą fasadą z urokliwym wizerunkiem św. Krzysztofa z Dzieciątkiem Jezus na ramieniu. To kamienica św. Krzysztofa. W przedstawieniu świętego szczególnie ujęły mnie raki piętrzące się pod jego stopami :) Obok znajduje się kamienica św. Mikołaja. Razem kamienice tworzą niemalże wspólną fasadę nazywaną kamienicami Przybyłów. Właścicielami kamienic byli bowiem bracia Mikołaj i Krzysztof Przybyłowie. |
1. Czy ma to praktyczne zastosowanie?
2. Czy da się to zjeść?
Najbardziej zastanawiało mnie jednak to, dlaczego właśnie kogut. Otóż zacznijmy od tego, że kogut jest w ogóle symbolem miasta. Ponoć nie tak dawno dwóch kazimierskich piekarzy toczyło ze sobą sławetny bój o wyłączność na znak towarowy kazimierskiego koguta;) Znak ten znany był nie tylko w Polsce, ale i za granicą! Z kogutem wiąże się bowiem legenda z czasów pogańskich o ostatnim czarnym kurze, który ponoć przepędził z miasta samego diabła. Spór nie został ostatecznie rozstrzygnięty na niczyją korzyść. Od tamtej pory każdy może robić maślane koguty. Gdy teraz oglądam zdjęcia z podróży, bawią mnie napisy na koszach z kazimierskimi kogutami - "oryginalne koguty", "najstarszy producent kogutów", "tradycyjne koguty" itd.
Wyobraźcie sobie jakby było fantastycznie, gdyby istniała oferta rejsów po Wiśle z Gdańska do Krakowa, a po drodze przystanków w tych wszystkich pięknych miejscach. A skoro o Wiśle mowa, tuż przy spichlerzach wzdłuż wału wiślanego znajduje się obszerny parking, na którym można zatrzymać się na noc. Napotkana na miejscu para Francuzów podróżujących camperem powiedziała mi, że można się tam zatrzymać za darmo. Aż trudno w to uwierzyć. Weźcie jednak poprawkę na to, że to był poniedziałek i pewnie nikomu nie chciało się fatygować zbierać opłatę za jeden wóz. Podejrzewam, że w długi weekend sytuacja mogła się już przedstawiać inaczej. Niemniej jednak, jeśli to prawda, to z pewnością warto się tam zatrzymać nawet wobec braku udogodnień. No i jeszcze jedna uwaga, co do okresu, w którym na pewno warto odwiedzić miasto – ponoć najpiękniej prezentuje się w okresie kwitnienia jabłoni, a więc na początku mają. Osobiście urzekły mnie również zdjęcia zimowych panoram miasta – z pewnością więc wybiorę się tam w zimie. Muszę również odwiedzić okoliczne wąwozy. Ciekawa jestem, czy zachwycą mnie równie bardzo jak te sandomierskie.
Do Lublina zawitałam niemal o zachodzie słońca bez pomysłu na nocleg, więc razem z Olą pojechałyśmy na spontaniczny rekonesans Zalewu Zemborzyckiego. Nie widziałyśmy się chyba ze 3 lata. Szmat czasu, a ja zapomniałam nawet butelki wina. Okazało się, że w Lublinie jest tylko jeden kemping nad Zalewem. Za to jaki! Z natury jestem wzrokowcem. Czego oczy nie widzą, to sercu niemiłe:) Jako że na miejsce zajechałyśmy po zmroku, byłam nieco niepocieszona. Dopiero kiedy wstało słońce, a ja wybrałam się na spontaniczną wycieczkę rowerem wzdłuż zróżnicowanego brzegu zalewu, zaczęło mi się tam podobać. Ogromny udział w moim pozytywnym odbiorze tego miejsca noclegowego mieli oczywiście przemili właściciele ośrodka, którzy okazali się niezwykle wyrozumiali i pomocni w stopniu, który przerósł wszelkie moje oczekiwania. Gorąco Wam polecam Ośrodek Wypoczynkowy Forest nad Zalewem Zemborzyckim, zwłaszcza jeżeli szukacie miejsca na uboczu, w leśnym zaciszu, a blisko miasta (tutaj uwaga! nie jestem typowym mieszczuchem i moja interpretacja słowa „blisko”jest bardzo osobliwa, mi jest po prostu wszędzie blisko, gdzie jest miło). Standard domków jest, moim zdaniem, bardzo wysoki jak na takie miejsce. Domki są bardzo przytulne, schludne i dobrze wyposażone. Dobra jakość w dobrej cenie. Ośrodek znajduje się ponadto tuż nad zalewem z roztaczającą się z brzegu panoramą na Lublin oraz licznymi urozmaiconymi ścieżkami pieszymi i rowerowymi. Jeśli lubicie rowerowe eskapady z pewnością będziecie mogli się tutaj wyszaleć. To z resztą jedyny ośrodek wypoczynkowy w okolicy. Nie łatwo do niego trafić, ale warto. Przy drodze przebiegającej wzdłuż południowego leśnego brzegu zalewu znajduje się tablica informacyjna, w nocy jasno podświetlona. Byłam bardzo mile zaskoczona. Gorąco polecam. I przemiły psiak właścicieli, który stanowił chyba dowód na to, że to, co sobie pichciłam w swojej polowej kuchni nie było jeszcze szczytem braku smaku :)
ul. Nad Zalewem 1-3,20-523 Lublin
+48 60361 54 54
e-mail: [email protected]
www.forest-bis.pl
Zalew Zemborzycki
Zbiorniki wody, zalewy, jeziora, rzeki, strumienie byłyby niczym bez moich ukochanych wędkarzy. Nad zalewem spotykałam ich prawie na każdym kroku. Oczywiście nie omieszkam przywitać się i zadać standardowego pytania: „Bierze coś?” Nie zawsze pociągnie to za sobą dłuższą rozmowę, zazwyczaj jednak tak. Tak też było i w tym przypadku. Rozmowa rozwinęła się na tyle, że o mały włos, gdybym oczywiście nie była już spóźniona na kolejne spotkanie;), pewnie złowiłabym tego dnia jakąś rybę. Ponoć jak się znajdzie kompana z kartą wędkarską i pozwoleniem, można śmiało z nim łowić bez konsekwencji, a ponoć nad zalewem kontrolę są na porządku dziennym. Już od dawna obiecuję sobie wyrobić kartę wędkarską, ale jakoś braknie czasu. Okazało się, że mój rozmówcaw ogóle pochodzi z Gdańska, ale oczarowała go niegdyś pewna Lublinianka i osiadł na stałe w Lublinie. Pochwalił się synem, córką i raczkującymi jeszcze wnuczętami. Pogawędziliśmy trochę o okolicy, więc dowiedziałam się, że wzdłuż zachodniego brzegu jeziora prowadzi bardzo ładna ścieżka przez las, a znajdująca się na jeziorze wyspa słynęła ponoć niegdyś z plaży nudystów. Na jeziorze można ponadto uprawiać wiele sportów wodnych – żagle, rowery wodne, a w szczególności narty wodne.
Lublin to największe polskie miasto na wschód od Wisły. Ma niezwykle bogatą historię pełną oczywiście wzlotów i upadków. Nie da się jednak ukryć, że ma niepowtarzalny klimat – zasadniczo różniący je od stolic zachodnich województw. To, co w szczególności zwróciło moją uwagę, to przede wszystkim to, że nie jest tak turystycznie agresywne jak inne miasta. Nie odczuwa się tak bardzo podziału na część turystyczną i zwykłą – przechodzą one niejako łagodnie w siebie. Mimo tłumów, można tam odnaleźć spokój nawet pod samym Zamkiem Lubelskim. Miło wspominam tę chwilę wytchnienia na prowadzących do zamku schodach, nieuchronnie kojarzących mi się z tymi odeskimi. Pierwsze pyszne lody w tym roku. A w dole wi- |
Zamość-Lublin
Wyjeżdżając z Lublina na trasę na Zamość (przez Świdnik, Krasnystaw) z pewnością warto zatrzymać się przy piekarni Baker obok Lewiatana. W sklepie znajdziecie szeroki wybór przepysznego pieczywa na zakwasie. Żałowałam, że nie zaopatrzyłam się w większą ilość żytniego na zakwasie, bo był przepyszny. A przy okazji oczywiście oczy mi się zaświeciły na widok szerokiego wyboru produktów mojego ulubionego polskiego zakładu mleczarskiego Krasnystaw – oczywiście dobrze mi znany kefir, po który potrafię normalnie jechać rowerem drugie tyle do kolejnego sklepu, jogurty naturalne i owocowe, których nie sposób już dostać w moich stronach, poza tym sery białe, śmietany i wszelkiego rodzaju inne mleczne produkty również rzadkie w moich stronach).
Trasa Lublin-Zamość stopniowo odsłania coraz to bardziej urozmaiconą rzeźbę krajobrazu. Im dalej, tym teren staje się bardziej pagórkowaty, a szachownicą okalających ten pofalowany krajobraz wszelakiego rodzaju pól uprawnych, w tym w szczególności mojego ukochanego rzepaku skłania do częstych postojów by podelektować się nieco tymi pięknymi widokami. Oprócz tego również coraz więcej przykładów zaniedbanych, ale urokliwych architektonicznych perełek (domów, stacyjek), jak również urzekających panoram miast, na przykład Krasnystawu z górującym nad miastem zabytkowym kościołem. Przepiękny widok.
Zamość
Zamość to oczywiście miejsce urodzenia legendy polskiej muzyki Marka Grechuty.
W Zamościu zatrzymałam się na Kempingu Duet. Na pierwszy rzut oka miejsce to może odstraszać swoja słabą reprezentatywnością – wyblakłe znaki, równie wyblakła tablica chińskiej restauracji – no, nie, nie tak sobie wyobrażamy przyzwoity kemping, zwłaszcza w Zamościu, no i nie za tą cenę. Gdyby nie bliskość rynku, pewnie ucieklibyśmy do lasu. No, ale ostatecznie nie było aż tak źle, jak się spodziewałam. Przede wszystkim plac namiotowo-kempingowy był przyjemnie zielony z wydzielonymi miejscami dla aut rozdzielonymi świerkami. Można więc było liczyć na odrobinę prywatności. Podłączenie do prądu w dogodnym miejscu na widoku. I tutaj ważna uwaga trochę z innej beczki – warto zabrać ze sobą rozgałęziacz i przedłużacz. Z pewnością przyda się w takich sytuacjach i będziecie czuć się bardziej komfortowo ze wszystkimi swoimi skarbami w zasięgu reki, a nie łypiąc non-stop okiem, czy wasz aparat jest bezpieczny. Łazienka i miejsce do mycia naczyń takie sobie, ale da się przeżyć. Obsługa mila, cena nieco zawyżona jak na oferowany standard – przynajmniej w mojej skromnej opinii. Nie rozumiem istoty pobierania opłaty osobno za człowieka i osobno za namiot, samochód lub camper, etc. I dlaczego opłata za samochód jest niższa od opłaty za namiot? Niech mi ktoś wyjaśni logikę kryjącą się za tym przedziwnym przelicznikiem. Tak, wiem – można zarobić więcej, a coś poza tym?
Boże Ciało
Do Zamościa zajechałam na dzień przed Bożym Ciałem. Postanowiłam więc skorzystać z okazji i zobaczyć, jak obchody tego święta wyglądają w takim miejscu. W prawdzie zanim udałam się w podroż w te strony, rozważałam pojechać do Łowicza, bezapelacyjnie słynącego z najhuczniejszych obchodów Bożego Ciała. Niemniej jednak nie żałuję, że to święto spędzałam właśnie w Zamościu, bo procesja była w istocie imponująca. Nie zdziwiłabym się, gdyby zeszli się na mia mieszkańcy całego miasta. Była to dla mnie po raz kolejny okazja do obserwacji ludzi. Najbardziej w pamięć zapadły mi dwie starsze panie opuszczające ceremonie – jedna z nich wskazała dłonią na wiszące na niebie obłoki i rzekła do drugiej: Spójrz na te piękne obłoki. To muszą być archaniołowie na swych podniebnych rydwanach. Z pozoru naiwna uwaga, mnie jednak podnosząca na duchu, że nie jestem odosobniona w takim spojrzeniu na otaczającą rzeczywistość. Mam nadzieje, że jak będę w wieku tej pani, nadal z równym entuzjazmem będę dopatrywać się podobnej głębi w otaczającym świecie.
Do Nielisza znajdującego się poza moją główną trasą ściągnęło mnie jezioro, a właściwie sztuczny zalew. Oczywiście miałam nadzieję na zaczerpnięcie orzeźwiającej kąpieli w jego wodach, ale nie udało mi się znaleźć żadnej plaży. Za to znalazłam na swojej drodze kilka przykładów niezwykle urokliwych kapliczek przydrożnych. Jedna z nich znajdująca się po zachodniej stronie jeziora zasługiwała na uwagę w szczególności sposobem, w jaki została oporządzona, a mianowicie z uwagi na Boże Ciało kapliczka została nie tylko przepięknie ozdobiona, ale również rozwinięto przed nią chodnikowy dywan dla wiernych. Pewnie jeszcze tego wieczoru mieszkańcy okolicznych domostw zebrali się tam, aby modlić się i śpiewać ku chwale Maryi. Z kolei po wschodniej stronie, jadąc w dół do Szczebrzeszyna, znajduje się inna, rzeźbiona drewniana kapliczka z przepiękna figura matki boskiej również ręcznie wykonana w drewnie. Na tle bezkresu jeziora i zbliżającej się wielkimi krokami burzy kapliczka ta nabrała wyjątkowego uroku.
Szczebrzeszyn
Będzie krotko, bo nie zatrzymywałam się w mieście. Moja uwagę przykula oczywiście podobizna chrząszcza na rynku miasta, stary młyn i zapowiedz pagórkowatego krajobrazu. Zwłaszcza przy wyjeździe z miasta na Biłgoraj, Zwierzyniec, nie sposób przejechać obojętnie obok wysokiego wyniesienia przypominającego swoimi zboczami wielka plantację winorośli. Jak się wkrótce okaże, przyjdzie mi wrócić w te strony oglądać je z nieco innej perspektywy – wijącej się wśród pagórków rzeki Wieprz.
Właściwie pierwotnie nie uwzględniałam Zwierzyńca w swoich planach. Jednak na kempingu w Zamościu przez pomyłkę zapytałam o Pieprzowe Góry, o których wspomniała mi moja koleżanka Ola z Lublina, a jako że moje wyjazdy mają zasadniczo bardzo spontaniczny przebieg, a co więcej nie posiadam przez ten czas dostępu do internetu, polegając w pełni na zasobach licznych map i zakładek z Atlasu Polski, częstokroć zdarza mi się nieco gubić w natłoku rożnych nowinek. Tak też i w tym przypadku moja pomyłka poskutkowała nie tyle sprostowaniem co do tego, że Pieprzowe Góry znajdują się w Sandomierzu (być może przypadkiem chłopak, który sprawdzał lokalizację gór dowiedział się dzięki mnie czegoś nowego o Sandomierzu, bo był zaskoczony, kiedy go o nie spytałam, w istocie Góry Pieprzowe nie są specjalnie zareklamowane nawet w samym Sandomierzu), co wskazówką, aby w poszukiwaniu podobnych atrakcji udać się właśnie do Zwierzyńca.
Trasa godna uwagi ze względu na rozliczne i różnorodne kapliczki przydrożne. Prawdziwe zatrzęsienie.
Sandomierz jest tak piękny, że postanowiłam założyć specjalnie na ta okazje przygotowana moją ulubioną długą białą spódnicę. Większości z Was Sandomierz kojarzy się pewnie ze znanym polskim serialem "Ojciec Mateusz". Jestem ignorantką w tym względzie, więc nie przyjechałam do Sandomierza po to, aby zobaczyć słynne uliczki, które Ojciec Mateusz przemierza w otwierającej serial sekwencji z napisami. Nadal nie wiem, które to uliczki. Nie da się ukryć, że popularność serialu jest wykorzystywana przez lokalnych producentów - można zakupić na przykład krówki w opakowaniu z napisem "Ojciec Mateusz" albo przybić sobie pieczątkę z tym logo w lokalnym punkcie informacyjnym. Wracając jednak do mojej białej spódnicy i tego, co ma ona wspólnego z "Ojcem Mateuszem", gdy wieczorem wybrałam się na obowiązkowy spacer aby zobaczyć miasto w nocnej iluminacji, wpadłam oczywiście na ekipę filmową. Jako, że było już późno i byłam jedną z ostatnich osób spacerujących po rynku, jeden z jej pracowników w szampańskim nastroju wziął mnie za białą damę. Dobrze się chyba stało dla niego, że nie byłam jednak biała damą. Przyznam szczerze, że ta pierwsza po latach konfrontacja z ludźmi polskiej kinematografii jakoś nie sprawiła, żebym zatęskniła za tą branżą ani tym bardziej, żebym pożałowała swojej decyzji o rozstaniu z nią.
Okazało się, ze moje przybycie zbiegło się z wydarzeniem Czas Dobrego Sera. Na rynku odbywał się wielki kiermasz produktów regionalnych – nie tylko serów, ale win, piw, pieczywa, soków oraz wielu innych produktów (najbardziej zaintrygowały mnie akcesoria kuchenne wykonane z łupka, jak się potem okazało z resztą nie bez powodu był to łupek, Góry Pieprzowe są wszakże z niego zbudowane). Uwielbiam wszelakiego rodzaju sery, choć wybór był w istocie imponujący, jakoś nie w głowie mi były zakupy. Zapisuję jednak wydarzenie w przysłowiowym kalendarzyku. Za rok chętnie wybiorę się na małe zakupy i Wam również polecam to wydarzenie. Chciałam zobaczyć tego dnia jak najwięcej. Nie było więc czasu do stracenia. Zakupiłam jedynie świeżo wyciskany sok jabłkowo-rokitnikowy. Nigdy przedtem takiego nie piłam. Był pyszny! Polecam [email protected] I ruszyłam zwiedzać.
Jakimś cudem udało mi się do zmroku obejść całe miasto. Nie wszędzie udało mi się wejść, bo była niedziela i wiele zabytków oraz muzeów zamykało się o 18, ale skorzystałam z wycieczki podziemną trasą turystyczną. Wycieczka jak wycieczka. Jak na mój gust trochę przypominająca spęd owiec. Chciałoby się mieć więcej czasu na obejrzenie wszystkich znajdujących się w tym podziemnym sięgającym głębokości 12 metrów pod ziemia labiryncie wystaw, a jest co oglądać. 40 minut to stanowczo za mało. Niemniej jednak można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy z historii Sandomierza, jak na przykład tego, ze miały tu miejsce częste osuwiska i miasto było wielokrotnie przenoszone. Nie obyło się bez reklamy okolicznej stolicy porcelany Ćmielowa wraz z jego nowatorskim żywym muzeum porcelany (o tym więcej dalej), Opatowa – stolicy polskiego diamentu, krzemienia pasiastego oraz lokalnych winnic i innych trunków.
Po tej wycieczce zapadł wyrok – jak na patriotkę przystało trzeba kupić polskie wino i miód pitny półtorak. W sumie dobrze się złożyło, bo odczuwałam dług wdzięczności wobec znajomego pszczelarza i koleżanki z Lublina. Nie było to tanie, ale doszłam do wniosku, że nie warto niczego odkładać na potem. Nie wiadomo, kiedy znowu wrócę w te strony. Do torby z zakupami dorzuciłam jeszcze sandomierski smalczyk z czosnkiem niedźwiedzim i sandomierskie krówki. Sprzedawcy byli bardzo mili i chętnie doradzali, które produkty są najlepsze. Postanowiłam również zakupić obwarzanki u pana, który wpadł mi w oko poprzedniego dnia. Zawsze stoi przy Bramie Opatowskiej. Przemiły człowiek, który jak się okazało zna Brwinów jak własną kieszeń – wielokrotnie bywał w moim mieście, jego syn przez 6 lat uczył katechezy w lokalnej szkole. Nie dziwi mnie to – Sandomierz wydal mi się miejscem bardzo uduchowionym – jest tu wiele kościołów, mieści wiele instytucji kościelnych, księży często mija się na ulicach.
Opatów - stolica polskiego diamentu, krzemienia pasiastego. Ponoć kamienia optymizmu.
Ćmielów, Żywe Muzeum Porcelany
To małe miasteczko zasługuje na uwagę właśnie ze względu na owo żywe muzeum. Ponoć pierwsze i póki co jedyne w skali kraju. Na świecie tego typu muzeów jest wiele, choćby w takiej Australii.
Dygresja: wiem, macie już pewnie dosyć o tej Australii, ale dla mnie Australia pozostanie na długo głównym punktem odniesienia w dążeniu do tego, by widzieć, odkrywać, doświadczać więcej, jak również aby udowadniać, że Polacy, nie gęsi, swój kraj mają i można w nim znaleźć również przejawy równej egzotyki, co w zagranicznych krajach, w Polsce bardzo wiele się zmieniło pod względem turystycznym w przeciągu ostatnich kilku lat, są to zmiany powolne, na małą skalę, ale na poziomie nie gorszym jak w innych częściach Europy czy świata, niektórzy z Was zarzucą mi pewnie niepoprawny optymizm, ale będę uparta i na wzór zagranicznych turystów z uśmiechem na twarzy dopatrzę się zalet w każdym polskim zakamarku, a wierzcie mi wcale tak źle w oczach zagranicznych turystów nie wypadamy.
Ewenement tego muzeum polega na tym, że możecie samodzielnie wytopić porcelanowe cudo, a tym samym wziąć udział w całym przebiegu procesu produkcyjnego. A warto, bo porcelanowe produkty z Ćmielowa cieszą się długą sławą. Każdy kiedyś marzył o porcelanowej zastawie z Ćmielowa. Porcelanowe cuda nie należą również do najtańszych. Skromną galerię wybranych produktów można również podziwiać w Podziemnej Trasie Turystycznej w Sandomierzu.
Na trasie Ożarów-Zwoleń wypatrujcie pól facelii błękitnej, przydrożnego warzywniaku z domowymi ogórkami kiszonymi oraz tradycyjnych drewnianych chat z ozdobnymi sztukateriami.
Strasznie Was przepraszam za braki zdjęciach, będę je stopniowo uzupełniała, także zaglądajcie, bo i w samych tekstach znajdą się niewielkie uzupełnienia.