Swoją opowieść z ostatniej wyprawy zacznę więc od końca. Od polskiej Toskanii. Wiem, co sobie teraz myślicie. Jakiej Toskanii?! Ja również tak myślałam do momentu, kiedy spojrzałam na Sandomierz z góry, a właściwie z gór. Gór Pieprzowych. Niezaprzeczalnie obowiązkowego punktu pobytu w Sandomierzu. Góry Pieprzowe, analogicznie jak skalne formacje Ojcowa, rozbudziły we mnie skłonności do mistycyzmu. Znów zatopiłam się w klimacie „Pikniku pod Wiszącą Skalą”. Odżyły ponownie marzenia o australijskim interiorze, które w nietypowo upalny majowy dzień nabrały wręcz przewrotnego realizmu. Momentami miałam wrażenie, że cała natura sprzysięgła się, żeby dać mi w kość za te moje australijskie ciągoty i starała się za wszelką cenę dowieść, ze Polska też może być równie egzotyczna jak Australia. Góry Pieprzowe wydawały się zawierać w sobie wszystkie walory egzotyki – począwszy od stromych skalistych zboczy przywodzących swoją chropowatością i śliskością korę drzewa lub łuskę węża przez tajemnicze wybuchy rozbrzmiewające w oddali, dziwny pudrowo-siarkowy zapach w powietrzu, nieprzenikniony gąszcz zarośniętych ścieżek przywodzących na myśl prawdziwa dżunglę (jak na NATURA 2000 z resztą przystało), prażące słońce palące spoconą skórę, tętniącą odgłosami wszelkiego żywego stworzenia odnogę Wisły po zapierające dech w piersi disnejowskie wręcz panoramy Sandomierza przywodzące na myśl pejzaże godne francuskiej Toskanii, w której nigdy nie byłam, ale nie mam wątpliwości, że żaden Francuz by temu nie zaprzeczył, gdyby tylko wspiął się na sam szczyt Gór Pieprzowych.
Był to mój najdłuższy jak dotąd samodzielny wyjazd po Polsce. Nie było mnie, a właściwie byłam w podroży ponad 7 dni. Prawie codziennie stykałam się z niezwykle miłymi gestami. Kiedy pytano mnie, czy nie boję się podróżować sama, jak to się stało, że nie znalazłam towarzysza podroży, czy nie byłoby mi raźniej, odpowiadałam, że przecież pan/pani/ty jesteście nimi właśnie teraz, przecież rozmawiamy, pijemy kawę, jedziemy razem rowerami, czekamy pod drzewkiem aż minie ulewa, zachwycamy się zabytkowym wnętrzem, podziwiamy widoki, pomagamy sobie nawzajem znaleźć drogę lub camping, zwyczajnie gawędzimy o życiu. To Wy jesteście moimi towarzyszami. Francuzi z camera w Kazimierzu Dolnym, Ola z Lublina, wędkarz znad Zalewu Zemborzyckiego, Niemka w kowbojskim kapeluszu identycznym jak mój tyle ze w niemieckich barwach, która przyjechała na mszę na lubelskim rynku, przemili właściciele kempingu Forest w Lublinie, ludzie napotkani na campingu w Zamościu, w tym „banda motocyklistów”(na jednym z campingów odmówiono mi noclegu z uwagi na to, że byłabym sama z „bandą motocyklistów”, a tymczasem jeszcze tego samego wieczoru panowie motocykliści podróżujący do Mołdawii pomagali mi okiełznać problematyczną kuchenkę turystyczną :), inna grupa z Zamościa służyła mi swoim GPS-em, by wskazać najlepsza drogę do Sandomierza, a przy okazji również doradziła, gdzie się zatrzymać, Marcin, pracownik campingu w Zwierzyńcu, z którym siedzieliśmy przy cappuccino do późnej nocy i rozmawialiśmy o życiu, Radek, rowerzysta ze Zwierzyńca, który pojechał moim śladem alternatywną trasą do RPN-u i wyręczył mnie w przenoszeniu roweru nad barierkami, małżeństwo z Lublina z dwójką chłopców i psem, z którymi spotykaliśmy się niejednokrotnie w Zwierzyńcu, na Bukowej Górze, Stawach Echo, kajakach, Kornel -chemik, z którym ucięłam sobie intensywna intelektualną pogawędkę przy pierogu biłgorajskim, pani Agnieszka z mężem i córką z Jarocina, którzy eskortowali mnie leśnymi meandrami z Momot Górnych na Nisko, sprzedawca najlepszych obwarzanek pod słońcem przy Bramie Opatowskiej (okazało się, że wielokrotnie bywał w Brwinowie, zna miasto jak własną kieszeń, syn uczył katechezy w lokalnej szkole przez sześć lat, świat jest mały!), przemili właściciele sandomierskich kramów, którzy uchylali rąbka tajemnicy co do osobistych preferencji winiarskich i nie tylko (Ola! Kupiłam dla nas wino a konto naszego następnego spotkania, Panie Antoni – czas na miodowy rewanż w najlepszym stylu za te wszystkie miody, które mi Pan prezentował – najlepszy z sandomierskich miodów pitnych półtorak, dwie części miodu, jedna alkoholu, trzy lata leżakowania, brzmi nieźle, ja właściwie nie piję, a z wyjazdu przywiozłam najwięcej alkoholi – piwo ze Zwierzyńca, sandomierskie wino i miód pitny, lubelski cydr). A to wszystko opowiadam Wam, zagryzając chlebek z sandomierskim smalczykiem, domowym ogórkiem kwaszonym zakupionym na przydrożnym imponującym warzywniaku ze świeżymi warzywami i wszelkiego rodzaju domowymi przetworami warzywnymi przy drodze na Garbatki-Letnisko (przypomniały mi się znowu warzywno-owocowe kramy z australijskich bezdroży), popijając piwo Zwierzyniec. Pięknie jest!
I choć jakby mnie ktoś zapytał „Po co tak podróżuję?”, odpowiedziałbym, że w pierwszej kolejności dla pięknych widoków i ciekawych doświadczeń, a nie dla ludzi, to koniec końców to właśnie oni, to Wy wszyscy jesteście prawdziwymi bohaterami moich podroży, moimi największymi odkryciami, bo to Wy jesteście sprawcami tego wszystkiego dobrego i pięknego, co mnie spotyka, co spotykam na swojej drodze. No i jeszcze Anioł Stróż, kimkolwiek jest, a może jest Wami wszystkimi. Swoją drogą chyba powołuję się na niego we wszystkich swoich wpisach w pamiątkowych księgach w miejscach, które jak dotąd odwiedziłam w Polsce i na świecie. Ta symboliczna modlitwa, którą nauczyła mnie jak byłam dzieckiem moja śp. babcia często ciśnie mi się na usta przy takich okazjach. A wracając do polskiej Francji, dzisiaj w drodze powrotnej w pewnym momencie wyrósł mi przed oczyma lawendowy bezkres uprawnych pól niczym z francuskiej Prowansji – unikatowe pole uprawne facelii błękitnej (Phacelia tanacetifolia Benth). Widok zapierał dech w piersi. Zabrakło jednak baterii w aparacie. Zabrakło kliszy. Pozostaje mi jedynie moja niedoskonała i wybiorcza pamięć, i nadzieja, a nawet pewność, ze jeszcze wrócę na pieprzowe wzgórza spojrzeć boskim okiem na bajkową panoramę Sandomierza.
O czym będę dalej pisać?
O bazach noclegowych – gdzie się zatrzymać, ile to kosztuje, na jakie udogodnienia można liczyć;
O rzeczach, w które warto się zaopatrzyć na dłuższą samochodowa wyprawę;
O produktach regionalnych, których warto spróbować;
O miejscach, które trzeba koniecznie zobaczyć;
O drogach, które warto wybrać i, dlaczego
(zwykle jestem bardzo elastyczna jeżeli chodzi o wybór trasy, nierzadko robię przysłowiowe „skoki w bok”, zazwyczaj poprzestaję na selekcji kilku konkretnych miejsc do odwiedzenia, a w kolejności i sposobie dotarcia do nich pozostawiam sobie daleko idącą swobodę, nieraz nawet wybieram dłuższą drogę z czystej ciekawości);
O atrakcjach, z których warto skorzystać;
O niezapomnianych wrażeniach;
O ludziach...
Moja trasa: B. - Piaseczno – Góra Kalwaria – Kozienice – Puławy – Kazimierz Dolny – Nałęczów – Lublin – Krasnystaw – Zamość – Nielisz – Szczebrzeszyn – Zwierzyniec – Biłgoraj – Frampol – Janów Lubelski – Momoty Górne – Jarocin – Nisko – Stalowa Góra – Sandomierz – Opatów – Ostrowiec Świętokrzyski – Ćmielów – Zwoleń – Białobrzegi – Grójec - B