Pozwolę sobie zacytować chaotycznie wówczas nakreśloną notatkę, niczego nie ubarwiając:
"Wiktor Tuchołka (pojechać, dowiedzieć się)
gdzie grób? szpital – przeniesiony
co za obóz? Auschwitz
jaka historia? Babcia wydostała go z obozu. Złamany i wyniszczony pobytem w obozie zmarł w szpitalu pod Poznaniem i został pochowany na cmentarzu w lesie.
Wiktor.
Moja mama wciąż trzyma jego zdjęcie w ramce w pokoju. Mówi o nim mój anioł stróż."
Nie wiem, skąd wzięła mi się wtedy taka myśl. Może była spowodowana chwilowym kryzysem twórczym albo narzucającym się bilansem jakkolwiek krótkiego, ale jednak ważnego okresu mojego życia - dzieciństwa i młodości, które przecież tak szybko uciekają, a naiwne i zbuntowane w swoim charakterze, wiecznie naznaczone idealistycznym poszukiwaniem jakiegoś sensu, często zapominają, że jest on tak blisko, w zasięgu ręki. Albo raczej był. Wówczas uderzyła mnie ta świadomość ze wzmożoną siłą. Może dodatkowo spotęgowana obejrzanym właśnie filmem, który był właśnie taką próbą stworzenia zbiorowego portretu więźniów Auschwitz na podstawie zachowanych listów, relacji, zdjęć. A co najważniejsze próbą pokazania ich jako ludzi, a nie więźniów, nie jako bezosobowe numery na niekończących się listach pomordowanych, ale jako ludzi, którzy potrafią kochać, są zdolni do wielkich poświeceń i ponad wszystko starają się zachować ludzką twarz w dramatycznych okolicznościach. Kiedy słuchałam wówczas wszystkich tych zarzutów przeciwko formie, w jakiej został zrobiony film, tliło się we mnie trudne do wytłumaczenia zarzewie sprzeciwu. Nie stanęłam jednak w obronie filmu, bo nie wiedziałam jak ująć w słowa poczucie, że lepiej tego filmu po prostu zrobić było nie można. Teraz już potrafiłabym obronić swoje zdanie. Widać, aby docenić wartość takich projektów, trzeba wpierw doświadczyć na własnej skórze jak trudna i żmudna jest próba odtworzenia portretu jednego człowieka, a co dopiero wielu tysięcy ludzi, kiedy nikt już z nich nie żyje i nie żyją już nawet ludzie, którzy ich znali. Historia Wiktora wychodzi jednak daleko poza doświadczenia obozowe, ponieważ rodzinie udało się go cudem, jak wielu przyznaje, z obozu wydostać. Chciałabym go właśnie pokazać jako człowieka, którego życie było pełne takich właśnie cudownych przypadków i, którego jednym cudownym przypadkiem również byłam uczestnikiem, choć nigdy nie miałam okazji go poznać osobiście. Chociaż może ten projekt, który właśnie realizuje, jest pewnego rodzaju właściwym z nim spotkaniem.
Powiem szczerze, że gdy teraz spisywałam te notatkę, a nie zaglądałam do niej od kwietnia, dopiero teraz sobie uzmysłowiłam, ile przez ten czas się dowiedziałam. Tak na prawdę chyba najwięcej w ciągu ostatnich kilku tygodni dzięki odkryciu w domu kilku teczek z dokumentami i zachowaną korespondencją z okresu drugiej wojny światowej, od których lektury nie mogłam się oderwać nocami, co najmniej jakbym czytała jakąś wybitną powieść. Kiedy skończyłam, doszłam do wniosku, że więcej o historii II wojny światowej dowiedziałam się nie z lekcji historii w szkole, ale właśnie z tych teczek i ze swojego skromnego doświadczenia związanego z asystenturą przy wywiadach do dokumentu o roli kanałów w Powstaniu Warszawskim. Ale nie o sobie miałam pisać, chociaż mimo wyjaśnieniu wielu nieścisłości, które widzę również w powyższej notce, coraz bardziej skłaniam się ku przekonaniu, że będzie to film w mniejszym stopniu o samym Wiktorze, co bardziej o pamięci o nim i o tym jak Wiktor żyje dzięki tej pamięci i wciąż ma wpływ na to, jak żyją inni, jak kolejne pokolenia kształtują świat wokół siebie. Wiktor przetrwał w pamięci niektórych jako postać niemal mistyczna i mitologiczna. Na swój sposób taki właśnie anioł stróż. Sprawca cudownych wypadków. Moją intencją od samego początku nie był z resztą film stricte biograficzny, ale rodzaj refleksji nad życiem bliskiego człowieka i sposobie, w jaki funkcjonuje on w ludzkiej pamięci. Jak dzięki pielęgnowaniu tej pamięci w sobie, kształtuję świat wokół siebie.
Wiktor Korzbok-Tuchołka, bo tak brzmiało jego pełne imię i nazwisko, urodził się 12 marca 1943 roku w Poznaniu jako 4 dziecko, 3 syn, Natalii (z domu Grzesiecka) i Władysława Tuchołków. Rodziny o korzeniach szlacheckich legitymującej się herbem Korzbok. Genealogia rodziny sięga podobno czasów Jana III Sobieskiego i bitwy pod Legnicą. Jakkolwiek moja mama nieraz żartuje, że jej matka była tak naprawdę zwykłą chłopką. Ojciec jej przecież z zawodu był szewcem. Rodzina była niezwykle obszerna. Część rodziny wywodziła się ze Śląska, jeszcze inna z Pomorza, a nasza właśnie z Wielkopolski. Rodzina ze strony mojej babki posiadała podobno przed wojną wiele dóbr w okolicach Poznania. Jednym z takich wyjątkowych rodzinnych miejsc, z którego przetrwało najwięcej rodzinnych fotografii, był dwór Bogusławskich w Glinnie pod Poznaniem. Kolebka ojca polskiego teatru, Wojciecha Bogusławskiego. Tuchołkowie byli ostatnimi zarządcami tego zabytkowego miejsca z XVIII wieku. Tam Wiktor spędził swoje szczęśliwe dzieciństwo wraz z siostrą Zofią i bratem Januszem. Brat Aleksander. zmarł w wieku zaledwie 2 lat w listopadzie 1915 roku. Kiedy ostatnio robiłam kolejne podsumowanie faktów z życia Wiktora, w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że urodził się w czasie I Wojny Światowej. "Dziecko wojny" - pomyślałam. Może trochę zbyt nachalny wniosek. Podobnie jak doszukiwanie się jakiegoś dziwnego trudnego do wytłumaczenie związku między śmiercią jego brata Aleksandra, a jego własną. Wówczas wiele dzieci umierało w pierwszych latach życia na choroby, wobec których ówczesna medycyna pozostawała bezsilna. I choć w latach 40-tych postęp był już o wiele większy, medycyna pozostawała wciąż bezsilna wobec przypadków takich jak Wiktor, których przecież w szpitalu przeciw gruźliczym w Gostyninie było wiele. Większość jeżeli nie wszyscy pacjencji placówki byli podobnie jak on byłymi więźniami obozów, których zwalniano w momencie, kiedy wiadomo było, że nic ani nikt już im nie pomoże. Załatwiono w ten sposób dwie sprawy za jednym zamachem - pozbywano się polskiej inteligencji i umywano ręce od odpowiedzialności za ich śmierć, która była koniec końców wynikiem wyniszczającego pobytu w obozach. Ale o tym później. Wróćmy do czasów, kiedy widmo wojny było jeszcze odległe i nikt nie myślał, że świat przybierze tak potwornych form.
Wiktor uczęszczał do Gimnazjum Bergera w Poznaniu.
"Edukacja w Poznaniu już paręset lat temu była na bardzo wysokim poziomie. Jedną ze szkół budujących ten wizerunek było gimnazjum im. Bergera.
Dzisiejszy gmach poznańskiej Politechniki przy ulicy Strzeleckiej w niczym nie przypomina już budynku ufundowanego przez Gotthilfa Bergera - Niemca, społecznika i darczyńcy miasta Poznania. Gimnazjum im. Bergera, bo taką nosiło nazwę - było uznawane w XIX wieku za jedną z najlepiej zorganizowanych i wyposażonych szkół w Europie.
W 1861 roku G. Berger podarował miastu 50 tysięcy talarów na nowy gmach dla szkoły realnej. Jej budowę przy Strzeleckiej rozpoczęto rok później. W dokumencie darowizny podkreślono, że szkoła ta będzie przyjmować uczniów bez względu na narodowość i wyznanie. W 1865 roku w neoromańskim budynku pojawili się uczniowie. Do ich dyspozycji oddano pierwszą w Poznaniu salę gimnastyczną, kilkadziesiąt sal lekcyjnych, trzy laboratoria.
Spacerując po Poznaniu warto jest zwrócić uwagę na dawne gimnazjum Bergera, gdzie dzisiaj jest Politechnika Poznańska. Warto jest także porównać, jak kiedys wyglądała ta wyjątkowa szkoła oraz jak dziś się prezentuje. Nie jest to jedyne ciekawe miejsce w Poznaniu."
Źródło: http://hotelwloski.pl/hotel-poznan/zabytki/gimnazjum-bergera-poznan
"Dawna Szkoła Realna Bergera
Typ obiektu:budynek inny
Kraj: Polska
Województwo: wielkopolskie
Powiat: Poznań
Miejscowość: Poznań
Ulica: ul. Strzelecka
Naprzeciw liceum stoi okazały neoromański gmach dawnego Gimnazjum Realnego. W I połowie XIX w. zamożni poznańscy mieszczanie doszli do wniosku, że miastu brakuje szkoły, która w przeciwieństwie do klasycznych gimnazjów św. Marii Magdaleny i Fryderyka Wilhelma, kładłaby nacisk na kształcenie umiejętności praktycznych przydatnych do zdobycia zawodu - mowa o takich przedmiotach, jak geografia, fizyka i języki nowożytne. Projektem założenia 'szkoły realnej' powstałym w 1838 r. zainteresowali się Karol Libelt i Edward Raczyński. Ten drugi, wobec postępującej germanizacji poznańskich szkół, podkreślał także potrzebę wykładania w dwóch równorzędnych językach - polskim i niemieckim. Pierwsza siedziba otwartej uroczyście w 1853 r. szkoły mieściła się w skromnej kamienicy przy ul. Wrocławskiej 12. Nowy gmach na ul. Strzeleckiej, zaprojektowany przez poznańskiego architekta Gustawa Schulza, wzniesiono w latach 1861-1865. Jego fundator, Gotthilf Berger (1794-1874), poznański potentat handlu zbożem i drewnem, postawił warunek - szkoła miała przyjmować wychowanków, bez względu na wyznanie czy narodowość. Poza gimnazjum, którego budowa pochłonęła 65 tys. ówczesnych talarów, hojny kupiec ufundował kilka innych instytucji użyteczności publicznej, m.in. dom starców na Wildzie. W 1890 r. szkoła przeszła na utrzymanie miasta i zmieniła nazwę na Królewską Wyższą Szkołę Realną Bergera. Niestety, oznaczało to także rezygnację z nauki w języku polskim, o czym w książce Mój ojciec i dęby wspomina jeden z najsłynniejszych absolwentów, Arkady Fiedler, znany podróżnik i pisarz. Budynek, mocno zniszczony podczas walk o Poznań, dziś już w niewielkim stopniu przypomina dawne gimnazjum. Obecnie należy do Politechniki Poznańskiej."
Źródło: http://www.pascal.pl/atrakcja.php?id=30190
Wiktor zdał tam pomyślnie maturę i podjął studia na kierunku Inżynierii Leśnictwa na znajdującym się tuż obok Uniwersytecie Poznańskim im. Adama Mickiewicza. Uzyskał dyplom inżyniera leśnika i zapewne rozpoczął pracę w jednym z poznańskich nadleśnictw, być może Nadleśnictwie Kowal, pod opieką niemieckiego leśnika. Niedługo później 1 września 1939 roku wybuchła wojna, która na zawsze odmieniła życie Wiktora i całej rodziny. Jak potwierdza korespondencja rodzinna z okresu wojny, w okresie pobytu Wiktora w obozach, jego niemiecki pracodawca aktywnie wspierał starania rodziny o zwolnienie syna.
Zanim udałam się do Gostynina w poszukiwaniu grobu Wiktora, nie wiedziałam dokładnie, co się z nim działo w okresie wojny. W domu wspominano przy jego okazji, coś o Auschwitz. Jak się jednak wkrótce okazało, w Auschwitz przebywał Konstanty Tuchołka, syn z pierwszego małżeństwa z Niemką (godność nieznana) Władysława, ojca Wiktora. Po zapoznaniu się z korespondencją prywatną i oficjalną z Kancelarią III Rzeszy dot. Wiktora, udało mi się wstępnie ustalić, że przebywał w dwóch obozach, w Dachau i w Sachsenhausen-Oranienburgu. Gdy odnalazłam grób Wiktora, byłam zaskoczona, że na tablicy widniała adnotacja, że był więźniem tych dwóch obozów. Fakt, że w ogóle na miejscu pochówku ostała się pordzewiała tablica, wskazywał na to, że ktoś z rodziny musiał odwiedzić grób w przeszłości. Zachowały się również dokładne inskrypcje, w tym data śmierci, której nie byłabym w stanie pewnie już ustalić. Wkrótce potem napisałam do Sachsenhausen i Dachau z prośbą o udostępnienie cyfrowej dokumentacji dotyczącej Wiktora. W internecie udało mi się znaleźć informacje dotyczące "pobytu" Wiktora w Dachau. Wedle tych informacji Wiktor Tuchołka przybył do Dachau 9 maja 1940 roku i został zarejestrowany jako więzień nr 9423. Przed umieszczeniem w Dachau, przebywał w Kr. Forst Kowal w Poznaniu. Zapewne Kr. Forst Kowal odnosi się do rejonu leśnego, być może Nadleśnictwa Kowal, gdzie pracował jako inżynier leśnik. 30 sierpnia 1940 roku wydano dyspozycje przeniesienia go do Sachsenhausen. Ku swojemu miłemu zaskoczeniu, otrzymałam z Sachsenhausen odpowiedź pocztą. Mogli przesłać informacje pocztą elektroniczną, zrobili to jednak listownie. W duchu pomyślałam sobie, że może to dzięki temu, że odpisałam im w języku angielskim i niemieckim, i nie nalegałam na natychmiastową odpowiedź ze strony szefa archiwum, który przebywał wówczas na wakacjach. Wedle informacji pozyskanych dzięki uprzejmości Gedenkstätte und Museum Sachsenhausen, Wiktor Tuchołka został zarejestrowany w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen 31 sierpnia 1940 roku jako więzień numer 30921. Do Sachsenhuasen został przeniesiony z obozu koncentracyjnego w Dachau. Z obozu Sachsenhausen został zwolniony 29 października 1940 roku. Większość dokumentacji dotyczącej komendy w Sachsenhausen, w tym karta z indeksem imion i nazwisk więźniów oraz prawie cała dokumentacja dotycząca więźniów została zniszczona przez SS wiosną 1945 roku tuż przed dramatycznym wyzwoleniem obozu koncentracyjnego w Dachau. Nieliczne, wybrakowane dokumenty znajdują się w przeważającej części w archiwum Federacji Rosyjskiej. Więcej informacji uzyskać można w Międzynarodowym Biurze Poszukiwań (ITS), Grosse Allee 5-9, D-34454 Bad Arolsen (http://www.its-arolsen.org), które przechowuje informacje dotyczące więźniów obozów koncentracyjnych, do których nie mają dostępu tzw. memorials, czyli miejsca pamięci. Wszystkie informacje, jakie udało mi się na chwilę obecną uzyskać odnośnie pobytu Wiktora w obozach koncentracyjnych, w tym również z korespondencji obozowej Wiktora z rodziną, skłaniają do wniosku, że jeżeli obozowa historia Wiktora faktycznie kończy się zwolnieniem z Sachsenhausen 29 października 1940 roku, i jeżeli faktycznie nabawił się on gruźlicy w okresie pobytu w Dachau i Sachsenhausen (łącznie pół roku!), to chyba wszelkie moje pojęcie o warunkach życia w obozach, jakie znam z książek i filmów, przerasta możliwości mojej wyobraźni Jednym słowem groza. Jak mało, a za razem jak wiele trzeba, aby zniszczyć człowieka. Wciąż pozostaje pytanie, co działo się z Wiktorem od 29 października 1940 do 20 marca 1943? Czy możliwe jest, aby faktycznie przez ten cały okres był chory na gruźlice? "Ponad 1/3 ludzkiej populacji jest lub była w przeszłości narażona na prątki gruźlicy a nowe infekcje pojawiają się na świecie w tempie jednego na sekundę[2]. Nie każda osoba zarażona rozwinie pełnoobjawową chorobę, zakażenie może pozostać bezobjawowe i pozostawać w uśpieniu, co zdarza się częściej. Jakkolwiek jedno na dziesięć zakażeń latentnych w późniejszym czasie ulegnie aktywacji prowadząc, jeśli nie będzie leczone, do śmierci niemal połowy chorych." (źródło: niestety wikipedia:() To wiele tłumaczy, choć nie daje odpowiedzi na pytanie, jak znalazł się w szpitalu przeciwgruźliczym w Gostyninie. Szpital przeciwgruźliczy dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych otworzoną w styczniu 1942 roku. Wiktor zmarł 20 marca 1943 roku.
To be continued...