A wkrótce: Podkowa Leśna-Nowy Dwór Mazowiecki 100km Godzina druga w nocy. Pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów wjeżdża na stację Bydgoszcz Główna. Po rozświetlonym pomarańczowym światłem lamp peronie snują się przez rozmazaną szybę jak zjawy nieliczni ludzie: para policjantów, jakiś robotnik w pomarańczowym kasku, zdezorientowani pasażerowie szukający właściwego pociągu. Moje śpiące współpasażerki budzą nieznośne metaliczne zgrzyty i hałasy odpinanych ze składu wagonów, które mają pojechać w przeciwnym kierunku. Kątem oka dostrzegam mężczyznę na korytarzu. To starszy człowiek, około 60-tki, szczupły, o zapadniętej, szarej twarzy, posiwiałe włosy błyszczą w świetle jarzeniówek, pod sokolim nosem lśni jeszcze ciemny wąs. Mężczyzna mija mój przedział, po czym po chwili wraca i ostatecznie rozsuwa drzwi. Czuć od niego alkohol, ale jego obecność nie budzi we mnie lęku. Być może ze względu na obecność dwóch pasażerek w wagonie. Starszej kobiety około 50-tki i młodej dziewczyny, po wyglądzie wnioskuję, że jest pewnie tegoroczną maturzystką. Mężczyzna kładzie torbę na fotelu z brzegu i rozgląda się po wagonie. Unikam kontaktu wzrokowego i uciekam wzrokiem za szybę. W pewnym momencie słyszę jak mówi chyba z braku laku jakby sam do siebie: “Mam nadzieję, że stąd mnie już nie wyrzucą.” Mimowolnie spoglądam w jego stronę, a on jakby z ulgą, że ktoś w ogóle zwrócił na niego uwagę, kontynuuje i mówi, że konduktor wyrzucił go przed chwilą z pociągu, twierdząc, że ma nieważny bilet, a on kupił go już wczoraj i przecież pisało na składzie, że to pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów. Był bardzo podenerwowany nieuprzejmością konduktora i całą dezinformacją na kolei. Poczuł się jakby go posądzili o nieuczciwość, a on przecież kupił bilet?! Powiedziałam, że o tej samej godzinie odchodziły dwa pociągi tej samej relacji, a jeden z nich wymagał przesiadki, być może stąd całe nieporozumienie. Ja też pewnie bym się pogubiła, gdybym miała wykupiony bilet, ale tak się akurat złożyło, że postanowiłam zakupić bilet w pociągu, bo nie byłam w stanie kupić biletu na rower w kasie i nie chciałam ryzykować problemów. Na szczęście trafiła się miła pani konduktor, kobita pełną piersią, dobrze zbudowana, silna osobowość, więc po krótkiej wymianie, w stylu “Nieźle się Pani musi nakrzyczeć”, którą odebrała chyba jako komplement, kupno biletu stało się właściwie czystą przyjemnością w przeciwieństwie do mojej wcześniejszej próby, kiedy kasjerka ewidentnie była podenerwowana, śpieszyła się wyjść czym prędzej z pracy i w ogóle nie była skora do pomocy. Po tej krótkiej dygresji mężczyzna nieco się uspokoił. Zapadła chwila milczenia. Ponownie odwróciłam wzrok w stronę okna. Pociąg ruszył dalej.
Przez ten cały czas zbierałam się do spisania kilku refleksji na temat tego trudnego wyjazdu, więc wyciągnęłam notes i zaczęłam coś pisać w nikłym świetle padającym z korytarza przez szczelinę w zasłonach. Po chwili mężczyzna zagadnął, czy nie szkoda mi wzroku. Spojrzałam na niego zmieszana i po chwili odłożyłam notes, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma sensu, lepiej dam sobie spokój z tymi refleksjami, w końcu to i tak nic przyjemnego. Na refleksje przyjdzie jeszcze czas. Nie oponowałam, kiedy starsza kobieta zapytała, czy może zgasić światło. Miałam latarkę, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do robienia wielu rzeczy po ciemku. Mężczyzna co chwilę mnie zagadywał. Miał, widać, ogromną potrzebę konwersacji. Opowiedział między innymi jak, czekając na pociąg, zauważył jakąś dziewczynę na torach, która fotografowała wagony. Miłośniczka kolei, stwierdziłam. Proszę Pani, ja ją pytam, co ona fotografuje, a ona mi odpowiada, że fotografuje wagony, bo na nich się tak ładnie rozkłada światło. Czy to ma sens? Ludzie nie mają, co robić, podsumował. W myśli pomyślałam sobie z rozczarowaniem o swojej własnej fotograficznej pasji, która przypominała nieco właśnie tą asburdalną odpowiedź dziewczyny. Bo tak się ładnie światło rozkłada. Nie czułam złości na swojego sąsiada. Raczej miałam poczucie, że jest w tym, co powiedział, niestety wiele prawdy. Nagle zaczął strasznie kaszleć i próbował go tłumić, kaszląc w kurtkę. Zaproponowałam, że może chciałby się napić wody i wyciągnęłam do połowy pełną małą butelkę wody, która już i tak ledwo starczyłaby mi z resztą na powrót. Podziękował i wytłumaczył, że to nic takiego. Papierochy. Dzisiaj wypalił 20, a właściwie 22, licząc te 2 ostatnie, kiedy zdenerwował się całą sytuacją w pociągu. 22 – to i tak mało, stwierdził. Mimowolnie pomyślałam o Ojcu, ale już dawno dałam sobie spokój z pouczaniem kogokolwiek. Sama byłam nałogowcem. Sytuacja z pociągu nie dawała mężczyźnie spokoju, więc cały czas do niej nawiązywał. Stwierdził, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego został tak potraktowany. Jego rozczarowanie stało się dla mnie jasne, kiedy wyznał, że to jego 3 dzień na wolności, że spędził ostatnie 14 lat w więzieniu. Były wojskowy. Pracownik BOR-u. Pracował w obstawie Kaczyńskiego. Kaczyński do Łodzi leciał samolotem 120 kilometrów, a oni musieli go obstawiać z szosy. Co za absurd, dodał, lecieć samolotem do Łodzi za pieniądze podatników, kiedy możnaby taniej samochodem. Wycelował w niewłaściwego człowieka. Sąd wojskowy. 14 lat więzienia. 14 lat, które kompletnie zmieniły jego życie. W czasie odsiadki zmarli rodzice, zmarła żona, został sam, odeszli wszyscy drodzy mu ludzie. Jedyne, o czym teraz marzy to wrócić do rodzinnego domu w Nowym Sączu i zaszyć się w głuszy na 2 tygodnie. Nikogo nie widzieć. Tylko on i przyroda. Wiewiórki, które były tak oswojone, że siadały mu na ramieniu. Niedźwiedzie – ciekawe, czy jeszcze żyją. Odsiadywał wyrok w więzieniu w Słupsku, ma tam mieszkanie, ale stwierdził, że musi odpocząć od tego miejsca. Choćby do Wielkanocy zaszyć się na rodzinnej działce w Nowym Sączu. Żadne luksusy. Kuchnia, łazienka, sypialnia, pokój jadalny, niewielki ogródek. Na miejscu będzie o 12, o ile znowu się nie okaże, że coś z biletem nie tak i go nie wyrzucą. Kto by pomyślał, żeby tak potraktować człowieka, tak wprowadzić w błąd i jeszcze mieć pretensje do pasażera o bałagan na kolei nie z jego winy. Przerwałam mu i powiedziałam: "Niech Pan sobie pomyśli, że gdyby Pan wsiadł do właściwego pociągu, może nigdy byśmy się nie spotkali i nie rozmawialibyśmy teraz," skonstatowałam. Po raz pierwszy chyba mężczyzna się rozluźnił, wręcz roześmiał i stwierdził, że w sumie to mam rację. "Trzeba zawsze szukać pozytywnych stron nawet w największym nieszczęściu. Inaczej człowiek by zwariował," dodałam. A wiedziałam doskonale, co mówię, choć nie było to dla mnie w sumie żadnym pocieszeniem. Pozwoliło po prostu przetrwać chwilę załamania. I tak oto dogadali się: były więzień z prawdziwego zdarzenia, który wszystko stracił i ja, więzień z wyboru, który myślał, że nie ma już nic do stracenia, a jednak wracał właśnie w poczuciu utraty własnej godności. Nie mogliśmy się nie dogadać, choć powody, dla których czuliśmy, że nie uszanowano naszej godności, leżały po przeciwnych stronach biegunów. Posądzenie o nieważny bilet to była kropla w moim morzu ludzkiej niegodziwości. A jednak wytrzymałam to nerwowo. Jednak przetrwałam. Siedzę w tym pociągu i znowu wracam jeszcze uboższa, choć może bardziej zahartowana, stanąć ponownie do tej samej walki. W kółko do tej samej walki. Ta podróż to mój ostatni odpoczynek, ten pociąg to mój ostatni azyl, tych kilka godzin to mój ostatni czas względnej wolności. Wracam za kraty. Znowu nie udało mi się uciec. Przynajmniej znam powód. Czy było warto? Nie, choć przynajmniej uświadomiłam sobie jeszcze kilka smutnych prawd o tym świecie i o ludziach. Prędzej czy później i tak pewnie spotkałby mnie taki los, o ile nie gorszy. Przeprosiłam swojego sąsiada i powiedziałam, że spróbuję się trochę zdrzemnąć, bo jutro czeka mnie ciężki dzień, a i dzisiaj nie było łatwo. Zaproponował, żebym położyła głowę na oparciu, na którym położył bluzę, będzie wygodniej. To miło z jego strony. Podziękowałam i skuliłam się jednak przy oknie. Obudził mnie świt. Nigdy nie doświadczyłam świtu w pociągu. Mój sąsiad spał w najlepsze, choć w sposób, który przypomniał mi pierwsze kadry z filmu 'Nosferatu Wampir' Wernera Herzoga, gdzie w podziemnych lochach siedziały skulone mumie o ustach wykrzywionych w przeraźliwym grymasie jakby ujrzały śmierć. Odwróciłam wzrok. Kątem oka dostrzegłam starszą kobietę odmawiającą różaniec. Być może za mnie, być może za naszego sąsiada, a być może za własną sprawę. Wyszłam na korytarz, przywitać dzień. Wszechobecna jasność pochłonęła mnie bez reszty. Patrzyłam jak słońce rozświetla bezkresne pola, lasy, gospodarstwa ciepłą łuną. Ten wschód słońca zapadnie mi na długo w pamięć, choć to będzie bardzo męczące wspomnienie. Wyjechałam odpocząć, cieszyłam się, byłam pełna optymizmu i spokoju, wracam jednak bardziej zmęczona, jakby połowa mnie wraca w poczuciu straty tego, co udało mi się z ogromnym trudem z siebie wydobyć w przeciągu ostatnich tygodni, mimo niepomyślnych wiatrów. Być może to Bóg mnie pokarał. Tylko za co? Za to, że jestem taka, jaka jestem?! Staram się, ile mogę, ale nie mam już siły dalej trwać. Próbowałam żyć. Odbić się od dna. Być może lepiej zostać na dnie. Przynajmniej nie spadnie się już niżej. Dnie, którego szczerze nienawidzę w swojej bezsilności. Kto by mi współczuł?! Prędzej pewnie ten obcy człowiek z wagonu, którego imienia nawet nie poznałam, a bardzo żałuję. Być może i dla niego byłby to zaszczyt, gdyby ktoś chciał poznać jego godność. Mógłby się w końcu poczuć jak człowiek, a nie jak pies, bo takie odniosłam wrażenie, że tliła się w nim wątpliwość, czy mając taką przeszłość, ma prawo jeszcze czuć się jak człowiek. To nie ważne, że nikt może nawet o jego przeszłości nie wiedział, ważne, że to on czuł się jakby wszyscy wiedzieli. Na tyle nie potrafił pogodzić się z tym, co go spotkało, że już nawet wolność stawała się nie do zniesienia. Doskonale to rozumiałam. Być może gdyby tak się stało, gdybyśmy mieli okazję się jeszcze pożegnać, mogłabym mu powiedzieć, że jakby przeżywał chwilę zwątpienia, żeby pomyślał o mnie, że jest na tym świecie choć jeden człowiek, któremu nie jest obojętny i, który dobrze mu życzy. Może byłoby mu łatwiej, a może wcale tego nie potrzebował. Być może tylko bym go uraziła. Odniosłam jednak wrażenie po załamaniach w głosie, że on już wyjeżdża na zawsze, że już nie wróci, że to jego ostatnia podróż. Że gdzieś tam w głębi duszy, chce już tylko umrzeć. Że nie widzi sensu dalej żyć. Współczułam mu. Być może dobrze się stało. Być może ponownie ingerowałabym niesłusznie w prawa natury, być może tak już musi być, być może trzeba się zdać na łaskę Pana, gdzie nas zaprowadzi. Choćby i to było na zatracenie. Być może tylko zakłóciłabym spokój tej jego ostatniej podróży. Pozwalam sobie zacytować kilka tekstów dotyczących syndromu sztokholmskiego i jego pohodnych. Moje zainteresowanie tym tematem wynikło z własnego doświadczenia, które mimowolnie skojarzyło mi się z głośnym precedensem sztokholmskim. Jak się okazuje syndrom sztokholmski można również odnieść do zwykłych relacji międzyludzkich. Częstokroć możemy nie zdawać sobie nawet sprawy z faktu, że tkwimy w toksycznej relacji nie tyle z własnym partnerem, co z osobami równie bliskimi jak matka, ojciec, brat, etc. Jeżeli taka relacja trwa wiele lat, uświadomienie sobie zależności, jaka łączy nas, ofiarę, z oprawcą, może być niezwykle trudna, czasami wręcz niemożliwa, na tyle akceptujemy nawet niekorzystny dla nas stan rzeczy jako normę. Wnioski, jakie wyciągnęłam z lektury tych tekstów, są dla mnie przerażające. Zastanawia mnie, gdzie przebiega granica między byciem ofiarą a manipulatorem. Czy ofiara może stać się katem dla obcego człowieka? Dla własnego oprawcy? A może już same utożsamianie siebie z byciem oprawcą dla kogoś, kogo dotąd uznawało się za własnego oprawcę, świadczy o zabrnięciu w ślepą uliczkę. Świadczy o dysonansie poznawczym. Na te i wiele innych pytań, znajdziecie odpowiedź w zacytowanych poniżej tekstach. Syndrom sztokholmski - kiedy ofiara kocha oprawcę Katarzyna Burda Dziennikarka działu naukowego „Newsweeka”. To miał być zwykły dzień w jednym ze sztokholmskich oddziałów Kreditbanken. Jednak 23 sierpnia 1973 roku zapisał się na zawsze nie tylko w pamięci pracowników banku i klientów, którzy byli właśnie w jego wnętrzu, ale także w podręcznikach psychologii. W pewnym momencie do banku wtargnęli włamywacze. Przez sześć dni przetrzymywali zakładników, którzy nie wiedzieli, czy wyjdą z tej sytuacji z życiem. Jednak kiedy zostali wreszcie uwolnieni przez policję, stało się coś zdumiewającego - uwolnieni zakładnicy, zamiast pomstować na porywaczy, zaczęli stawać w ich obronie i odmawiać obciążających przestępców zeznań... Tak narodziło się pojęcie syndromu sztokholmskiego, opisującego sytuację, w której ofiara porwania czy zakładnik traci krytycyzm wobec swojej sytuacji, zaczyna wierzyć, że jej oprawca działa w słusznym celu, i darzyć go sympatią. Jak twierdzi amerykańska psycholog, dr Natalie de Fabrique, zajmująca się badaniem tego syndromu, syndrom sztokholmski pojawia się u ofiar nieświadomie, to instynktowny, psychologiczny mechanizm obronny, dzięki któremu łatwiej jest im odnaleźć sens tego, co się dzieje, i uniknąć załamania nerwowego. Reakcja szwedzkich ofiar napadu na bank to oczywiście nie jedyny przypadek syndromu sztokholmskiego, z którym miała do czynienia policja na świecie. Według danych zbieranych przez FBI, aż 27 proc. ofiar porwań lub zakładników ma objawy syndromu sztokholmskiego. Jednym z najbardziej wstrząsających przykładów z ostatnich lat jest przypadek Nataschy Kampusch, która jako dziesięciolatka została porwana przez pedofila i uciekła od niego dopiero po ośmiu latach. Po uwolnieniu Natascha przyznała, że była związana uczuciowo ze swoim oprawcą. Źródło: http://nauka.newsweek.pl/syndrom-sztokholmski---kiedy-ofiara-kocha-oprawce,107803,1,1.html Natascha Kampusch - ofiara czy manipulantka? 7 grudnia 2010, 19:41 Komentarzy: 4 | Ocena: 5.00 (1 głos) Autor: Oliwia Siwińska Natascha Kampusch ma dziesięć lat. Jest wesołą, inteligentną dziewczynką, ma lekką nadwagę, więc dzieci w szkole mówią na nią Prosiaczek. Bardzo kocha ojca, który zabiera ją na weekendy na Węgry. Relacje z matką, z którą mieszka, są trochę gorsze. 2 marca 1998 roku, po wcześniejszej domowej sprzeczce, wychodzi do szkoły. Nie wraca przez osiem lat. A wszystkiemu winien jest jeden człowiek - Wolfgang Priklopil, trzydziestosześcioletni wówczas inżynier. Upatrzył sobie Nataschę już wcześniej. Wszystko dokładnie przygotował. Zbudował w podziemiach swojego domu piwnicę, zamykaną na ciężkie, stupięćdziesięciokilogramowe drzwi ze stali i betonu. Zaaranżował ją na pokój dziecięcy, wzbogacając o toaletę i zlew. I na osiem i pół roku zamknął tam małą dziewczynkę, która przez ten czas zamieniła się w silną kobietę. Kim był Wolfgang Priklopil? Co sprawiło, że ze zwykłego, szarego człowieka, stał się porywaczem? Jak wyglądało życie Nataschy? Miliony pytań pozostaje bez odpowiedzi. Społeczeństwo domaga się informacji, zwłaszcza, gdy kobiecie udaje się uciec ze swojego więzienia. Zainteresowanie wzrasta jeszcze bardziej, gdy Natascha Kampusch zaczyna sygnalizować niezdrowe przywiązanie do swojego oprawcy, który notabene popełnia samobójstwo tuż po jej ucieczce. Sprostaniu temu zadaniu podjęło się dwóch dziennikarzy – Allan Hall i Michael Leidig – autorzy książki „Dziewczyna z piwnicy. Szokująca historia Nataschy Kampusch.” Sytuacja była trudna ze względu na dwa aspekty. Pierwszy – dziewczyna nie była zwykłym przypadkiem. Drugi – historię poznać można było tylko ze strony ofiary. A ta odmawiała komentarzy. Tuż po uwolnieniu zaczęła gromadzić grupę prawników, odpowiedzialnych za jej medialny wizerunek. Odsunęła się od ojca i matki. Zażądała uczestnictwa w pogrzebie Priklopila. Zapragnęła zamieszkać w domu oprawcy. I zaczęła gubić się w zeznaniach. Natascha kłamała. Nie przyznała się do wycieczki z Priklopilem na narty. Nie chciała opowiadać o więzi łączącej ją z porywaczem. Co więcej – to słowo nie przechodziło jej przez gardło. Specjaliści nazywają to syndromem sztokholmskim, jednak w tym przypadku szybko ukuto nowy termin - syndrom Nataschy Kampusch. Oba te stany psychiczne cechują się emocjonalnym stosunkiem do oprawcy, co w przypadku Nataschy było jawne. Dziewczyna spędziła osiem i pół roku tylko w jego towarzystwie. By uczynić życie łatwiejszym, zaczęła traktować Priklopila jak osobę bliską. Czy była dla niego cały czas ofiarą? A może stała się już kochanką? To i inne niedomówienia badają dziennikarze. A robią to poprzez przeprowadzanie wywiadów z różnymi ludźmi – począwszy od rodziców dziewczyny aż do przyjaciół Priklopila. Każde z nich opowiada o swoim stosunku do sprawy, opisuje swoje podejrzenia, wspomnienia. Wypowiadają się również psychologowie, dawni nauczyciele. Wszyscy starają się, łącząc swoje myśli, zrozumieć to, co się stało. Zrozumieć jest jednak niesamowicie trudno. Bo dlaczego Natascha, zamiast poznać prawdziwe życie, wchodzi w świat mediów? Nie jest łatwo osądzić jej zachowania. Społeczeństwo austriackie podzieliło się. Z jednej strony wszyscy obwiniają Priklopila. Z drugiej – zaczyna się nagonka na Nataschę. Im głębiej się wchodzi w tą sprawę, tym trudniej o sprawiedliwy osąd. Bo Natascha jest niewątpliwie ofiarą. Ale sama twierdzi, że to ona miała przewagę nad Wolfgangiem. To ona zaczęła narzucać zasady gry. I ona płakała na wieść o śmierci swojego oprawcy… Sprawa Nataschy Kampusch jest trudna. Trudna w zrozumieniu i trudna w czytaniu. Zagłębienie się w nią zmusza do refleksji. Skłania do zastanowienia się nad źródłem ludzkich dewiacji. Książka jest wstrząsająca i niezwykła. Jest hołdem dziennikarzy dla ogromnej siły psychicznej Nataschy, ale równocześnie zostawia furtkę dla domysłów. Próbuje połączyć fakty, domysły i niedomówienia w jedną, spójną całość. Czy jej się to udaje? To już powinna zweryfikować sama bohaterka. Źródło: info tuba dziennikarstwo obywatelskie http://web.archive.org/web/20121116104217/http://www.infotuba.pl/kultura_sztuka/ksiazka/natascha_kampusch_-_ofiara_czy_manipulantka__a10733.xml Syndrom sztokholmski w relacjach międzyludzkich Anna Błoch-GnychNiebieska Linia 4/2010 Syndrom sztokholmski to mechanizm przetrwania; jest walką o życie. Pojawia się w sytuacjach skrajnie traumatycznych, jak podczas porwania, uwięzienia, bycia zakładnikiem, u osób wykorzystanych seksualnie, jeńców wojennych, członków sekty, ale również może pojawić się w związkach miłosnych, opartych na dominacji jednego z partnerów. Skutki syndromu mogą występować długo po zakończeniu kryzysu. Natasha Kampush w wieku 10 lat została uprowadzona przez Wolfganga Priklopila, gdy wracała ze szkoły. Poszukiwania dziewczyny trwały wiele dni i obejmowały terytorium całej Austrii. Uczestniczyło w nich wiele osób. Nie było jednak śladów, które mogłyby prowadzić do zaginionej dziewczynki. Rodzice i policja uznali, że dziewczyna nie żyje. Tymczasem Natasha żyła i była przez osiem lat przetrzymywana w dźwiękoszczelnym pokoju, bez okien, który znajdował się w piwnicy domu Priklopila. Zdołała uwolnić się w roku 2006, wybiegając na podwórko i informując sąsiada, kim jest. Kiedy porywacz dowiedział się o ucieczce, wybiegł z mieszkania i rzucił się pod koła jadącego pociągu. Po odzyskaniu wolności Natasha powiedziała o swoim prześladowcy: „Nie był moim panem, chociaż chciał być. Byłam równie silna. Mówiąc obrazowo, nosił mnie na rękach, a jednocześnie kopał". Po opublikowaniu historii Natashy podniosły się głosy krytyczne, które obwiniały dziewczynę za powyższą sytuację, zrzucając na nią odpowiedzialność za osiem lat uwięzienia. Wiele osób nie rozumiało, wręcz dziwiło się, kiedy dziewczyna mówiła o porywaczu: „Ten człowiek był częścią mojego życia i dlatego w pewnym sensie go opłakuję". Większość ekspertów uważa, że u Natashy, będącej w sytuacji traumatycznej, wykształcił się mechanizm psychologiczny zwany syndromem sztokholmskim. Jak to działa? Termin „syndrom sztokholmski" wziął swą nazwę od wydarzeń, które miały miejsce w Sztokholmie w roku 1973. 23 sierpnia 1973 roku dwóch mężczyzn wkroczyło do banku, aby go obrabować. Kiedy na miejsce przyjechała policja, rabusie wzięli zakładników (trzy kobiety i mężczyznę) i przetrzymywali ich przez sześć dni. Gdy z kolei przybyła ekipa ratunkowa, zakładnicy nie wykazali najmniejszej woli współpracy, bronili swoich porywaczy, obwiniając za całą sytuację policję. Po upływie pewnego czasu od porwania jeden z uwolnionych zakładników założył fundację, której celem było zbieranie funduszy dla prawników porywaczy, a jedna z zakładniczek zaręczyła się z oprawcą. Objawy i symptomy syndromu sztokholmskiego to: - pozytywne uczucia ofiary wobec sprawcy; - zrozumienie przez ofiarę motywów i zachowań sprawcy i podzielanie jego poglądów; - pozytywne uczucia sprawcy względem ofiary; - pomocne zachowania ofiary wobec sprawcy; - negatywne uczucia ofiary wobec rodziny, przyjaciół, autorytetów próbujących ją ratować; - niezdolność zaangażowania się w zachowania, które mogłyby doprowadzić do jej uwolnienia od sprawcy. Syndrom sztokholmski nie dotyczy wszystkich osób dotkniętych tragicznymi zdarzeniami. By zaistniał, muszą wystąpić określone warunki. Ofiara: - spostrzega, że jej przeżycie zależy od dobrej woli sprawcy; - nie widzi możliwości ucieczki; - dostrzega drobne uprzejmości ze strony sprawcy; - jest izolowana od perspektyw odmiennych od perspektywy sprawcy. Schemat rozwoju syndromu sztokholmskiego wygląda następująco: w sytuacji stresującej, traumatycznej sprawca grozi ofierze, że pozbawi ją życia, jeśli nie będzie podporządkowywała się jego woli. Sprawca może znęcać się psychicznie i fizycznie nad ofiarą, pokazując w ten sposób, że jej dalsze przeżycie jest zależne tylko i wyłącznie od jego woli. Ofiara nie może liczyć na pomoc innych ani ucieczkę. Z upływem czasu coraz lepiej poznaje sprawcę, wie, co wyzwala łańcuch agresywnych reakcji i co może temu zapobiec. Najmniejszy przejaw pozytywnych uczuć ze strony sprawcy sprawia, że ofiara zaczyna dostrzegać w nim wybawcę, a nawet przyjaciela. Sam fakt przeżycia ofiary, niestosowania przemocy, pozwolenia na skorzystanie z toalety, dostarczania żywności lub napoju powoduje, że ofiara zaczyna odczuwać pozytywne emocje względem prześladowcy. Ludzie z zewnątrz, którzy starają się uwolnić ofiarę, nie są już w jej oczach wyzwolicielami, lecz osobami, które chcą skrzywdzić jej jedynego obrońcę. Jednym z wyjaśnień syndromu sztokholmskiego może być zjawisko dysonansu poznawczego. Teoria dysonansu poznawczego tłumaczy, jak i dlaczego ludzie zmieniają swoje poglądy, opinie, odczucia. Dysonans poznawczy to nieprzyjemny stan organizmu, samoistnie motywujący do jego usunięcia. Pojawia się, gdy człowiek ma przed sobą dwie informacje poznawcze, kolidujące ze sobą. W sytuacji traumatycznej na początku pojawią się uczucia negatywne wobec sprawcy. Jednak fakt, że żyjemy, że doświadczamy niewielkich przejawów dobroci z jego strony, powoduje, że zaczynamy odczuwać pozytywne emocje. Zęby pozbyć się dysonansu, zaczynamy spostrzegać sprawcę nie jako wroga, ale jako przyjaciela, walczącego w słusznej sprawie. Miłość i strach W toksycznych związkach miłosnych również można dostrzec elementy syndromu sztokholmskiego, zwłaszcza w związkach opartych na przemocy fizycznej i psychicznej. Osoba stosująca przemoc zapewnia swego/swoją partnera/partnerkę, że tylko współpraca sprawi, że łączące ich uczucie będzie bezpieczne i trwałe. Te opowieści mają spowodować, że partner/ka nigdy ich nie opuści i nie znajdzie innego towarzysza. Sprawca opowiada więc o przeszłych partnerach i co ich spotkało, gdy go opuścili. Podkreśla, że zawsze spotykała ich zemsta z jego strony, nikt przed nim się nie schowa i nie ucieknie. Zdarza się, że co jakiś czas przejawia pozytywne zachowania, np. kupi bukiet kwiatów, zaprosi na kolację lub do kina, pozwoli kupić nową sukienkę. Pokazuje tym samym, że nie jest złym człowiekiem. Przedstawia swoją słabą stronę, opowiada o trudnym dzieciństwie, o problemach z rówieśnikami, o poczuciu niezrozumienia i odrzucenia. Wyzwala tym samym w swoim partnerze współczucie i chęć usprawiedliwienia jego złego zachowania. Wszystkie decyzje, jakie podejmuje ofiara, są podyktowane perspektywą sprawcy. Ofiara zastanawia się, co może zrobić, by zadowolić partnera, jak się zachować, żeby nie sprowokować wybuchu agresji. Jest osaczona przez jego potrzeby, pragnienia i przyzwyczajenia. Partner kontrolujący stara się izolować ofiarę od innych osób, które mogą chcieć jej pomóc i stosuje przy tym techniki manipulacyjne. Zmusza ofiarę do podjęcia decyzji - albo on, albo rodzina. Ofiara woli zerwać kontakt z najbliższymi, żeby nie wywoływać złości u partnera. Nie widzi możliwości zakończenia toksycznej relacji. Kiedy próbuje się wyzwolić, partner straszy ją, grozi popełnieniem samobójstwa, uprowadzeniem dzieci, podpaleniem domu itp. Sprawca odcina ofiarę od rodziny, przyjaciół, ale również od pieniędzy, więc ofiara wierzy, że nie ma za co, ani dokąd się udać. Osoba taka czuje się osamotniona, bezsilna, więc żyje dalej w toksycznym dla siebie układzie. Jak pomóc? Żeby wyjść ze związku, w którym rozwinął się syndrom sztokholmski, ważne jest wsparcie i pomoc najbliższych. Należy podkreślać, że ofiara może liczyć na naszą pomoc, że ją kochamy i zawsze staniemy po jej stronie. Nie należy wywierać zbyt dużej presji, potępiać lub oceniać. Najbliżsi powinni zrozumieć, że wycofanie ofiary i chęć odcięcia od nich wynika z poczucia lęku przed sprawcą, a nie z braku miłości do nich. Trzeba pamiętać o różnych drogach komunikacji, które można wykorzystać, by nawiązać kontakt z ofiarą - telefony, maile, listy. W niektórych przypadkach niezbędna będzie pomoc profesjonalisty, żeby ofiara mogła poradzić sobie z traumatyczną sytuacją. Anna Błoch-Gnych - psycholog, doktorantka na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. BIBLIOGRAFIA Aronson E. (2009), Psychologia społeczna. Serce i umysł, Poznań: Wydawnictwo Zysk i S-ka. Festinger L. (2007), Teoria dysonansu poznawczego, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN. Herman J. (2002), Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi, Gdańsk: GWP. Strelau J. (2004), Osobowość a ekstremalny stres, Gdańsk: GWP. Źródło: http://www.niebieskalinia.pl/pismo/wydania/dostepne-artykuly/4969-syndrom-sztokholmski-w-relacjach-miedzyludzkich POLSKA CIERPI NA
SYNDROM SZTOKHOLMSKI ROZMOWA Z PAWŁEM SALĄ Polska obrosła dziś mitami. Zasłaniamy sobie obraz rzeczywistości garścią patetycznych haseł i udajemy, że świat jest inny niż widać to za oknem. „Matka Teresa od kotów” obnaża pustkę takiego myślenia i dla wielu będzie to, niestety, dość przykrePIOTR CZERKAWSKI: „Matka Teresa od kotów” to kolejny po „Placu Zbawiciela” polski film zainspirowany gazetowym reportażem. Kiedy poczuł Pan, że tekst o chłopcach, którzy zamordowali swoją matkę, nie tylko opisuje pewną sytuację, ale może stanowić podstawę dla głębszej metafory? PAWEŁ SALA: Od razu po przeczytaniu. O ile sobie przypominam, był to reportaż z „Gazety Wyborczej”. Bardzo pogłębiony, analityczny tekst, zawierający próbę zbadania niuansów psychiki głównych bohaterów. Pod względem stylistycznym przypominał mi dokonania Hanny Krall, którą bardzo cenię. Był w pewnym sensie minimalistyczny, a dokładnie to chciałem osiągnąć przy tworzeniu filmu. Dbałem, by nie był przegadany, żeby nie podpowiedzieć widzowi za dużo, ale też nie pozostawić go na bezdrożach. Pragnąłem sprowokować go, żeby zbudował własną teorię. Dlaczego było to dla Pana takie ważne? Nie chciałem niczego przesądzać, ponieważ niemożność jednoznacznego wskazania przyczyn morderstwa wydała mi się najciekawsza w całej opowiadanej historii. Jeżeli ktoś twierdzi, że potrafi klarownie wyjaśnić tak skomplikowane problemy, to albo jest powierzchowny, albo wchodzi w rolę katechety. Nie lubię takiej postawy. Nie lubię ludzi, którzy kreują się na samozwańcze autorytety i próbują moralizować, pouczać, a nie pozostawiają przy tym miejsca na dyskusję. W swoim filmie wybrałem metodę podążania za człowiekiem i próby jego zrozumienia. Nie chciałem skazać nikogo ani na odtrącenie, ani na afirmację. Nie można zbrodniarza chwalić, trzeba go uczłowieczyć. Moi bohaterowie nie byli psychopatami. Tacy ludzie siedzą zamknięci w specjalnych zakładach. Przy dokonywaniu zbrodni najczęściej ujawnia się po prostu ciemna strona człowieka. Ma ją w sobie każdy z nas. Wizytówką „Matki Teresy…” pozostaje zaburzony porządek chronologiczny. Gdy w kolejnych scenach cofamy się coraz głębiej w przeszłość, uświadamiamy sobie, że odpowiedzialność za tragedię ponoszą nie tylko synowie-mordercy, lecz wszyscy członkowie rodziny. Nietypowa forma filmu służy jako zastawiona na widza pułapka? Przede wszystkim obnaża groźny schematyzm naszego myślenia. Gdy widzimy w telewizji mordercę, zawsze mówimy sobie w duchu, że to zwyrodnialec. Tyle że za chwilę może wychylić się jego sąsiadka i powiedzieć, że był bardzo grzecznym chłopcem, który przeprowadzał staruszki przez jezdnię. Na tym polega największe zaskoczenie. Dowiadujemy się, że ktoś żył obok nas przez wiele lat, był miły, cichy, spokojny, a nagle zrobił coś, co wszystkimi nami wstrząsnęło. Od powstania pomysłu na film do jego realizacji minęło wiele lat. Po drodze pojawiły się m.in. problemy z zebraniem funduszy. Dlaczego „Matka Teresa…” okazuje się tak bardzo niewygodna? Polska obrosła dziś mitami. Zasłaniamy sobie obraz rzeczywistości garścią patetycznych haseł i udajemy, że świat jest inny niż widać to za oknem. Mój film obnaża pustkę takiego myślenia i dla wielu będzie to, niestety, dość przykre. Oczywiście, istnieje pewna kategoria osób, które nigdy go nie zobaczą. Ludzie wychowani przez telewizję śniadaniową wolą oglądać na ekranie rzeczywistość rodem z kolorowego pisma. Bardziej interesuje ich kwestia stylizacji fryzury na rano, wieczór i południe niż to, skąd w naszej codzienności bierze się zło. „Matka Teresa od kotów”: Matka (Ewa Skibińska) Nie wierzy Pan, że polski widz zainteresuje się tym filmem? Przeciwnie. Mam nadzieję, że duża część publiczności wybierze się na mój film nawet z przesytu lukrowanymi komediami romantycznymi. Widz jest inteligentny, to raczej decydenci nie potrafią trafnie zdiagnozować jego potrzeb i przekonują, że pewnych rzeczy nie zrozumie ani nie doceni. Po pokazach przedpremierowych okazuje się, że – paradoksalnie – z najsłabszym odbiorem widowni mieliśmy do czynienia na festiwalu w Gdyni. Tam publiczność oczekuje raczej eventu, a nie czegoś, co ją poruszy. Tymczasem przed każdym spotkaniem uczciwie podkreślałem, że nakręciłem film smutny, dający do myślenia i pozbawiony walorów rozrywkowych. Zbrodnia matkobójstwa należy do rzadkości. Jednak w filmie zyskuje rangę pewnej metaforę. Morderstwo na swoich rodzicach czy dzieciach dokonane w sposób symboliczny ma miejsce bardzo często. Może to być zerwanie stosunków czy wyrzucenie z domu. Takie zdarzenia nie pojawiają się na pierwszych stronach gazet, ale również są bardzo bolesne. O skali zjawiska możemy się przekonać, gdy przeglądamy w czasopismach rubrykę „Zaginieni”. Takie miejsca są pełne apeli zrozpaczonych rodziców błagających dzieci, by wróciły, ponieważ są kochane. A przecież, gdyby to była prawda, nie doszłoby do ucieczki. W życiu wielu rodzin – tak jak w tej filmowej – znajduje potwierdzenie ich własna teoria chaosu. Drobne nieporozumienia, odtrącenia i niewypowiedziane żale pozostają przemilczane, ale stopniowo się kumulują i w pewnym momencie muszą wybuchnąć. Pewnie wynika to z faktu, że jako nacja jesteśmy wobec siebie mało otwarci, boimy się bliskości. To zresztą nie tylko problem polski, ale znak całego społeczeństwa ponowoczesnego, w którym przyjaźń i miłość przeniosła się do internetu. Tytułowa bohaterka filmu zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z członkami rodziny, a tymczasem każdego dnia dzięki swojej komunikatywności i wdziękowi pnie się w górę po szczeblach kariery. W jaki sposób godzi te dwie sprzeczności? Przed wyjściem z domu Teresa każdorazowo musi dokonać rytuału przeistoczenia się w miłą i atrakcyjną agentkę ubezpieczeniowa. Ubiera na siebie kostium pomagający jej w odgrywaniu określonej roli społecznej. Rzeczywiście jest kobietą dynamiczną, przedsiębiorczą, wręcz jedyną osobą w rodzinie, która osiągnęła jakiś sukces. Tyle że całe jej zachowanie od początku do końca jest oparte na fałszywej pozie. Nieszczęście Teresy polega na tym, że nie rozpoznaje swoich problemów. Uważa się za całkiem dobrą matkę, a tak naprawdę na tej płaszczyźnie odgrywa swoją kolejną rolę. Za sprawą tytułowej bohaterki chciałem poddać w wątpliwość narodowe myślenie o matce jako o istocie świętej, nawiązującej wręcz do ideału Matki Boskiej. Motywacje życiowe Teresy są przecież bardzo przyziemne, głównie finansowe. „Matka Teresa od kotów”: Ojciec (Mariusz Bonaszewski). W związku z postawą Huberta, męża Teresy, kompromitacji ulegają dwa ważne dla naszej kultury archetypy. Mężczyzna pozostaje nie tylko pozbawionym autorytetu ojcem, ale i zupełnie bezbronnym, pokonanym przez życie żołnierzem. Co sprawia, że ponosi klęskę na obydwu frontach? Utrata więzi z rodziną będąca udziałem Huberta jest charakterystyczna dla całej fali emigracji zarobkowej. Bohater równie dobrze mógłby wyjechać, żeby pracować na zmywaku w Londynie lub zbierać truskawki w Hiszpanii. Wojskowe powiązania pozwalają jednak na poczynienie jeszcze innych obserwacji. Bardzo zależało mi na tym, żeby nie uczynić z Huberta – co charakterystyczne na przykład dla amerykańskiego kina – szaleńca z wojenną traumą wyżywającego się na żonie i dzieciach. Mój bohater wrócił z frontu w przekonaniu, że wrócił z wojny. Nagle sobie uświadamia, że tu też trwa wojna – „wojnia domowa”, w której ostatecznie wszyscy są przegrani. Nie bez znaczenia dla oceny tej postaci jest też fakt, że Hubert – tak jak jego koledzy wyjeżdżający na misje do Iraku i Afganistanu – symbolizuje utratę niewinności przez polskiego żołnierza. Nie jest już bohaterem, nie bije się o wolność – tak jak żona – walczy wyłącznie o własną pensję. Tymczasem tylko nam się wydaje, że jesteśmy w stanie na dłuższą metę zadbać o swój los i byt. Kapitał jest płynny, przenosi się z instytucji do instytucji, z kraju do kraju. Żadna władza nie jest w stanie zadekretować nam ani dobrobytu, ani poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego, ponieważ kapitał wędruje tam, gdzie znajduje lepsze warunki do pomnażania. Materialne bogactwo prowokuje w filmie duchową nędzę? Widać to wyraźnie w relacjach z Ewą, daleką krewną Teresy, zamieszkującą w pewnym momencie z filmową rodziną. Dziewczyna jest artystką, przynosi ze sobą pewnego rodzaju wrażliwość, bogactwo duchowe, którego pozostali w ogóle nie dostrzegają, ponieważ reprezentują zupełnie obcy świat. Sztuka jest tym ludziom do życia niepotrzebna. Nawet nie zdają sobie sprawy, że mogłaby to być dla nich jakaś ścieżka ratunku. Oni Ewę traktują jak służącą, pomoc domową, i tyle. Jedynie Teresa nieśmiało uskarża się, że kiedyś miała większe ambicje, ale uległy one zredukowaniu pod wpływem zawodowej kariery. To zresztą symptomatyczne, że ludzie mają jakieś pasję, coś studiują, po czym kończą jako salesmani w służbowych samochodach. Emocjonalna jałowość Teresy wpływa na charakter jej życia intymnego. Pański film odcina się od popularnej w polskim kinie przaśnej erotyki spod znaku „momenty były”. Dwie długie sceny seksu między Teresą a Hubertem są zrealizowane w odmiennym stylu, świetnie ze sobą korespondują. Czy ich głównym celem było zaakcentowanie zmieniającej się relacji między bohaterami? Bardzo zależało mi na tych scenach. Usilnie szukałem sytuacji, w których pewne emocje udałoby się zaprezentować bez słów. Tu odnalazłem taką możliwość. Trzeba było pozbyć się przy nich pewnej zachowawczości i pruderii. Pilnowałem, żeby scena na portierni – gdy Teresa próbuje właściwie przekupić seksem Huberta, aby do niej wrócił – była nieładna, kaleka, przygnębiająca. Musiało to być wyłącznie fizyczne rozładowanie napięcia, niemające nic wspólnego z emocjonalnym zbliżeniem. Tymczasem, w chronologicznie wcześniejszej scenie w lesie, seks zrodził się ze spontanicznej potrzeby, jest wyrazem radości. Stanowi symbol niewykorzystanej później szansy na utrzymanie głębokiej więzi małżonków. „Matka Teresa od kotów” to tytuł niejednoznaczny, funkcjonujący na kilku płaszczyznach skojarzeń. Jaka jest jego geneza? Gdy na początku myślałem nad tytułem filmu, próbowałem nawiązywać do mitologii greckiej, ale z perspektywy czasu tamte propozycje wydają mi się strasznie pretensjonalne. Długo nie mogłem wpaść jednak na nic lepszego. Pewnego dnia trafiłem na wywiad z Reni Jusis. Na pytanie: „kto jest dla ciebie najważniejszą osobą w życiu?”, odpowiedziała: „Moja matka – Teresa”. Z miejsca dotarło do mnie, że to fantastyczna zbitka językowa. Przecież mówiąc „matka”, myślimy „Teresa”. Potem przyszło skojarzenie z „matką Joanną”, które doprowadziło mnie do ostatecznego tytułu filmu. Nawiązanie do Kawalerowicza z pewnością ma swoje głębsze uzasadnienie. Czy Teresa jest czymś opętana? W opowiadaniu Iwaszkiewicza i w filmie Kawalerowicza wierzymy w opętanie, które dotyczy sfery sacrum. Tymczasem u mnie jest ono związane wyłącznie z profanum. Opętanie żądzą zostaje zastąpione przez opętanie bezsilnością, a zamiast aniołów mamy koty. Nawet jeżeli w obliczu zagrożenia Teresa zwraca się w kierunku kościoła, ten pozostaje dla niej zamknięty. Nasze problemy poszły na tyle daleko, że – w moim przekonaniu – recepty, jakie daje religia, nie są już w stanie pomóc. „Matka Teresa od kotów”: synowie (Filip Garbacz i Mateusz Kościukiewicz). Wrażenie opętanego sprawia również syn Teresy – Artur. Chłopak stara się przekonać swoje otoczenie, że włada czarną magią, dysponuje nadprzyrodzonymi mocami. Co chce przez to osiągnąć? Artur działa z premedytacją. Usilnie walczy o podniesienie samooceny. To zachowanie obraca się jednak przeciwko niemu. Zamiast imponować, u matki wzbudza wyłącznie strach, a u ojca pogardę. W ten sposób zostaje tylko jeszcze bardziej odpychany. Jedyną osobą, u której zyskuje uznanie, jest jego młodszy brat – Marcin. Ich relacja przypomina zresztą sprzężenie zwrotne. Marcin wierzy w swojego brata, ale jednocześnie wymaga, żeby cały czas potwierdzał swoją wielkość. Dla mnie było zaś bardzo istotne, żeby publiczność absolutnie nie dała sobie wmówić, że Artur ma jakiekolwiek zdolności paranormalne. Nie jest żadnym demonem z horroru. To tylko inteligentny iluzjonista. Niestety, sam wierzy w tę ułudę i ma nadzieję, że sprawą swoich zdolności faktycznie będzie mógł osiągnąć jakiś rodzaj panowania nad innymi. Czasem próbuje skierować swą rzekomą moc w dobrym kierunku. Mamy w filmie moment, w którym spontanicznie oferuje wykończonej matce, że pomoże jej pozbyć się bólu. Jak wpływa na niego poniesiona wtedy porażka? To dla mnie kluczowa scena filmu. Gdyby matka nie była przerażona synem, który chce przekazać jej energię, gdyby się go nie bała i w pewnym momencie przytuliła go jak matka, ich losy na pewno potoczyłyby się inaczej. Zresztą, ta bliskość fizyczna z matką, którą w pewnym momencie Artur sobie uświadamia, przeraża go. Stąd obydwoje odtrącają siebie nawzajem – czuje się w tym momencie echa kompleksu Edypa. Poza tym Artura zajmuje również samcza walka o przywództwo w rodzinie. Gdy Hubert wraca z misji, orientuje się, że jego miejsce zajął pierworodny syn. Dochodzi do coraz ostrzejszych spięć między nimi. Ojciec ma świadomość, że gdy pozostanie dłużej w domu, doprowadzi do bardzo ostrego konfliktu z Arturem, do nieszczęścia. Dlatego decyduje się na wyprowadzkę. Chcąc uniknąć jednej tragedii, przyczynia się do drugiej. Dlatego twierdzę, że najbardziej poszkodowaną postacią w filmie jest właśnie Hubert. W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że mamy w naszym kraju do czynienia z „socrealizmem katolickim”. Mam wrażenie, że ten termin trafnie nazywa istotną bolączkę polskiego społeczeństwa. Dawne miejsce partii zajmuje w naszych umysłach kościół, a tym samym wciąż nie potrafimy wykształcić w sobie zdolności do samodzielnego myślenia. Czemu mamy z tym tak duży problem? Myślę, że ma to coś wspólnego z syndromem sztokholmskim. Uwielbiamy grać zależne od kogoś ofiary. Jako naród budujemy swoją wielkość na wspomnieniu walki o wolność, na micie, że każdy Polak przede wszystkim nie będzie niczyim poddanym. Tyle że natychmiast, gdy ją uzyskaliśmy, sami zaczynamy tę zdobycz negować. Wolność jest dla nas zbyt trudnym wyzwaniem, ponieważ wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za to, jak postępujemy i jakich dokonujemy wyborów. Tymczasem myślimy, że bezpieczniej jest, gdy ktoś robi to za nas. Gdybyśmy porozmawiali z ludźmi na ulicy z pewnością powiedzieliby, że czują się wolni. Nie rozpoznają tego, że rozumują według podsuniętych pod nos schematów i pomysłów na życie, że poddali się praniu mózgów i nie myślą samodzielnie. Źródło: http://www.dwutygodnik.com/artykul/1460-polska-cierpi-na-syndrom-sztokholmski.html Tomasz Chochoł Syndrom Sztokholmski i Zaborcza Miłość Według wikipedii: Syndrom sztokholmski - stan psychiczny, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażający się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Może osiągnąć taki stopień, że osoby więzione pomagają swoim prześladowcom w osiągnięciu ich celów lub w ucieczce przed policją. Syndrom ten jest skutkiem psychologicznych reakcji na silny stres oraz rezultatem podejmowanych przez porwanych prób zwrócenia się do prześladowców i wywołania u nich współczucia. Nazwa syndromu wiąże się ze słynnym napadem na Kreditbanken w Norrmalmstorg, dzielnicy Sztokholmu, podczas którego napastnicy przez kilka dni (między 23 a 28 sierpnia 1973) przetrzymywali zakładników. Po złapaniu napastników i uwolnieniu przetrzymywanych przez nich osób, te ostatnie broniły przestępców pomimo sześciodniowego uwięzienia. Zaborcza miłość Czasami, gdy miłość się kończy, jeden z partnerów mówi:"Wiem, że on już dla mnie nie istnieje ale ja wciąż go kocham" lub "Nie wiem jak, ale chciałbym by wróciła" itp. Najwyrazistszym stwierdzeniem jest: "Wiem, że to nie ma sensu. On już ma nową dziewczynę i wiem, że także ją dręczy ale wciąż jestem zazdrosna". Nie wydaje się to niczym nietypowym chyba, że najbliżsi są zszokowani takimi stwierdzeniami, gdyż niejednokrotnie byli świadkami znęcania się partnera. Takie uzależnienie od dręczyciela jest znane w psychologii jako syndrom sztokholmski i może mieć miejsce w takich okolicznościach jak:
Ludzie przebywający w takich sytuacjach przez dłuższy czas nie widzą innego sposobu na przeżycie jak tylko emocjonalne związanie się z oprawcą. Ten związek jednak jest dla nich niebezpieczny gdyż nie potrafią się z niego uwolnić i robią wszystko by trwał. Posuwają się nawet do kłamstw, brania winy na siebie za przestępstwa popełniane przez oprawcę, a nawet do czynnej agresji w stosunku do ludzi próbujących wyzwolić ich spod jarzma toksycznego związku. Oprawcą może być każdy, kto jest bliską osobą ofiary: matka, ojciec, dziecko, partner, żona, mąż, przypadkowy człowiek, który okazuje się przestępcą itd. By można było jednak mówić o istnieniu sytuacji uzależnienia ofiary od dręczyciela, musi wystąpić w relacji kilka z poniższych wskaźników:
Pojawienie się powyższych czynników nie prowadzi jeszcze do rozwoju Syndromu Sztokholmskiego. By on zaistniał, ofiara musi:
Postrzeganie zagrożenia życia Zagrożenie może być postrzegane bezpośrednio, pośrednio lub przykłady dawane przez oprawcę. Antyspołeczni oprawcy najczęściej bezpośrednio grożą życiu ofiary lub jej rodziny, a ich przeszłość uwiarygodnia zagrożenie życia ofiary w przypadku jakiegokolwiek jej sprzeciwu. W ten sposób oprawca przekonuje "kochaną" przezeń ofiarę, że tylko współpraca z nim daje jej szansę przeżycia. Wytwarzanie pośredniego zagrożenia polega na subtelnym grożeniu, że teraz już nigdy ofiara nie opuści oprawcy nadmieniając, że jego poprzednicy drogo zapłacili za brak spełniania ich potrzeb przez ofiarę. Takie stwierdzenia powodują wytworzenie w ofierze poczucia winy i zmniejszenie poczucia własnej wartości. Gdy jednocześnie oprawca opowiada historie, w których "niepokorni ludzie znikali", daje sygnał ofierze, że jedynym dla niej wyjściem jest bezwzględne podporządkowanie bo potencjalne odejście ofiary grozi bezwzględnym odwetem. Powyższe groźby są zazwyczaj potwierdzane przez media pokazujące akty przemocy i działają na ofiarę ze zdwojoną siłą w przypadkach, gdy oprawca bądź to utożsamia się z przestępcami, bądź to opowiada ofierze podobne historie, które przytrafiły się jemu lub jego znajomym. Niewielkie ustępstwa W sytuacji zagrożenia zwykle szukamy dowodu dającego nam nadzieję na przetrwanie lub poprawę sytuacji. Kiedy więc oprawca momentami jest dla ofiary miły (nawet wtedy gdy jest to korzystne także dla oprawcy), ofiara interpretuje takie zachowanie jako jego pozytywną cechę. Takimi niewielkimi ukłonami w stronę ofiary mogą być: pozwolenie pójścia do łazienki, zezwolenie na zrobienie zakupów czy podarowanie kartki z przeprosinami po kolejnej awanturze. Takie uprzejmości są dla ofiary dowodem, że oprawca nie jest taki zły. Ofiara cieszy się gdy oprawca mogąc wyrządzić jej krzywdę z powodu jej "przewinienia" nie zwróci na to uwagi. Często oprawca usprawiedliwia swe zachowanie wobec ofiary opowiadając historie ze swego dzieciństwa o tym, jak był wykorzystywany, maltretowany i poniżany pokazując tym samym ofierze, że on także jest niewolnikiem własnej przeszłości. Ofiara często broni aktywnie oprawcy mówiąc, że "złamał jej szczękę ale to nie jego wina. To wina jego dzieciństwa". Oprawca często po bestialskim potraktowaniu ofiary przyznaje się, że jest trudnym człowiekiem i potrzebna mu jest pomoc psychologiczna co jest zarazem odmową wzięcia odpowiedzialności za ten czyn i przerzuceniem jej na ofiarę. Ilekroć więc ofiara będzie współczuć takim usprawiedliwieniom, tylekroć będzie przedłużać swój stan zależności i uwiezienia. Izolacja W uzależniających związkach, ofiara czuje się jakby cały czas stąpała po szkle. Cokolwiek zrobi czy powie obróci się przeciwko niej wywołując wybuch złości oprawcy. By zatem przetrwać w takim związku, ofiara zaczyna widzieć świat oczyma oprawcy: naprawia rzeczy mogące wywołać złość, zachowuje się tak jak chciałby tego oprawca, unika tych elementów swego życia, które mogłyby stworzyć jakikolwiek problem. Ofiara jest więc zaabsorbowana wypełnianiem potrzeb, pragnień i zwyczajów narzuconych przez oprawcę. Dlatego też, przyjmując perspektywę oprawcy i chcąc przeżyć, ofiara złości się na tych, którzy chcą jej pomóc. Widzi związane z tą pomocą problemy powodujące wybuchy złości oprawcy. Oprawca widząc potencjalne zagrożenia ze strony osób bliskich ofierze, manipuluje nią by ją od nich odizolować. Do tego celu posługuje się oskarżaniem, zastraszaniem, wybuchami gwałtu i przemocy. Ofiara więc boi się kontaktu z rodziną i najbliższymi, zaklina ich by nie dzwonili i nie kontaktowali się z nią. Pozornie wygląda to tak jakby ofiara trzymała stronę oprawcy. Prawda jest taka, że chce ona zminimalizować cierpienia wywołane napadami złości oprawcy. Niezdolność do ucieczki Oto niektóre, powszechnie spotykane sytuacje: Oprawcy wykorzystują zobowiązania finansowe obojga partnerów w taki sposób, że odejście żadnego z nich nie jest możliwe, gdyż jedna osoba nie może ich wypełnić. Takim zobowiązaniem jest kupno przez oprawcę drogiego samochodu, mieszkania itp. i twierdzenie, że nie będzie mógł płacić alimentów lub łożyć na utrzymanie dziecka z powodu wysokiego kredytu. Prawne zakończenie takiego związku rodzi poważne problemy. Oprawca wyraża ekstremalne groźby grożąc, że zabierze dziecko i wyjedzie z nim w nieznane (a nawet z kraju), że prędzej zrezygnuje z pracy niż zapłaci alimenty, że ujawni intymne zdjęcia lub sprawy ofiary lub że nie da ofierze spokoju (ułożyć sobie nowego życia). Oprawca może nawet grozić, że spali część dobytku lub sprawi, że ofiara straci pracę. Oprawcy często utrzymują ofiarę w poczuciu winy grożąc popełnieniem samobójstwa gdy ta odejdzie. Ofiary często słyszą: "Popełnię samobójstwo przy dzieciach, zobaczysz!", "Jak zaczniesz się pakować to podpalę siebie i dom!", "Jak możesz pozbawiać dzieci ojca/matki!?". W ten sposób ofiary pozbawiane są poczucia własnej wartości, wiary w siebie i energii do wyrwania się ze związku (a także - w ogóle, do działania). Ofiary czują się wypalone i przeważnie są w depresji, stąd też nie mogą uciec. Oprawcy często uzależniają finansowo swe ofiary kontrolując ich wydatki, zapisując wszystkie wartościowe inwestycje na siebie. W ten sposób pozbawiają ofiary środków do życia w razie ich decyzji o ucieczce. Często się słyszy: "Chciałbym odejść, ale nie będę miał za co żyć! Wszystko mi zabrała! Nawet nie znam PIN-u do karty wspólnej kredytowej". W związkach młodych ludzi, ofiarami mogą być osoby niedoświadczone, nie wierzące w siebie, przytłoczone swą aktualną, życiową sytuacją. W takich sytuacjach, ofiara może mimo wszystko czuć, że związek z oprawcą jakoś stabilizuje jej życie. Przykładem może być udzielenie przez oprawcę pomocy (materialnej, psychicznej) przy wejściu ofiary w nowe życie. W krótkim jednak czasie okazuje się, że pomoc polega na zaabsorbowaniu ofiary codziennymi problemami w związku: tym że ktoś spojrzał na ofiarę, że ofiara zapisała się na kurs i tam pozna "złych ludzi", że zbyt często kontaktuje się z bliskimi, którzy próbują zniszczyć związek, że jedzenie które przygotowała jest niesmaczne itp. Ofiara, by przeżyć całą swą energię wydatkuje na uniknięcie za wszelką cenę tych kłopotów i stojących za nimi awantur, gróźb i rękoczynów. Życie ofiary sprowadza się więc do ciągłej kontroli stanów psychicznych oprawcy i sytuacji tworzących problemy. Sprowadza się to do unikania kontaktów rodzinnych, rezygnacji z przyjaciół, zaniedbania życia towarzyskiego i odseparowania się od kogokolwiek, kto może być zarzewiem problemu. Nie znaczy to w żadnym wypadku, że ofiara nie chce tych relacji (towarzyskich) lub nie kocha rodziny - wręcz przeciwnie, ale zrywa z nimi więzy bo chce uniknąć kłopotów. Tego typu relacje wyglądają na idealne, gdyż ofiara zrobi wszystko by oprawca był z niej zadowolony. Dysonans poznawczy Dysonans poznawczy wyjaśnia w jaki sposób normalni ludzie zmieniają swoje przekonania i opinie by poprzeć opinie i zachowania innych, gdy nie są one zgodne z własnymi i wydają się dla nich złe. (Dysonans poznawczy to stan emocjonalny wywołany sprzecznością różnych przekonań o tej samej sprawie lub sprzecznością między swymi przekonaniami a zachowaniem). Teoria mówi, że jednostka aktywnie poszukuje informacji i opinii redukujących jej stres. Sprowadza się to do tego, że kosztem głupiego (we własnych oczach) postępowania ulegamy naciskom otoczenia (sytuacji) zachowując w ten sposób swój dobry, publiczny wizerunek (akceptowany przez to otoczenie), a potem szukamy jakiegokolwiek usprawiedliwienia swego postępowania. Gdy wobec tego oprawca jest agresywny i osacza ofiarę, a ta nie może od niego uciec z wymienionych w poprzednich rozdziałach powodów, ta zaczyna usprawiedliwiać jego zachowanie mówiąc: "On uderzył mnie tylko otwartą dłonią" lub "On żyje w tak wielkim stresie...". Im ofiara więcej energii i środków zainwestuje w związek, w unikanie awantur, tym mocniej usprawiedliwia swą aktualną sytuację (zachowania swoje i oprawcy). Te "inwestycje" i ich usprawiedliwienia są składnikami bardzo silnej więzi, nawet gdy jest ona niezdrowa. Psychologowie sklasyfikowali "inwestycje" ofiary będące powodem pozostawania w toksycznym związku: Zaangażowanie emocjonalne - ofiara inwestuje zbyt wiele emocji, zbyt wiele płacze, zbyt wiele ma obaw przed zakończeniem związku, Uzależnienie od opinii środowiska - ofiara obawia się utraty swego dobrego imienia w środowisku, Odpowiedzialność za rodzinę - ofiara obawia się o wychowanie przyszłość dzieci w rozbitym związku, Inwestycje finansowe - ofiara nie ma środków do życia gdyby chciała się usamodzielnić, Styl życia - ofiara zgadza się ponosić upokorzenia kosztem utrzymania swego komfortowego stylu życia, zapewnianego przez oprawcę, Intymność - Każdy związek pociąga za sobą ogromne inwestycje w intymność seksualną i emocjonalną. Ofiary obawiają się ujawnienia przez oprawcę intymnych szczegółów związku i upublicznienia ich prywatności. Połączenie Syndromu Sztokholmskiego i Dysonansu Poznawczego Połączone: syndrom sztokholmski i dysonans poznawczy, mocno wpływają na przekonania ofiary o związku. By przeżyć i nie zwariować, ofiara nie tylko akceptuje ale desperacko potrzebuje związku z oprawcą. Najczęściej, ofiara zaangażowała w taki związek wszystko co miała. Utrzymanie tego związku decyduje o poziomie poczucia własnej wartości, samoakceptacji i zdrowia psychicznego. Z tego też powodu ofiara czuje, że rodzina, przyjaciele i znajomi są zagrożeniem dla związku i dla jej istnienia (przetrwania). Im bardziej bliscy protestują przeciwko związkowi, tym ofiara ma większy dysonans poznawczy i tym bardziej broni ona tego związku. Takie działania prowadzą do tego, że teraz i bliscy stają się ofiarami oprawcy (gdyż działają na jego korzyść). Rodzina denerwuje się na ofiarę próbując ją namówić do opuszczenia związku. To wzmacnia w niej poczucie osamotnienia i przekonanie, że oprawca jest jedyną osobą która zapewni jej przeżycie. Oprawca może bezkarnie zrobić z ofiarą co zechce bo nie ma ona dokąd uciec. Ofiara sama musi dojść do wniosku, że mimo wszystko chce opuścić związek. Wtedy jest jej potrzebne największe wsparcie od rodziny i bliskich! Nic więcej i aż tyle można zrobić we właściwym momencie. Gdy to nie nastąpi, proces uzależnienia od oprawcy będzie się pogłębiał ze zdwojoną siłą. Rodzina i bliscy ofiary Jeśli człowiek uwikłał się w związek zależności od oprawcy, jego relacje z rodziną i bliskimi stają się bolesne dla obu stron. Gdy zaczyna on zrywać kontakty oznacza to, że dostał alternatywę: związek albo rodzina. W takim przypadku należy pamiętać, że im bliscy wywierają większe naciski na ofiarę tym bardziej utwierdzają ją w przekonaniu o utrzymaniu związku. Najprawdopodobniej ofiara otrzymała sygnał od oprawcy, że jej otoczenie chce zrujnować piękny związek i "to wszystko ich wina", a każda forma nacisku ze strony otoczenia jest dowodem ich złych zamiarów i obraca się przeciwko nim. Jedyną obroną i zarazem formą wpływu rodziny na taki toksyczny związek jest ustanowienie i przestrzeganie przewidywalnych i kulturowo akceptowalnych kontaktów. Takimi kontaktami mogą być wspólne weekendowe zakupy, święta i rocznice itp. Nieprzewidywalne odwiedziny uznane są za próby sterowania i kontroli nad związkiem oraz rodzą podejrzenia oprawcy i wzmagają jego aktywność. W czasie kontaktów z ofiarą nie wolno dyskutować na temat związku. Jedynym celem tych kontaktów powinno być ich podtrzymanie i utwierdzanie tym samym ofiary, że zawsze może liczyć na rodzinę i bliskich. To także pokazuje oprawcy, że ofiara nie jest bezsilna - ma rodzinę, na którą on nie ma "haka" (jeśli rodzina oczywiście stosuje się do tych zaleceń). Bliscy więc muszą zmniejszyć kontakty do minimum, by nie dać oprawcy argumentów do wymuszenia na ofierze zerwania kontaktów (nie zadawać pytań; podawać tylko informacje). W żadnym wypadku nie wolno wywierać presji! Nie wolno też myśleć, że zachowanie ofiary świadczy o jej dezaprobacie wobec rodziny i bliskich, gdyż to zachowanie jest (jak wyżej wspomniałem) formą przetrwania w związku, z którego ofiara nie widzi ucieczki. Ofiara może być bardzo nieprzyjemna w kontaktach i wyglądać na osobę znerwicowaną lub depresyjną. Może ona nawet dopuścić się obelg, rękoczynów, oskarżeń i gróźb wobec tych, których kocha. Są one formą ochrony samego siebie i uniknięcia za wszelką cenę kłopotów w związku. By jej wyjść z pomocą, ofiara musi czuć, że nie jest odrzucana z powodu swego zachowania. Należy pamiętać, że ona walczy o to by nie być niszczona przez swego partnera. Warto więc w kontaktach z ofiarą mówić: "Wiesz, że jesteśmy z tobą niezależnie od decyzji jaką podejmiesz i nieważne kiedy to zrobisz". Na pewno takie słowa ofiara zapamięta i gdy będzie gotowa będą one dla niej deską, rzuconą na ratunek. Jeśli oprawca izoluje ofiarę od rodziny, można powyższy komunikat przesłać drogą pośrednią: na kartce świątecznej, przez znajomych. Nie wolno także podejmować żadnych nagłych i dramatycznych kroków gdyż oznaczają one dodatkowe kłopoty dla ofiary (patrz powyższe rozdziały), a bliski staje się dla ofiary kolejnym oprawcą! Na koniec, zamiast podsumowania, warto dodać, że gdy ofiara opuści oprawcę, będzie potrzebowała opieki psychologicznej i wsparcia najbliższych, gdyż szukając nowego dla siebie partnera, będzie tak naprawdę poszukiwała kolejnego oprawcy. Literatura Bogdan Wojciszke, Człowiek wśród ludzi, WN "Scholar", Warszawa 2002 Czasopismo: Prawo i Płeć, "Efekt przemocy w rodzinie", 1/2005 Frnk M.Ochberg, research: "Understanding the victims of spousal abuse", 11/1998 Informacje na stronie: http://counsellingresource.com Źródło: http://www.kryminalistyka.fr.pl/psycho_syndrom.php Oto historia pewnej samotnej wdowy, która codziennie żebrała pod jednym z wielu anonimowych kościołów na jednej z wielu anonimowych polskich ulic w jednym z wielu anonimowych polskich miast. Klękała zawsze skulona w tym samym miejscu z głową przy ziemi i dłonią wyciągniętą w akcie prośby o jałmużnę. Pewien mężczyzna z córeczką często obok niej przechodzili, bo mieli zwyczaj zawsze chodzić tamtędy na spacer. Mężczyzna zawsze wrzucał kobiecie w dłoń kilka monet. Podobnie jak inni ludzie, którzy przechodzili obok kobiety, a siedziała ona tam codziennie. Nigdy nie podnosiła głowy, kiedy ludzie wrzucali jej pieniądze. Pewnego dnia mężczyzna zapomniał pieniędzy, miał jednak ze sobą wyjątkowo ciętą różę, którą kupił dla żony. A że kobieta przestała mu być obojętna, postanowił poświęcić kwiat i włożył go w dłoń kobiety. Po raz pierwszy odkąd żebrała, kobieta uniosła twarz i spojrzała na niecodzienny podarunek, a potem z niedowierzaniem na mężczyznę. Następnego dnia kiedy mężczyzna jak zwykle spacerował z córeczką, kobiety już nie było. Nie pojawiła się tam nigdy więcej. Ta kobieta nie żebrała o pieniądze. Ta kobieta szukała miłości. Chciała, aby ktoś okazał jej odrobinę serca. Wzruszyła mnie ta historia. Tym bardziej wzruszyło mnie, kiedy obca kobieta, która mi tą historię opowiedziała, wręczyła mi ciętą różyczkę ze swojej pięknie ukwieconej i zadbanej działki. Ogródek moich marzeń gdzieś na uboczu z dala od brutalnego świata i brutalnych ludzi, gdzie mogłabym czuć się spokojna wśród natury, roślin i zwierząt, które są mi najbliższe. Nie wiedziałam, co myśleć. W istocie dostrzegłam mimowolnie pewną analogię między sobą, a ową wdową z opowieści. Nie potrafiłam powiedzieć, na czym polega ta analogia. Odniosłam jedynie wrażenie, że ta kobieta wyczytała z mojej twarzy w tym krótkim czasie coś, czego inni nie potrafili lub nie chcieli widzieć. Jakby znała mój sekret. Moją tragiczną tajemnicę, której nigdy nikomu nie wyznam, z którą przyjdzie mi żyć do końca moich dni. Empatia?! Tak to się chyba nazywa. Mimowolnie odczułam ulgę, że nie jestem sama ze swoim cierpieniem. Że są jeszcze ludzie wrażliwi, którzy widzą więcej podobnie jak ja. Ta róża była dla mnie jedynym pocieszeniem w tym trudnym momencie. Dziwnym zbiegiem okoliczności nawet przeszło mi to przez myśl w trakcie tego spotkania, że chciałabym dostać kwiaty, choć sam gest tej obcej mi kobiety był dla mnie ważniejszy niż ten piękny kwiat. Teraz przyjrzyjcie się dobrze tej ciętej róży. Wkrótce zwiędnie i trzeba ją będzie wyrzucić. Przyjrzyjcie się jednak uważnie jak pąk się będzie rozwijał. Przyjrzyjcie się uważnie liściom, płatkom, łodygom, ich kształtom, kolorom jak będą się zmieniać. Tak mogłoby być, gdybyście byli cierpliwi i wytrwali. Gdybyście nie ucięli róży. Obserwujcie też uważnie jak będzie więdła i zróbcie rachunek sumienia. Zastanówcie się, czy to, co zrobiliście, było tego warte. Wraz z tym kwiatem, zginie bowiem wszystko, co dobre, co mogło by nas kiedykolwiek łączyć. Gdybyście nie ucięli róży, zakwitałaby co roku na nowo. Silniejsza, piękniejsza, większa. Teraz jest już za późno. Teraz znowu muszę zaczynać od zera. Kolejne życie za życia z nieznośną pamięcią o tych wszystkich moich nieudolnych próbach rozwinięcia skrzydeł, które cały czas ktoś mi przycina. Nie przeraża mnie zaczynanie wciąż od zera, przeraża mnie pamięć o tych wszystkich bolesnych końcach. Mówi się, że żyje się tylko raz, ale to nieprawda. Życie to ciągłe zaczynanie od początku. W tym sensie można je przeżywać wciąż na nowo w nieskończoność od narodzin do śmierci. Nie można jednak uwolnić się od ciężaru kolejnych swoich wcieleń. To jest właśnie karma. Nie można zmienić duszy, jedynie niebo nad sobą. Choć to niebo właśnie jest nie bez znaczenia. To od niego zależy stan naszego ducha. Można stać w miejscu i pozwolić mu się zmieniać. Można też samemu decydować o tym, kiedy się je zmieni, choć to bardzo trudna droga, ale to jedyna droga, która może być naprawdę moja.
Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami pewnym blogiem. Piszę go Grażynka Riemer. Grażynka jest moją przyrodnią siostrą. Grażynka od urodzenia choruje na czterokończynowe mózgowe porażenie dziecięce i porusza się na wózku inwalidzkim. Nie przeszkadza jej to jednak walczyć z krzywdzącymi stereotypami i usilnie dążyć do realizacji takich samych celów jak jej rówieśnicy, choć nie jest łatwo i Grażynka nie boi się też o tym otwarcie mówić na swojej stronie. Mogłaby stanowić wzór nie tylko dla ludzi zmagających się z podobnymi schorzeniami, ale i dla tych, którzy przyszli na ten świat w pełni zdrowi i sprawni, a którzy z bliżej nieokreślonych dla siebie i innych powodów, borykają się z wewnętrznym kalectwem. Sama po przeczytaniu jej tekstów postanowiłam, mimo złego samopoczucia, zebrać się w sobie tego dnia i działać. A i teraz staram się w trudnych momentach wracać pamięcią do jej tekstów, bo z każdego z nich wyłania się osoba o mocnym charakterze, dzielnie walcząca z własnymi słabościami, ale walcząca też o prawo bycia traktowaną na równi z innymi, co stara się udowadniać aktywnie działając na wielu polach. No i wreszcie osoba szalenie pozytywna i odważna. Choć inni ludzie mogliby postrzegać jej chorobę jako przeszkodę, ona umie z tej przeszkody uczynić windę, dzięki której pnie się wciąż wyżej i wyżej.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|