"Jeśli nie mogę uciec od nieszczęścia, zawsze mogę się schronić w nieszczęściu". A. Świrszczyńska Czyje to gniazdo? W ogóle misterna robota. Ładne to. Mogłabym w takim zamieszkać, gdybym była ptakiem.
Ponoć znalezienie pustego gniazda oznacza nieszczęście. Jakby mało było pecha, to jeszcze nieszczęście. Co więc z nim zrobić, żeby to nieszczęście odwrócić? Chyba najlepiej byłoby, gdybym zamieniła się w tego ptaka i faktycznie w nim zamieszkała. Pewnie dla takiego ptaka znalezienie gotowego gniazda, to szczęście. Pozostaje jedynie domyślać się, ile musiałby włożyć pracy w stworzenie takiego małego cuda. Wybudzam się nagle i przez chwilę czuję totalną dezorientację. Pokój spowity jest w przyćmionym świetle. Trudno mi się odnaleźć. Rano to czy wieczór. Taka magiczna godzina. Może się tylko zdrzemnęłam i oto wita mnie noc. Kątem oka dostrzegam za oknem typową poranną szarówkę. Wstaję i spoglądam na wschód, aby się upewnić. Niebo na horyzoncie jest ledwo zarumienione. Trudno mi uwierzyć w to, że jest jeszcze sporo przed świtem. Rzadko budzę się o tej porze sama z siebie. Spoglądam na zegarek. Minęła piąta rano. Idę do kuchni zebrać myśli nad briki z kawą. Co w związku z tym zrobić? Chyba idealnie się składa. W końcu marzyło mi się wybrać na upatrzoną w okolicy ambonę. Jeszcze się nieco ociągam, jak to mam w zwyczaju, po czym nagle coś we mnie zaskakuje - wrzucam na siebie ulubioną zdartą kurtkę khaki, dopijam ostatni łyk kawy, łapię w biegu klucze i wyskakuję na podwórko. Lornetka czeka już w gotowości na tylnym siedzeniu. Jadę prosto do celu złapać pierwsze promienie słońca. Kiedy tylko na horyzoncie ukazuje się rozświetlona ambona, już wiem, że znalazłam się we właściwym miejscu i czasie. To miejsce przyciągało mnie już od dawna. Wyczuwałam podświadomie emanującą z niego energię. Pierwsze kroki w gąszcz zarośniętej gruntowej drogi prowadzącej do ambony sprawiają, że zaczynam czuć się lżejsza jakby otaczająca mnie zieleń ściągała ze mnie napięcie mięśni całego ciała, poczynając od twarzy, szczęk, ramion, bioder aż po stopy. Otaczający mnie zewsząd gąszcz łąk przyswaja mnie jak integralną część swojego organizmu. Na ścieżce dostrzegam błyszczącą od rosy imponującą koronkową robotę polnych pająków. Rozciąga się ona nieraz na całą szerokość ścieżki, co uświadamia mi, że tego dnia nikt jeszcze się tutaj nie zapuszczał. Będę więc tutaj całkowicie sama. Pocieszająca wizja. Tylko ja, cisza i natura. Im bardziej postępuję w teren, tym bardziej uświadamiam sobie, że musiałam bardzo oddalić się od niej w ostatnim czasie. Zapomniałam jak bardzo zroszone są wysokie trawy o poranku. Czuję jak ich wilgotność przenika mnie przez skórzane obuwie i dżinsy do gołej skóry. Czuję jak mięknie pod jej wpływem. Dostrzegam wydeptaną wśród traw ścieżkę schodzącą w dół koryta małej rzeki, spośród liści wyłaniają się dwa słupy leżące w poprzek, po których przechodzę na drugi brzeg, gdzie górują już nade mną okna ambony. Na górę prowadzi stroma żeliwna drabina. Wspinając się, odczuwam lekki lęk wysokości wzmocniony chłodem bijącym od żeliwnych poręczy. Jest on jednak wart roztaczającej się z góry panoramy. Wschodzące za plecami słońce rzuca długi cień ambony na roztaczające się przede moimi oczyma bezkresne łąki. Aparat nadal nie chce współpracować. W sumie przyjmuję to z niejaką ulgą. Ostatnio wszystko, co robię, obliczone jest na jakiś cel, i mam poczucie, że całkowicie zapominam w tym wszystkim o czasie dla siebie. Niby wszystko, co teraz robię, jest zgodne z tym, czym chciałabym się zajmować, jak chciałabym spędzić swoje życie, ale z różnych względów nie daje mi to stuprocentowego komfortu - wymarzonego wewnętrznego spokoju. Odnajduję go zazwyczaj w sytuacjach, w których nie jestem w stanie działać z braku narzędzi i pozostaje mi tylko być. Mam tylko to, co mam na sobie i nic więcej. Wówczas czuję, że łączę się z energią otaczającego mnie świata, że nie dzieli już nas żadna granica. Nieznośna lekkość bytu. Ze zdziwieniem odkrywam, że nie ciąży mi zaparkowany w oddali samochód. Jedyna rzecz, którą faktycznie posiadam na własność. Cóż więc mi ciąży? - zastanawiam się nad tym przelotnie i retorycznie. Moje myśli pochłania bowiem momentalnie aura miejsca. Siadam na ziemi z nogami zawieszonymi w powietrzu, opieram wygodnie o drzwi ambony i wczuwam się w otaczający mnie krajobraz. Najpierw ostro prawie okiem obiektywu, ujawniającym moje fotograficzne spaczenie, dostrzegam filigranowe żółte ptaszki uczepione źdźbeł morza wysokiej czerwonej trzciny. Potem zaczynam "widzieć uszami" - najlżejsze szmery, szelesty, dźwięk łamanych w oddali gałęzi stają się integralną częścią roztaczającego się przede mną spektaklu natury. Choć nie jestem w stanie zobaczyć tego, co za moimi plecami lub daleko wśród gęstwiny lasu, czuję istotę świata, w którym się zatopiłam niczym ogarnia je okiem bystre spojrzenie drapieżnego ptaka. Wschodzące coraz wyżej słońce wybudza mnie z medytacji, powołując do życia ciepłem promieni każdą komórkę mojego ciała. Już nie będę w stanie dłużej kryć się za ścianą ambony przed jego oślepiającą życiodajną jasnością. Z wysokości dostrzegam ślady jakiegoś zwierzątka odciśnięte w błotnistym brzegu kanału. Być może to to same zwierzątko, które przed chwilą spłoszone hałasem samochodowych kluczyków przemknęło niezauważone po powierzchni wody z gąszczu jednego na drugi brzeg i obserwuje mnie teraz podejrzliwie spośród gęstwiny traw. Wnioskując po świeżych odciskach łap, to mogła być łasica. W ogóle cały czas wydaje mi się, że coś skrada się za moimi plecami wśród wysokiej trawy. Oczyma wyobraźni widzę lochę z dziczkami. To jedyne stworzenia, których spotkania mogłabym się dzisiaj obawiać. Coś mi jednak podpowiada, że siedząc tak na zewnątrz ambony, wiatr roznosi mój zapach po okolicy, uprzedzając jej dzikich mieszkańców przed obcym. W oddali słyszę przytłumione trzaski gałęzi. Próbuję wypatrzeć autora tych dźwięków. Bezskutecznie. Ponoć w okolicy można spotkać łosie. Ciekawe, czy to mógłby być jeden z nich. Tak, to mógł być jeden z nich. Spotkałam go kolejnego poranka. Pan Łoś w całej swojej majestatycznej okazałości. Postanawiam wybadać wnętrze ambony. Jest całkiem przytulne. Gdyby nie brak szyby w jednym z okien, można by spokojnie w niej zanocować. W nocy zaczyna się pewnie tutaj prawdziwy ruch. Wyciągam lornetkę i postanawiam poobserwować dalsze zakątki w nadziei na dopatrzenie się jakiś dzikich zwierząt. Cóż to za ptaszek? Czyżby po prostu Pani Wróbel? Poszukiwania trwają. Bezskutecznie wertuję swoją ptasią biblię... Wykorzystuję koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela-ornitologa. Tak, już wiem, to piecuszek (Phylloscopus trochilus). Zaplątało mu się po prostu myląco jedno jasne piórko na grzbiecie. Ten młody jelonek był kolejnym podarunkiem dla mnie od matki natury. Już mam schodzić i zbierać się do powrotu, gdy w oddali w dole rzeki dostrzegam kolejny prowizoryczny most ze słupów nad korytem rzeki. Przeczesuję oczyma okolice i dostrzegam drugą skrytą wśród drzew ambonę. Droga w tamtą stronę jest jeszcze bardziej zapuszczona niż wcześniej. Trawa jest wyższa, gęstsza i jeszcze bardziej mokra. Po drodze moje kroki płoszą mi dosłownie spod nóg kilka kuropatw. Czekały skryte w trawie do ostatniej chwili w niezrozumiałej dla mnie wytrwałości po to, by w ostatniej chwili wziąć mnie z zaskoczenia. To było trochę tak jakby im bardziej się zbliżała, tym bardziej cała energia tego dzikiego świata kurczyła się do jednego punktu w czasoprzestrzeni tuż pod moimi stopami, a ten jeden krok naprzód przyczyniał się do jej nagłej eksplozji. Widziałam już wcześniej jak w blasku promieni słonecznych kuropatwy całym stadem przekraczały rzekę, więc te "wzięcia" z zaskoczenia nie przyprawiały mnie na szczęście o zawał serca, choć po drodze do drugiej ambony zdarzyło mi się kilka takich właśnie sytuacji. Po drodze musiałam zapewne spłoszyć jeszcze jakieś inne zwierze, które skryło się w gąszczu traw. Ciekawe, co to mogło być, bo daleko nie uciekało, a wydawało się jakby to jednak było coś większego. Małe zwierzęta są zazwyczaj dużo bardziej płochliwe, od razu uciekają na duży dystans i robią przy tym straszne zamieszanie. Może borsuk przyszedł do wodopoju. Pobożne życzenie. Koniec polnej drogi wyznacza urokliwa wiekowa wierzba, której pień oparł się nie tylko upływowi czasu, ale również żywiołowi ognia. W pniu wypalonym i rozłupanym przez piorun na pół nadal płynęły życiodajne soki, zieleniejące gęsto liśćmi rozłożyste konary nie tylko te pnące uparcie ku niebu, ale również i te połamane ciążące ku ziemi, które ostatkiem trzymały się pnia drzewa. Zależnie od punktu widzenia odkrywam inne jej oblicza. Jest i nawet to upiorne najbardziej stereotypowe wykorzystywane w wielu bajkach. Z resztą nie bez powodu. Kiedyś wierzono, że wierzby są siedzibą złych duchów, a nawet samego diabła. Jakoś mi to jednak nie było straszne. Wręcz skusiłam się, aby przytulić się całym ciałem i przyłożyć ucho do chropowatej kory pnia z ciekawości, o czym to szumią wierzby. Z trudem dostrzegłam w szuwarach ścieżkę do prowizorycznej kładki. Niestety te zielone tereny mają również swoją ciemną stronę. Woda w przecinającej je najważniejszej lokalnej rzece jest mocno zanieczyszczona. Nie zmienia to jednak tego, że wciąż widzę w tych terenach ogromny potencjał. Również na korzystne zmiany w wyżej wymienionej kwestii. Liczę w tej sprawie na przychylność lokalnych władz. Być może za rok woda w tej rzecze nabierze znowu koloru nieba. Droga do ambony wiodła skrajem kukurydzianego pola, od którego bił przyjemny chłód zoranej ziemi. Przedzierałam się powoli tym labiryntem plątaniny polnych chaszczy i misternych pajęczyn, które z żalem odpinałam. Mieniły się tak pięknie w promieniach słońca jakby były zrobione ze srebrnych nici. Niektóre z tych pajęczyn miały pewnie podobną wytrzymałość. Niechętnie opierały się moim dłoniom. Kiedy wreszcie dotarłam do ambony, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno trafię z powrotem. Droga prowadząca tutaj była bardzo kręta. Ta ambona wydała mi się dużo przytulniejsza od pierwszej. Może dlatego, że była zrobiona w całości z drewna. Kiedy wspięłam się do środka otulił mnie jego przyjemny pudrowy zapach. Otworzyłam jedno z okienek, usiadłam na znajdującej się w środku ławce, oparłam łokciami o framugę prowizorycznego okna i bezwiednie patrzyłam na otaczający mnie krajobraz. Za moimi plecami dyskretnie szeptały okalające ambonę topole. Wielokrotnie ujmowały mnie na odległość błyskotliwym tańcem swoich srebrzystych listków, a teraz były tak blisko. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Jakby na swój sposób mrugały do mnie listkami. "Chodź, podejdź bliżej, opowiemy Ci swoją historię". Po dłuższej chwili dostrzegłam dymówki, które gromadnie kołowały nad czubkiem pobliskiej brzozy co raz to przysiadując na jej giętkich gałązkach i hałaśliwie gaworząc. Ich ciemne kapturki mieniły się odblaskami niebieskości i burgundu. Nie mogłam się oprzeć, aby do nich nie zagadać. Nie wiem, dlaczego, ale ostatnio dymówki wydały mi się stworzeniami niezwykle ciekawymi człowieka. Gdziekolwiek bym ich nie spotkała, zniżały nade mną lot i kołowały gromadnie. Zawsze uważałam, że to przepiękne ptaki. Dymówki, jaskółka dymówki (Hirundo rustica) Spodobało mi się tutaj na tyle, że przez myśl przemknął mi nawet pomysł spędzenia tutaj nocy. Miejsce to wzbudzało we mnie z niewyjaśnionych przyczyn poczucie bezpieczeństwa. Być może taka noc byłaby również o wiele bardziej sprzyjającą okazją do obserwacji nocnego życia mieszkańców okolicy. Gdy dochodziłam do koryta rzeki moją uwagę zwróciła ponownie wierzba, w której rozdartym pniu dostrzegłam nie co innego, ale drabinkę ewidentnie wykonaną ręką ludzką. Chyba dawno nikt się nią nie interesował, bo jeden ze schodków drabinki dyndał luźno na jednym ramieniu, a ją samą zasłonił wiszący konar zapewne złamany podczas uderzenia piorunu. Nie udaremniło to jednak jego dalszego kwitnienia. Nigdy nie wspinałam się po drzewach, a tu nagle taka okazja. No może jako dziecko. Sąsiad zbudował w ogrodzie domek na drzewie do zabawy dla mnie i swojego wnuka. Po drzewach jednak jakoś nigdy nie łaziłam. Nie potrafiłam się więc oprzeć spróbowaniu swoich sił w wspinaczce. Okazało się, że ta wierzba jest wręcz idealnie na mnie skrojona. Usiadłam wygodnie w jej koronie i pod osłoną wierzbowych witek podziwiałam okolice. Chyba to miejsce stało się dzisiaj moim ulubionym punktem widokowym. Pozytywnie zielono naładowana zgrabnie opuściłam się na ziemię. Mimo braku zegarka, podświadomie czułam, że dzień rozkręcił się już w najlepsze, a mi powoli kiszki zaczynały grać marsza. Udałam się więc w drogę powrotną i dopiero teraz dostrzegłam, że droga przypomina nieco dziką aleję wysadzaną na przemian dzikim bzem czarnym uginającym się pod ciężarem czarnych baldachimów, słodką żółtą mirabelką i rozłożystym czerwonym głogiem. Mirabelka ukoiła na chwilę głód, głóg naenergetyzował mnie czerwienią swoich owoców, a po drodze zebrałam jeszcze cały bukiet kielichów dzikiego bzu czarnego. Obrobienie go zabrało mi ostatnio sporo czasu, ale nie potrafiłam oprzeć się wizji kolejnej butelki soku z jego owoców. Jeszcze obciążyłam auto kilkoma otoczakami, które zbieram na potrzeby wykonania paleniska na wzór tych budowanych przez mieszkańców Wyspy Wielkanocnej, ostatni wdech i upojona spokojem i ciszą tego pięknego zakątka uruchamiam silnik. Ku swojemu zdziwieniu uświadamiam sobie, że właśnie spędziłam poranek zupełnie sama, nie robiąc nic i wprost cudownie się wyciszyłam. Pełnia dojrzewania czerwonych owoców głogu (Crataegus L.) Kolczurka klapowana (Echinocystis lobata) - gatunek jednorocznego pnącza. Gatunek inwazyjny. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jej owoce jeszcze zielone. Pewnie spróbuję zaadaptować ją następnym roku w ogrodzie. Z niewyjaśnionych powodów nabrałam chęci na nieplanowane zakupy śniadaniowe. Zazwyczaj robię tak tylko w nagrodę za jakiś finansowy sukces. Dzisiaj jedyny powód, jaki przychodził mi do głowy, to fakt, że wreszcie przemogłam się, aby zrealizować jedno ze swoich długo odkładanych skromnych podróżniczych zamierzeń. Nie zasłużyłam sobie niczym ani na tę wyprawę ani na to śniadanie. Czasami trzeba sobie po prostu najzwyczajniej w świecie odpuścić zanim presja choćby namiastki sukcesu totalnie zmiażdży wszelką radość z życia, a ja właśnie sprawiłam sobie ogromną przyjemność tym wypadem. I znowu przed tworzenie na prowadzenie wyszło doświadczenie. I ponownie stwierdzam, że z nim mi jest najlepiej. Jakimś niewyjaśnionym cudem udało mi się znaleźć wolne miejsce na parkingu pod lokalny targiem. Naszła mnie chęć na świeże bułeczki, ser, nowalijki. Zrobiłam zakupy, a przy okazji postanowiłam najzwyczajniej w świecie się po nim dzisiaj przespacerować. Zazwyczaj gonię jak perszing od stoiska do stoiska, realizując jakiś misterny plan lub listę. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio byłam na targu w sobotę. Zazwyczaj unikałam sobotniego zgiełku i tłumów. Okazało się, że czasami i w zgiełku i tłumie można snuć się niezauważonym jak duch, niewiele trzeba, aby znowu ulec fizycznej krystalizacji - wystarczy złapać spojrzenie sprzedawcy. A często trzeba się mierzyć z tą pokusą, bo fajne rzeczy mają na tym targu. Oj, fajne! Gdybym był bogaczem, tararara... Widziałam, na przykład, domowej roboty białe sery, ogromne kosze grzybów, drewniane łyżki, świeży wiejski chleb, całe stragany przepięknych kwiatów i ich jakże urokliwe właścicielki - staruszki w kwiecistych chustach o dłoniach i twarzach pomarszczonych jak kora wierzby. Widziałam też taaaaaakie, o taaaaaaaaaaaaaaakie dynie! Nie potrafiłam powstrzymać się od głośnego "Wow!" Próbowałam zagadać, ale Pan chyba nie był w nastroju do rozmowy. Podobnie z resztą jak jego klientka. Oboje potraktowali mnie jak powietrze. Trudno. Potrafię to zrozumieć, że czasami trudno się cieszyć z życia w naszym kraju. Ja jednak nie mam zamiaru rezygnować dzisiaj ze swojego niepoprawnego optymizmu. Miałam wspaniały poranek, chociaż grosza mi wcale, ale to wcale dzisiaj nie przybyło. Za to po wizycie na targu przybyła mi nowa roślinka. Była tak piękna, że nie mogłam oprzeć się miłości od pierwszego spojrzenia. Żyworódka. Autor: Zofia Wiktoria Patoka. Pseudonim: Victoria Tucholka
Jaki właściciel, taki kot, a właściwie na odwrót, bo to zazwyczaj kot sobie wybiera właściciela i się nie wykręcisz. Determinacja terrorysty. Kot wie, co dobre. Również dla Ciebie. Tym samym zostałam zdetronizowana z mojego ukochanego krzesła. Znalazłam je na wystawce. Nie byle co - na takich krzesłach siadali niegdyś goście hoteli Europejskiego, Bristol itp. Przynajmniej tak pisze na znajdującej się z tyłu blaszce. Niezwykle wygodne krzesło. Paradoksalnie nie ma nic lepszego od niskiego i głębokiego siedziska. Krzesło jest wręcz idealnie wyprofilowane pod komfort siedzenia. Bardzo się cieszę, że weszłam w jego posiadanie. Marzy mi się je odnowić. Jak zapewne możecie wywnioskować z powyższego, wreszcie udało mi się usiąść spokojnie i dokończyć kolejny obraz w plenerze. Brakuje mi tego pleneru ostatnio i to bardzo. Jestem trochę jak dzikie zwierzątko. Przebywanie w czterech ścianach momentalnie wypompowuje mnie z energii. Siedziało mi się prawie spokojnie. Mata Hari pozwoliła mi na te moje 5 minut w fotelu, a potem wylądowałam jak turecka księżniczka na poduszce na "trawniku" przez małe "t", a za stół posłużył mi pieniek. Przez krótki czas po pieńku i obrazku biegał jakiś sfrustrowany pająk na bardzo długich nogach. Chyba uwił sobie gniazdko na kamieniach pod pieńkiem, a ja mu tutaj dach znad głowy ukradłam. Musiałam więc teleportować pająka z powrotem na kamienie do skonsternowanego partnera. Swoją przygodę z malowaniem zaczęłam dwa lata temu od miniatur, to był mój konik, i myślałam, że po serii dużych formatów odmiana w postaci tych dwóch małych obrazów sprawi, że poczuję się jak ryba w wodzie. Okazało się jednak, że odwykłam od misterności, która pierwotnie przyświecała moim pracom. Nieco się więc przy nich napracowałam, bo mój pędzelek okazał się jednak za duży (w sklepie plastycznym już i tak Pani patrzyła na mnie kpiarsko, stwierdzając, że nie mogłam wybrać mniejszego) i w ruch nieraz szło wieczne pióro. Projekt "Pożegnanie jesieni" powstał jakieś dwa lata temu. To stary projekt. Planowałam dokonać w nim niewielkich zmian, ale okazało się, że chyba akurat w jego przypadku zmian nie będzie i zostanie plus minus po staremu. Z uwagi na tę nietypową lokację pod malowanie, zakładam, że jesień będzie bardzo słoneczna podobnie z resztą jak dzisiejszy przepiękny dzień. Pożegnanie jesieni AKA Aleja gwiazd. Obraz olejny na płótnie lnianym. Wymiary: 18,5 x 24,5 cm + ramka drewniana pomalowana na biało.
Nagły spadek energii? Oto kilka sposobów na jej odzyskanie. 1. WITAMINOWA PRZEKĄSKA Zazwyczaj pierwsza rzecz, o której myślimy, to coś zjeść. Jeśli jesteśmy zabiegani, często nie mamy czasu na posiłek z prawdziwego zdarzenia. Możemy jedynie pozwolić sobie na małą przekąskę. I co wtedy? Spróbujmy wsłuchać się w siebie i podążać za tym, co podpowiada nam intuicja nawet, jeśli wcześniej korzystaliśmy z gotowego scenariusza na tę okazję. Może się tak zdarzyć, że spontanicznie pomyślimy wtedy o jakimś owocu albo naszą uwagę zwróci sok w czerwonym kolorze. Strzał w dziesiątkę! Tego właśnie potrzebuje nasz organizm. W miarę możliwości wybierajmy zdrowe przekąski, a nie słodycze, fast foody lub kawę. 2. KONTAKT Z NATURĄ Może się tak zdarzyć, że w momencie spadku energii, zacznie nas ciągnąć w plener. Jeżeli nie możemy nigdzie wyjechać, przyciągać nas może kwitnąca łąka, którą zawsze mijamy w drodze do pracy. Jeżeli nie możemy wyjść z pracy, może to być nawet ładny widok za oknem. W przerwie warto usiąść na ławce pod drzewem. Natura jest wprost nieograniczonym źródłem energii. 3. POŻYWNY POSIŁEK Zaraz obok snu, to jeden z aksjomatów radzenia sobie z deficytem energii. Warto, aby ten posiłek był nie tylko pożywny, ale również cieszył oko. Jeżeli jemy późno, starajmy się, aby był to posiłek lekki. Nie obciążajmy naszego organizmu dodatkowymi obowiązkami na noc. 4. SEN To najlepszy sposób na regenerację sił. Zazwyczaj go nie doceniamy. Warto więc pomóc sobie w tym, aby czerpać z tego czasu najwięcej jak tylko się da. Przede wszystkim ograniczmy źródła wszelkich możliwych bodźców z zewnątrz: wyłączmy radio, telewizję, światło, zasłońmy okna, zmniejszmy ogrzewanie. Choć może się nam wydawać, że odpoczywamy przy dźwiękach muzyki relaksacyjnej, łatwiej zasypia nam się przy włączonym telewizorze, światło słoneczne pomoże nam się wybudzić, przyjemnie jest zasypiać w tropikalnym klimacie, paradoksalnie możemy w ten sposób wystawiać swój organizm na wzmożony wysiłek. Ważne są również fazy snu. Warto zgłębić ten temat, aby skutecznie planować swój wypoczynek w nocy. 5. DOBRE TOWARZYSTWO Kontakt z drugim człowiekiem również może nas pozytywnie naładować. Bądźmy jednak ostrożni, ponieważ ta druga osoba może również mieć ograniczone zasoby energii. Poza tym relacje międzyludzkie przebiegają na wielu płaszczyznach. Mają tendencję do przebiegania zwłaszcza na płaszczyźnie werbalnej. Starajmy się więc, aby słowa nie przeważały nad innymi mediami. Nie zalewajmy swojego towarzysza potokiem słów tylko dlatego, że mamy potrzebę wygadania się. Starajmy się o to, aby kontakt z drugim człowiekiem miał znamiona uczciwej wymiany i był zawsze ukierunkowany na drugą stronę. Tylko wtedy zapewnimy sobie nawzajem ciągły przepływ energii, a nie będziemy jedynie wampirami energetycznymi. Ideałem byłaby możliwość połączenia tych wszystkim rzeczy razem.
Moim spotkaniom z pewną osobą towarzyszy pewna dziwna prawidłowość. Jej motywem przewodnim są zwierzęta ocierające się o wielkie niebezpieczeństwo - śmierć. Za pierwszym razem jerzyk robił na moich oczach piruet, a następnie uderzył centralnie w ścianę budynku. Przenieśliśmy zszokowanego ptaka w bezpieczne miejsce. Zastanawiam się, czy to nie ja czasami wystraszyłam ptaka, wychodząc nagle na balkon. Mam nadzieję, że przeżył. Za drugim razem zobaczyliśmy na drodze królika, który najprawdopodobniej wyskoczył pod koła kierowcy jadącego z naprzeciwka, a który zamrugał do nas ostrzegawczo, zatrzymał się i przeniósł zwierzę w bezpieczne miejsce. Dosyć niecodzienne zachowanie, jak na kierowcę. Za trzecim razem na naszych oczach pies postanowił przejść na drugą stronę ruchliwej drogi i cudem uniknął śmierci pod kołami nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, odbijając się głową od kołpaka auta. Udało mu się szczęśliwie bez szwanku dostać na drugą stronę drogi. Zastanawia mnie, jak interpretować te zdarzenia?
Staram się przywołać jak najwięcej szczegółów ze wszystkich tych zdarzeń. Wierzę w przepływ energii. W to, że wypuszczając jakąś swoją energię w świat, ona wraca, zazwyczaj jednak nie w sposób aż tak dosłowny (zazwyczaj nie dane jest nam doświadczyć tak wyraźnie tego procesu przechodzenia jedno w drugie, zwykle interwał czasu dzielący takie zdarzenia jest zbyt duży, abyśmy dostrzegli powiązanie między nimi lub w ogóle ignorujemy takie zbiegi okoliczności jako nieistotne i przypadkowe). Na pewno nie w sposób tak dosłowny jak w przypadku tych pierwszych dwóch przypadków, niemalże lustrzanych odbić, ale też rozwinięcia pierwszego zdarzenia, kiedy to ja widziałam wszystko i wciągnęłam w całe zdarzenie drugą stronę, oboje w nim uczestniczyliśmy. W przypadku drugiego zdarzenia widzieliśmy już sytuacje oboje jednocześnie, byliśmy obserwatorami takimi samymi, jak pewnie ludzie, którzy być może wcześniej obserwowali nas jak pomagaliśmy leżącemu na ziemi ptakowi. Choć warto podkreślić, że w drugiej sytuacji widzieliśmy tylko skutek, a nie to, co doprowadziło do sytuacji, której byliśmy świadkami. Trzecia sytuacja jest już jakby krokiem dalej - oto oboje widzimy przebieg zdarzenia od początku do końca, widzimy kolejne etapy - decyzję, działanie, skutek. Czujemy się oboje bezsilni. Nie mamy wpływu na to, co się stanie. Nieśmiało zakładam, że oboje byliśmy przeświadczeni o tym, że los tego psa jest już policzony. A jednak. Zwierzę przeżyło. Mam takie dziwne poczucie jakby te wszystkie trzy zdarzenia składały się de facto na jedno. Coś mi podpowiada hasło "fragmentaryczność". W pierwszej sytuacji jest zdarzenie i reakcja, którą ja inicjuję (oboje bierzemy udział w tym działaniu), druga sytuacja to szerszy bardziej obiektywny? punkt widzenia na działanie analogiczne do tego zainicjowanego przeze mnie w tej pierwszej sytuacji (tak jak by dane nam było zobaczyć siebie samych z wcześniej sytuacji oczyma kogoś z boku, ktoś daje nam znak, my na niego reagujemy, a więc działamy, choć jednocześnie pozostajemy bierni), trzecia sytuacja obrazuje jakby całe zdarzenie od początku do końca, z naciskiem na skutek, finał całego zdarzenia, który był nam nieznany w poprzednich dwóch sytuacjach, mogliśmy się jedynie go domyślać, oboje zakładając odmienne scenariusze, że zwierze przeżyło lub nie, a teraz jesteśmy uczestnikami i obserwatorami zdarzenia jednocześnie i widzimy jego skutek, finał na własne oczy, nie pozostawia on już żadnych wątpliwości. Podejmowanie lekkomyślnej decyzji, dużego ryzyka i szczęśliwe wyjście z opresji dzięki totalnemu przypadkowi. Jak na ironię losu sama przechodziłam przez tą drogę z zachowaniem ogromnej ostrożności kwadrans wcześniej. Czyżby ten na górze zaserwował nam trzecią sytuację jako kropkę nad "i". Ile można Wam tłumaczyć, barany?! Nadal nie dociera? W moim życiu w istocie ostatnio dużo się dzieje. Chyba nie nadążam. Zaczęłam nieco wątpić w swoje możliwości ogarnięcia całego tego bałaganu. Czuję się jakby mnie porwała rwąca rzeka, a ja zupełnie nie wiem, jak sobie poradzić z żywiołem i całą sytuacją. Walczę z nurtem, a może powinnam dać mu się ponieść, ale czy czasami już tak nie jest, że się poddałam, że mówię sobie: co ma być to będzie. W końcu karta musi się odwrócić. Choć zamiast siedzieć bezczynnie, ja cały czas czuję się rozerwana, w ogniu walki, starając się jakoś ten czas wypełnić, nie potrafię siedzieć bezczynnie, a może właśnie powinnam usiąść spokojnie, rzucić wszystko i zastanowić się, o co w tym wszystkim chodzi. Ostatnio coraz częściej nachodzi mnie myśl o ucieczce w plener (ach te moje ucieczki! powinnam zajmować się nimi zawodowo, zawodowy uciekinier), ale mam zbyt wiele spraw na głowie, które cały czas mnie blokują. Nie mówiąc już o myśleniu w stylu, czy powinnam, czy sobie zasłużyłam, czy aby nie oczekuję znowu zbyt wiele. Chwilowo brakuje mi jednak sił nawet na uciekanie. Dopadło mnie znienawidzone poczucie obowiązku uporania się z życiem, które ostatnimi miesiącami wymyka mi się totalnie spod kontroli. Jestem zmęczona myśleniem o tym, jak sobie z tym radzić, że muszę jakoś sobie z tym poradzić, że czeka mnie jeszcze ogromny wysiłek z tym związany. Chyba moją jedyną karta przetargową stał się nieschodzący z mojej twarzy uśmiech. Always look at the bright side of life. Niepoprawny optymizm posunięty do granic absurdu. Trochę jak z tym psem - przejście przez tę ruchliwą drogę w istocie graniczy z cudem, bo nie ma tu pasów, świateł, wszyscy gnają jak szaleni skupieni tylko na własnym celu, nic poza tym ich nie obchodzi, człowieka byłoby jeszcze żal, ale psa?! Czasami wydaje mi się jak bym była ostatnią osobą na świecie, którą mogłaby wzruszyć śmierć bezpańskiego psa. Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba iść tak długo do przodu, godzić się nawet na nadłożenie drogi aż znajdzie się bezpieczne przejście (wyjście). Najważniejsze jest bezpieczeństwo, ale ile można iść z prądem? Jak daleko można sobie pozwolić na odejście od wytyczonego celu? Jest w tym jednak coś dobrego, bo pomimo zagrożeń, nie widziałam, nie widzieliśmy śmierci żadnego ze zwierząt. No i ostatnia sytuacja skończyła się mimo wszystko szczęśliwie. Szczęście to chyba motyw przewodni tych trzech zdarzeń. Znamienne jest również to, że we wszystkie te trzy sytuacje był wpisany jakiś pośpiech, presja innych czynności. W pierwszych dwóch sytuacjach mieliśmy wpływ na to, co się działo. W pierwszej sytuacji przyjęliśmy postawę aktywną, w kolejnej biernego obserwatora, ale nie wiemy, jaki był skutek ani działania naszego ani tego kierowcy. W trzeciej sytuacji już wpływu nie mieliśmy, choć widzieliśmy skutek, znowu byliśmy jedynie obserwatorami, choć ten pies równie dobrze mógł wpaść nam pod koła. To że się tak nie stało, to czysty przypadek. Taki sam jak to, że udało mu się ostatecznie wyjść cało z opresji. Ze śmiercią tak się akurat składa, że już od ponad dwóch lat mi o sobie przypomina, to lęk przed nią, a raczej przed tym, że mogę mieć bardzo mało czasu na tym świecie, sprawił chyba, że znalazłam się w tej sytuacji, w której jestem obecnie. O śmierć ocierałam się już wielokrotnie. W mniej lub bardziej dosadny sposób. Być może to, co widzę, to tylko informacja, że dotąd miałam szczęście, bo pomagali mi inni, bezpośrednio lub pośrednio, wychodziłam więc bez szwanku z różnych trudnych sytuacji, ciężar odpowiedzialności rozkładał się więc na co najmniej dwie osoby, zarówno te bliskie, jak i obce, było więc łatwiej, nie zastanawiałam się nad konsekwencjami, próbując działać sama na własną rękę być może wystawiam się na ogromne niebezpieczeństwo jak ten pies, mogę liczyć tylko na szczęście, przypadek, nie mam wpływu na to, co się dzieje, będąc w centrum wypadków, a inni mogą jedynie bezsilnie lub obojętnie się temu przyglądać, jeżeli coś nie wypali, ciężar niepowodzenia spadnie w całości na mnie. Chyba, że to, co się będzie ze mną działo, będzie w jakikolwiek sposób istotne dla innych stron. Być może to przestroga przed takim właśnie działaniem. Jest to dla mnie o tyle znamienne, że wiem, że mam skłonność do takiego działania, które postrzegam jako jedyne źródło energii, dające mi poczucie niezależności, samodzielności, wewnętrznej siły. Nawet jeśli zdaję sobie sprawę z ogromnego ryzyka w to wliczonego i tego, że w wielu sytuacjach miałam po prostu szczęście. Potrzebuję samotności w takim samym stopniu jak miłości. Nie umiem pogodzić tych dwóch rzeczy. Nie ma mnie tu w pełni, więc pewnie jestem też gdzieś po tamtej stronie. Jak księżyc. Pamiętacie mój piec ogrodowy? Zbudowałam go w zeszłym roku. Był to wówczas najzwyklejszy w świecie prostokątny trociniak. W tym roku po lekturze "Wyspy Wielkanocnej" Jacka Machowskiego zainspirowałam się opisami pieców budowanych przez rdzennych mieszkańców wyspy. Cieszyły się one wielkim uznaniem kolejnych ekspedycji eksplorujących wyspę. Jedna z konstrukcji szczególnie mnie zaciekawiła. Oparta była na pięciokącie. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że opis podziałał mi bardzo na wyobraźnię i postanowiłam przebudować pierwotną konstrukcję prostokątną. Tym razem miałam również worek zaprawy szamotowej zduńskiej i w końcu któregoś dnia zabrałam się za murowanie pieca. Oto efekt moich działań. Niestety piec wciąż nie jest ukończony. Potrzeba mi co najmniej drugie tyle zaprawy, ale jestem zadowolona z efektów swojej pracy. Już nie mogę się doczekać, kiedy go wykończę i będę mogła rozpalić w nim ogrodowe ognisko.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Roma's largest bottle tree. 8,9 metres in girth. Roma, Queensland. Australia Dried fruits hanging from the branches are full of seeds. Heroes Avenue in Roma with over 90 bottle trees (Brachychiton rupestris) Czyli: jeśli nie Łazienki, to co!? Podwarszawska alternatywa dla tych, którzy szukają wytchnienia od miejskiego zgiełku i chcą połączyć wypad na łono natury z obcowaniem z prawdziwą sztuką! Kiedy postanowiłam, że udam się na wycieczkę do Ogrodu Rzeźb Juana Soriano, targało mną wiele wątpliwości. Nie byłam pewna, czy mam ochotę na kolejną próbkę lokalnej pompatyczności, zwłaszcza w artystycznym wydaniu. To, na czym zależało mi tego dnia najbardziej, to ucieczka w plener. Ideałem byłoby miejsce, które miałoby potencjał na wewnętrzne wyciszenie. Bardzo mi tego dzisiaj było trzeba. Gdy tylko dotarłam do bram Ogrodu Rzeźb Juana Soriano, z niejaką ulgą przyjęłam widok wielkiej srebrnej tablicy informacyjnej, a w szczególności adnotację o ambasadzie Meksyku. To był właśnie ten impuls, taki punkt zaczepienia, którego zazwyczaj potrzebuję, aby udać się na duchową wycieczkę osobistą jak najdalej od przytłaczającej mnie rzeczywistości w jakieś egzotyczne krańce świata. Meksyk - brzmiało wprost idealnie! Im dalej, tym lepiej. Kiedy tylko wkroczyłam na lipową aleję prowadzącą do parku, od razu wyczułam staranność, z jaką park został urządzony, a w szczególności precyzję, z jaką umiejscowiono i wyeksponowano znajdujące się w nim rzeźby, które jednocześnie idealnie wtapiały się w otoczenie, jak i stanowiły odrębne jego akcenty. Rozmieszczono je tak, aby rozmyślnie przenosić uwagę zwiedzającego z miejsca na miejsce. Najbardziej zaintrygowała mnie rzeźba przedstawiająca corridę. Długo obchodziłam każde z dwóch składających się na nią przedstawień - dynamicznego w swej postaci torreadora i niewzruszonego w swej dosłowności byka, za każdym razem odkrywając coś nowego. Czułam się jak dziecko, które odkrywa nieznaną mu dotąd ukrytą istotę rzeźby. Wijący się jak wąż wśród drzew, paproci i pozostałej bujnej roślinności strumień kojąco szemrał na wystających jak kamienie korzeniach. Widok ten znałam dotąd jedynie z ulubionego obrazu na moim kalendarzu ściennym. Gdybym jeździła na plenery, zapewne też bym obrała ten widok na temat swojego dzieła. Zdecydowanie wolałam jednak od tak po prostu oprzeć się o jeden z kulistych progów mostu i wsłuchiwać w odgłosy strumienia. Tego właśnie potrzebowałam, aby się wyciszyć. Już nie po raz pierwszy naszła mnie refleksja, że nie potrafiłabym jednocześnie tworzyć i doświadczać. Każda z tych dwóch czynności byłaby dla mnie wówczas niepełna, powodowała rozdarcie wewnętrzne, frustracje. Ot co, moja bolączka nieumiejętności pogodzenia obowiązków z przyjemnościami. Chyba wolę jednak doświadczać. Tworzenie wydaje mi się jedynie szukaniem usprawiedliwienia dla swojej marnej egzystencji na tym świecie - przecież coś robię, więc mam prawo żyć. Mam prawo doświadczać. Samo doświadczanie wydaje się być obciążone jakimś ciężarem winy, którym skutecznie obarcza nas system. Podziwianie dzieł Juana Soriano postanowiłam zostawić sobie na koniec. Dużo bardziej przyciągała mnie teraz jedna z ławek znajdujących się na obrzeżach pokaźnego i bogato zarybionego stawu. Na przeciwległym brzegu znajdowała się wysunięta na pomoście drewniana altana, która przywodziła na myśl egzotyczne widokówki. Jakaś para z dzieckiem właśnie cieszyła się jej urokami. Siedziałam na ławce dłuższą chwilę, napawając się nie tylko tym widokiem, ale również ciszą i samotnością, którą zakłócały jedynie głośne pluski wody - drapieżne manifestacje siły jej z natury niemych lokatorów. Obeszłam spokojnie staw. Altana była niezwykle kuszącą destynacją. Być może ze względu na wciąż skupioną tutaj pozytywną energię po odejściu pary z dzieckiem. Wydawali się szczęśliwą rodziną. Tym bardziej skłaniałam się ku zagoszczeniu tam na chwilę. Bardzo potrzebowałam teraz takiej energii. Tuż przy wejściu znajdowała się rzeźba syreny zadziornie łypiąca na mnie kątem oka. Spojrzenie to wyrażało dla mnie kobiecą pogardę dla zapatrzonego w nią wielbiciela, a jednocześnie próżność. Jesteś dla mnie niczym, ale chcę, abyś mnie podziwiał. Jakże znajome! Pewnie wiele kobiet mogłoby się w tej rzeźbie przejrzeć jak w lustrze i uświadomić sobie jak wielką mają władze nad mężczyznami dzięki swoim wdziękom. Osobiście sama nieraz rzucałam takie spojrzenie, choć nigdy nie byłam i nadal nie jestem, być może również nie chcę być świadoma własnego potencjału. Sama myśl o tym budzi we mnie nie wiadomo dlaczego poczucie winy, że jestem kobietą, że w ogóle jestem. Postrzegam to bardziej w kategoriach odpowiedzialności niż siły. I znowu zastanawiam się nad tym, dlaczego nie potrafię pogodzić tych dwóch rzeczy. Widok z altany urzekł mnie przede wszystkim ze względu na tętniącą życiem wodę. Nie potrafiłabym żyć bez wody. Ostatnio zaczęło mi jej brakować. Zawsze miała jakiś cudowny wpływ na moje samopoczucie. Jakby oczyszczający z nagromadzonego ciężaru. Dzisiaj rano rozważałam z resztą wyprawę nad wodę, ale żaden z potencjalnych celów ostatecznie nie doszedł do skutku i nie wiadomo, dlaczego wybrałam akurat to miejsce. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że znajduje się tutaj staw. Pływało w nim mnóstwo ryb, które wydawały się wręcz same na siebie polować. Co raz można było usłyszeć charakterystyczny plusk - to jedna z większych ryb przecinała lustro wody w drapieżnym akcie. Już miałam odchodzić, kiedy spojrzałam na wiszący w altanie hamak, rozejrzałam się w około, nie było żywej duszy, postanowiłam więc pozwolić sobie wyjątkowo na chwilę prawdziwego relaksu. Często o tym zapominam podczas swoich bliższych i dalszych eskapad. To było przyjemne uczucie znowu tak wisieć w powietrzu. Przypominało mi nieco nieważkość nurkowania. Wreszcie byłam gotowa by stanąć na wysokości zadania obcowania z wysoką sztuką. Głównym motywem rzeźb Juana Soriano są przede wszystkim ptaki w przeróżnych mniej lub bardziej realistycznych odsłonach. Jak się ostatnio okazało przy okazji jakiejś ankiety, moje ulubione zwierzęta. Imponuje mi w nich przede wszystkim to, że mają skrzydła i mogą w każdej chwili uciec do innego świata, który nam ludziom nie jest naturalnie dostępny. Żyją jakby na pograniczu dwóch światów - ziemskiego i powietrznego. Nieznośnie wolne. Sama posługuję się również swoim autorskim motywem ptaka w wielu swoich pracach. Oglądając rzeźby mogłam skonfrontować swoje interpretacje tego motywu z rzeźbiarskimi wizjami artysty. Było w nich wiele nawiązań do istoty narodzin, płodności, rozrodczości. Między innymi do intrygującej mnie wciąż tajemnicy znoszonych przez kury jajek i reguły rządzącej wykluwaniem się z nich kurczaczków. Ta rzeźba przywiodła mi na myśl przykłady rentgenowskiej sztuki australijskich Aborygenów z tą jedną różnicą, że ich obrazy były płaskie, a rzeźba jest przestrzenna. Można ją obchodzić i oglądać z różnych stron i pod różnymi kątami. Były też nawiązania do seksualności. Zwiedzanie Parku Rzeźb Juana Soriano stało się dla mnie właściwie takim zaproszeniem do odkrywania seksualności na nowo. Nie wiem dlaczego, ale Meksyk kojarzył mi się z dużą swobodą w tym zakresie. Ta seksualność nie była jednak nachalna. Była przede wszystkim naturalna. Subtelnie wpisana w ptasie rzeźby. Seksualność zawsze była dla mnie czymś wstydliwym. Potem czymś odrzucającym. Irytowało mnie to, w jaki sposób podchodziła do niej kultura, media, ludzie. Nie chciałam być również obiektem takiego podejścia. Wypierałam ją. Nie interesowała mnie. W pewnym momencie stała mi się całkowicie obojętna, a ja sama starałam się zacierać jakiekolwiek jej przejawy w swoim własnym wizerunku. Nie chciałam być postrzegana jako obiekt seksualny. Tłumiłam własną kobiecość i czułam się z tym dobrze. Wolałam być niewidzialna niż postrzegana stereotypowo. Było to więc dla mnie dużym zdziwieniem, że nagle dostrzegam takie akcenty, że prowokują one głębszą refleksję i, że w ogóle jestem otwarta na to, aby spróbować zmierzyć się z tym tematem. Spacer po parku prowadzi zwiedzającego w sposób naturalny do kwietnego ogrodu z eleganckimi białymi ławkami skąpanego pod koniec dnia w blasku zachodzącego słońca. Ławki aż proszą się o to, aby przysiąść na chwilę na jednej z nich, oddać się ostatnim refleksjom, zażyć ostatniej chwili wytchnienia przed dalszą podróżą. Zachód słońca to również najlepszy moment, aby podziwiać corridę. Śmiertelna symbolika tej walki zyskuje dodatkowo na dramatyzmie w blasku ostatnich promieni słońca.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Glamping po polsku: Ranczo pod Gwiazdami zainspirowane legendarnym wozem Drzymały GLAMPING, CZYLI SPOSÓB NA ODPOCZYNEK BLIŻEJ NATURY LUKSUS KONTRA NATURA. JAK TO POGODZIĆ? Po ciężkim tygodniu pracy, chcielibyśmy pojechać za miasto i odpocząć. Najlepiej na łonie natury. Nie każdy z nas ma działkę, nie dla każdego atrakcyjna jest też wizja rozbijania namiotu, spania na ziemi, kąpieli w zimnym jeziorze. Rozbijanie namiotu bywa czasochłonne, spanie w śpiworze nie każdemu kojarzy się z komfortem, a myśl o kąpieli w zimnej wodzie po niedospanej nocy nie zawsze bywa zachęcająca. Do tego dochodzi jeszcze wizja pakowania kuchenki turystycznej, śpiworów i innych niezbędnych bibelotów. Częstokroć niektórych to po prostu zniechęca i skłania do odłożenia wyjazdu na inną okazję. Marzy nam się wówczas połączenie hotelowych udogodnień – wygodnego łóżka, ciepłego prysznica, dachu nad głową – z urokami kempingowania – prywatnością, bliskością z naturą, możliwością rozpalenia ogniska. To wszystko łączy w sobie właśnie glamping. Idealne rozwiązanie dla wiecznie zabieganych i ograniczonych czasowo, którzy chcieliby wypocząć na łonie natury bez różnych związanych z tym mankamentów. SŁOWO KAMELEON Glamping to jeden z najpopularniejszych trendów w turystyce w ostatnim czasie. To propozycja dla wielbicieli wypoczynku na łonie natury, którzy mimo wszystko cenią sobie komfort. Glamping można by określić mianem luksusowego kempingu. Niezależnie od swojej formy – namiot, jurta, przyczepa kempingowa, moduł, igloo, szałas, willa, chata, tipi czy domek na drzewie – glamping jest sposobem na wypoczynek w plenerze w hotelowym standardzie bez konieczności zamykania się w czterech ścianach pokoju w poszukiwaniu intymności, dzielenia otaczającej przestrzeni z resztą gości czy podporządkowywania się hotelowym ograniczeniom. BLIŻEJ NATURY – BLIŻEJ SIEBIE To, co czyni tę formę wypoczynku osobliwą, to zazwyczaj brak Internetu, telewizji, prądu. Czasami nawet i kanalizacji. Z powodzeniem zastępują je innowacyjne i przyjazne środowisku rozwiązania technologiczne. Nie jest to więc luksus w standardowym tego słowa znaczeniu. Nie o to tutaj chodzi. Chodzi o co innego. O bycie bliżej natury. O skupienie na tym, co tu i teraz. O to, aby widzieć i słyszeć więcej. Obserwować otaczającą przyrodę, podziwiać rozgwieżdżone niebo, oddychać świeżym powietrzem. Usłyszeć to, co zwykle nam umyka na co dzień – dźwięk wody, cykanie świerszczy, szelest liści na drzewach. Przede wszystkim jednak chodzi o to, aby usłyszeć siebie. Siebie nawzajem. Tutaj wraca to… Ty wracasz do tego, co najważniejsze. GLAMPING PO POLSKU, CZYLI HISTORIA ZATACZA KOŁO Mogłoby się wydawać, że nie mamy szans konkurować ze światem w dziedzinie glampingu. A jednak! Jednym z oryginalniejszych pomysłów, który sama miałam okazję sprawdzić, jest Ranczo pod Gwiazdami w Białowieży. Właściciel wpadł na pomysł postawienia ruchomej drewnianej przyczepy na odludnej działce. Inspiracją był legendarny wóz Drzymały - niegdyś symbol walki z germanizacją w zaborze pruskim. Owoc głośnego na całą Polskę i Europę sporu, który Michał Drzymała, polski chłop z poznańskiego, prowadził na początku XX wieku z administracją Królestwa Prus. Chodziło o wydanie pozwolenia na budowę domu na zakupionej od niemieckiego kupca działce, które ówczesne władze realizujące politykę germanizacji skutecznie utrudniały do tego stopnia, że Michał Drzymała zakupił wóz cyrkowy, w którym zamieszkał. Władze pruskie nie dawały za wygraną, argumentując że wóz stojący w jednym miejscu dłużej niż 24 godziny jest domem. Drzymała przesuwał więc wóz każdego dnia, prowokując coraz większą niechęć władz. Ostatecznie władze usunęły wóz, a Drzymała niedługo potem zbył działkę.
Więcej o wrażeniach z pobytu na Ranczo pod Gwiazdami znajdziecie tutaj: http://viktoriatucholka.weebly.com/my-space/bialowieza-czyli-o-zaletach-podrozowania-we-dwoje Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. W krótkich wypadach zdecydowanie liczy się jakość, a nie ilość. Oto pięć złotych przykazań, które pomogą Ci naprawdę odpocząć w krótkim czasie. 1. NIE PRÓBUJ ZOBACZYĆ WSZYSTKIEGO! Zamiast starać się zwiedzić wszystkie miejsca, spróbuj zastanowić się, co Cię tak naprawdę w tym momencie najbardziej interesuje. Dlaczego chciałeś tutaj przyjechać? Co Cię przyciągnęło w to miejsce? Czasami trudno oprzeć się pokusie zobaczenia wszystkiego, ale na prawdę warto sobie odpuścić i pilnować, aby w nasz pobyt nie wkradły się nerwy i pośpiech. W końcu nie po to wyjeżdżamy na weekend, co nie?! Lepiej więc odłóż przewodnik na bok i zaufaj swojej niezawodnej intuicji. 2. ZAINWESTUJ W FAJNY NOCLEG! Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz – mówi znane polskie porzekadło. W krótkich wypadach niezwykle ważne jest to, aby udany był nie tylko dzień, ale również noc. Postaraj się więc, aby wybrane przez Ciebie miejsce noclegowe spełniało wszystkie Twoje potrzeby, a nawet fantazje. Jeżeli nie możesz pozwolić sobie na dłuższy pobyt, zrób sobie tą przyjemność i tym razem nie oszczędzaj na wymarzonym noclegu. Raz się żyje. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie oszukuj się, że odpoczniesz po śmierci. 3. DOBRZE ZJEDZ! Jeżeli dotąd odmawiałeś sobie posiłków w restauracjach, chcąc zaoszczędzić na dalszą podróż, wreszcie masz okazję, a nawet obowiązek złamać tę regułę. Dobry obiad to kolejne przykazanie udanego krótkiego wypadu. Zaszalej i nawet jeśli nigdy nie pociągały Cię regionalne specjały, spróbuj tym razem zrobić wyjątek i wybrać coś najbardziej zbliżonego Twoim kulinarnym upodobaniom. Może to być również danie, na które miałeś kiedyś ochotę, ale z różnych względów odmówiłeś sobie tej przyjemności. 4. EKSPERYMENTUJ! Zrób coś szalonego, czego normalnie nie robisz, bo nie masz czasu, pieniędzy, energii albo coś, co Ci się zawsze marzyło, ale sobie żałowałeś, wmawiałeś, że nie wypada i tak dalej. To może być cokolwiek począwszy od spaceru w parku, wycieczki rowerowej po lesie, nurkowania z rurką w jeziorze aż po skok ze spadochronu. Możesz to zaplanować wcześniej pod kątem miejsca, w które się wybierasz, ale z doświadczenia wiem, że warto po prostu dać się ponieść chwili, bo wtedy nie masz zazwyczaj czasu wytoczyć całego arsenału wymówek na "nie". 5. POBYCZ SIĘ! Zapomnij na chwilę o żelaznej dyscyplinie życia zawodowego i rodzinnego. To Twój wolny czas, więc naciesz się nim jak należy, choćby miało to oznaczać wylegiwanie się do 11 w wybranym przez Ciebie wcześniej wymarzonym lokum lub leżenie do góry brzuchem na górskiej łące. Jeśli gdzieś Ci się spodoba, jest Ci dobrze, zamiast gnać na zwiedzanie kolejnego miejsca, oddaj się słodkiemu lenistwu. W końcu to Twój wolny weekend, a nie maraton olimpijski! No i jeszcze szóste bonusowe przykazanie dla wytrwałych ;) WYŁĄCZ TELEFON!
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Oto mój stres. Poniżej więcej rysunków autorstwa pozostałych członków szkolenia. A Wy? Jak byście narysowali swój stres? Rysunek powstał w ramach szkolenia ze sposobów radzenia sobie ze stresem poprowadzonym przez Panią Katarzynę Łukę z Fundacji EduNeo w Urzędzie Pracy w Pruszkowie.
Akt kobiecy "Zaduma" AKA "Próżność". W planach również abstrakcyjny akt męski olejny na identycznej płycie. Realistyczny prototyp Zaduma AKA Próżność
Moja lipcowa niedzielna wyprawa rowerowa do kościółka w Żukowie obfitowała oczywiście w liczne przystanki zdjęciowe. Oto jeden z nich. Niby nic niezwykłego. Jedna z wielu bocznych dróżek prowadząca wgłąb owocowego zagajnika. Moją uwagę zwraca jednak nietypowa drewniana konstrukcja zawieszona na drzewie. Z początku myślę sobie, że to pewnie jakaś skrzynka może na listy, może jakiś schowek. Po dłuższej chwili skanowania tej dziwnej drewnianej konstrukcji, postanawiam jednak podejść bliżej i przyjrzeć się dokładniej... tej skrzynce. WIELKIE SŁOWO: POWOŁANIE Ku swojemu zaskoczeniu za rozbitą szybką rozpoznaję do połowy wypłowiały wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Wizerunek, który czas ukrócił o głowę. Nie wiem, co mnie wówczas tknęło, ale uznałam, że to nie przypadek, że to właśnie ja rozpoznałam w tej niepozornej konstrukcji kapliczkę, że podeszłam bliżej, że dostrzegłam tam wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie kieruje mną jakaś wyższa siła i podpowiada, abym zabrała drewnianą płytkę ze sobą i nadała jej nowy blask. W końcu malujesz. Niech to malowanie wreszcie się na coś komuś przyda - podpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos. Kapliczki zawsze były mi drogie. Wielokrotnie zatrzymywałam się przy nich podczas swoich podróży po Polsce z ciekawości, potrzeby refleksji, modlitwy. Nie miałam więc żadnych oporów, aby podjąć się takiego wyzwania i przyłożyć swoją rękę do podtrzymania tego nieodzownego elementu polskiego krajobrazu. I tak oto powstał zupełnie nowy wizerunek, bo pierwotnego malowidła nie sposób było już odtworzyć. Być może jakiś konserwator zabytków byłby w stanie to uczynić metodami chemicznymi. Kto jednak chciałby to zrobić za darmo?! Nie zwlekałam więc. Długo nie byłam w stanie zabrać się do realizacji jakiegokolwiek ze swoich projektów, aż tu nagle wstąpił we mnie dosłownie nowy duch. Najpierw powstał szkic z zachowaniem możliwie jak największego podobieństwa do oryginału. Posiłkowałam się w nim wieloma dotychczasowymi ujęciami głównie Matki Boskiej Częstochowskiej. IMPREGNACJA, GRUNTOWANIE, SZKICOWANIE I NANOSZENIE KONTURÓW Oryginalną deskę zaimpregnowałam olejem roślinnym. Tylko to miałam wówczas pod ręką. Do gruntowania wykorzystałam po prostu klej stolarski. Po wyschnięciu naniosłam szkic ołówkiem, a następnie obrysowałam kontury cienkopisem. WŁAŚCIWE MALOWANIE Nie minęły dwa dni, a obrazek był skończony. Wykorzystałam do tego celu farby olejne i lakiery srebrny i złoty do zdobienia różnych powierzchni. DEDYKACJA Postanowiłam zadedykować obrazek Kubusiowi, synkowi właściciela serwisu fotograficznego, u którego naprawiałam aparat. Chłopiec cierpi od urodzenia na mózgowe porażenie dziecięce. Przy odbiorze aparatu zostawiłam w skarbonce połowę kwoty, którą obiecałam (temu na górze) wpłacić, jeśli uda się naprawić aparat. Pozostała druga połowa, której z różnych względów nie mogę nadal wpłacić w gotówce. Postanowiłam więc zrekompensować ją w naturze w ten oto symboliczny sposób. Jakoś podświadomie myślę sobie, że taki gest również będzie miał dla tego Pana znaczenie. W końcu od lat bezsilnie przygląda się temu, jak jego dziecko cierpi. Wobec spraw tak ostatecznych w kim szukać pocieszenia jak nie w najświętszej rodzicielce? Tylko wiara pozwala przetrwać najgorsze wichry i burze, i nie zwariować. To chyba taki ostatni filar, ostatnia deska, której się łapiemy, gdy już wszystko inne zawodzi, a sytuacja zaczyna nas przerastać. Jeśli chcecie wesprzeć Kubusia, więcej informacji o tym, jak to zrobić, znajdziecie tutaj: http://www.serwisfoto.com.pl/page4.php OSOBISTA MOTYWACJA Decyzja o podjęciu się renowacji kapliczki okazała się początkiem mojej osobistej drogi krzyżowej. Gdy myślałam, że już wszystko gotowe, obrazek był wstawiony w zaimpregnowaną ramkę, doszło szkło, okazało się, że konstrukcja kapliczki po prostu się rozsypuje. Przyzwoitość nakazała mi więc uszanować nie tylko świętość kapliczki, ale i własnej pracy. Postanowiłam wykonać nową kapliczkę. Z początku myślałam o skorzystaniu z pomocy znajomego stolarza, potem znajomego budowlańca dysponującego niezbędnym sprzętem, aż w końcu w przypływie braku cierpliwości postanowiłam zająć się wszystkim sama. Nie wiem, dlaczego, ale ubzdurałam sobie, że od tego zależy moje powodzenie we wszystkich walących mi się obecnie na głowę sprawach. Podświadomie czułam presję niewiadomego pochodzenia, aby wziąć to wszystko w swoje ręce, a nie wyręczać się cały czas innymi. Zawieszenie na powrót nowej kapliczki stało się dla mnie sprawą wręcz honorową. STOLARKA Przypomniałam sobie o zalegających w piwnicy całkiem przyzwoitych deskach, wymierzyłam wszystko i w końcu po wielu perypetiach udałam się z całym tym arsenałem do lokalnego stolarza, aby mi to wszystko poprzycinał. O, dziwo! stolarz nie zadawał żadnych pytań, fachowo przycinał wszystkie deski wedle moich wskazówek. Nie robił również problemu z dorobieniem kilku dodatkowych elementów z własnych materiałów. Najważniejsze są w tym wszystkim oczywiście dokładne wymiary. Jeżeli mamy wątpliwości co do naszych wyliczeń, powinniśmy skonsultować się ze stolarzem. Teraz czeka mnie impregnowanie, zbijanie, malowanie i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Ciekawe, czy podołam temu wyzwaniu?! Już wkrótce kolejna partia zdjęć z dalszej pracy nad kapliczką. Trzymajcie kciuki! Przy okazji polecam zakład stolarski Pana Zbigniewa Berkana przy ul. Wiejskiej 21 w Brwinowie. Wnętrza w drewnie: recepcje, gabinety, kancelarie, salony. Tel. 694 948 804 / 22 729 53 06. PRZYGOTOWANIE MATERIAŁÓW I IMPREGNACJA DREWNA Przycięte przez stolarza półfabrykanty postanowiłam wpierw zaimpregnować specjalnym impregnatem do drewna. ZBIJANIE Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy znalazłam czas na zbicie całości. Wyżyłam się chyba za wszystkie niepowodzenia! Z konkretów zbijanie, wbrew pozorom, nie jest czynnością prostą. Aby nie zaprzepaścić swojej ciężkiej pracy, trzeba kierować się w niej kilkoma podstawowymi zasadami: 1. Zawsze pamiętaj, aby wbijać gwóźdź pod odpowiednim kątem. Przy prostopadłych krawędziach pod kątem prostym, przy skośnych kąt wbijania powinien być nieco odchylony od prostego, ale z zachowaniem ostrożności, żeby czasami nie przebić deski. Jeśli tak się stanie, nie ma tragedii, ale oczywiście całość straci nieco na estetyce. Lepiej takiego gwoździa już nie wyciągać, a raczej pomyśleć o tym, czy da się jakoś ukryć ten mankament. Np. odwracając konstrukcję na druga stronę lub znajdując jeszcze jakieś inne rozwiązanie. 2. Pilnuj tego, aby płaszczyzny i krawędzie idealnie do siebie przylegały. Niewielkie odchylenie to jeszcze nie koniec świata, ale jeżeli zależy nam na estetyce wykonania, trzeba się pilnować. Wyciąganie gwoździa to niełatwa sprawa, a poz.a tym łatwo uszkodzić deskę, nie mówiąc już o mało estetycznych dziurach w deskach, których maskowanie lub wypełnianie będzie nas kosztowało dodatkową robotę. 3. Uważaj na palce. W miarę możliwości nie trzymaj ręki w miejscu wbijania gwoździa lub w polu rażenia młotka. SZLIFOWANIE Przed malowaniem warto jest przejechać szorstkie części papierem ściernym. Ja wykorzystałam kilka skrawków papieru ściernego Aluminium Oxide P120, który akurat budowlaniec zostawił po jakimś remoncie. W ten sposób udało mi się skutecznie wytrzeć nawet najbardziej poszarpane części i krawędzie. Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak tylko pomalować całość. MALOWANIE No i wreszcie mogę przystąpić do właściwego malowania. Postanowiłam, że pomaluję kapliczkę na biało. Z różnych względów. Po pierwsze, wykorzystane przeze mnie drewno z odzysku nie prezentowałoby się dobrze w swojej surowej formie. Po drugie, nie chciałam impregnować go impregnatem ochronno-dekoracyjnym w kolorze ciemnoczerwonego klonu kanadyjskiego, jedynym impregnatem imitującym kolor naturalnego drewna, w jakiego posiadanie udało mi się wejść w ramach wystawek. Uznałam, że dużo lepszym rozwiązaniem będzie pomalować całość na biało. Biel rozjaśni dodatkowo obraz. Po drugie, będzie skutecznie przyciągać uwagę mijających kapliczkę ludzi. Po trzecie, ma pozytywne konotacje. Po pomalowaniu całości i wstępnej przymiarce ramki okazało się, że będę miała kolejny orzech do zgryzienia, a mianowicie jak wypełnić pusty trójkąt pod zadaszeniem. Zachciało mi się spadzistych daszków. Tego nie przewidziałam, że będę musiała wymyślać jeszcze jak wypełnić graficznie puste przestrzenie. Może rozgwieżdżone niebo? Motyw florystyczny? Symbol nadziei - gołąbek z gałązką? A może po prostu krzyż? Już mnie głowa boli od samego rozważania tych wszystkich opcji. Może pomożecie? Żebym znowu nie popełniła jakiegoś faux pas. Pomalowaną skrzynkę zaimpregnowałam dodatkowo impregnatem gruntującym, który powinien zabezpieczyć całość przed biokorozją. KRYCIE DASZKU A jakby tego było mało, znajoma podrzuci mi jeszcze kilka blach do naświetleń bibuły wykorzystywanych w wydawnictwach w latach 80-tych, które wprost idealnie nadają się na pokrycie daszków takich konstrukcji, jak kapliczki, domki dla ptaków i inne konstrukcje wiszące w plenerze, a wymagające ochrony przed działaniem opadów atmosferycznych. Wielkie dzięki za pomoc, Ewa! Bez Twojej pomocy byłabym skazana na poszukiwanie kogoś, kto by mi zrobił taką dziwną w dzisiejszych czasach rzecz jak papa:) Mam u Ciebie dług wdzięczności. Mam nadzieję, że będzie okazja na rewanż :) Przez to wszystko zamarzyło mi się nie wiadomo, dlaczego i po co, zbić sobie własną skrzynkę na listy lub coś tym podobnego. Tylko kto by w dzisiejszych czasach do mnie listy słał? Skrzynki na listy były jednym z nieodłącznych elementów australijskiego krajobrazu, które niezwykle mnie zachwycały inwencją twórczą swoich właścicieli - a to sztandarowa bańka po mleku, a to specjalnie skonstruowany helikopter, ktoś wpadł nawet na recycling kuchenki mikrofalowej na tą potrzebę. Takich cudów widziałam po drodze wiele. Ja tu już myślę o kolejnych projektach, a tu mi trzeba zaraz wychodzić i jechać po odbiór szyb do szklarza. Pogniewał się na mnie wczoraj, że mu taką brudną szybę przywiozłam, ale wożę ją ze sobą na tylnym siedzeniu od tak dawna, że to było nieuniknione. Ta szyba jest świadectwem tego, że remont ulicy przeciąga się już zbyt długo. Każdy przejazd to kolejna warstwa kurzu, nie mówiąc już o pozostawieniu auta z otwartymi oknami na podjeździe. Szybka już jest. Obchodzę się z nią jak z jajkiem, bo ostatnią połamałam przy zakładaniu. Chciałabym podziękować Panu szklarzowi i go przy okazji Wam zareklamować, ale niestety nie mogę tego zrobić, bo dwie z szybek, które dostałam były wyszczerbione. Jedną bym jeszcze zrozumiała, bo była wycinana pod niestandardową ramkę w kapliczce, mogłam uszkodzić ją też sama, robiąc przymiarkę do ramki, ale dlaczego druga jest też wyszczerbiona, dlaczego te wyszczerbienia wprost idealnie się na siebie składają?! Szklarz musiał o tym wiedzieć. Być może dlatego nie bez powodu zapakował mi wszystko skrzętnie w folię w taki sposób, że nie mogłam obejrzeć tych szyb. Trochę przykro. Tym bardziej, że policzył mi za to jak za dobrze przycięte szyby. Wcześniej szklarz w Milanówku wyciął mi tę szybkę za darmo i to dwa razy, bo za pierwszym zapomniałam mu wspomnieć, że chodzi mi o kwadrat, a nie owal. Przeprosiłam i nie robił problemu. Nalegałam, aby przyjął zapłatę, ale odmówił. Kilkukrotnie potem do niego zajeżdżałam w nadziei na to, że przy okazji większej puli szyb, będę mogła się zrewanżować, ale za każdym razem zakład był zamknięty z powodu montażu w terenie. Wiem, że drugiemu szklarzowi przywiozłam brudną szybę, ale przeprosiłam go za to, byłam nawet gotowa ją na miejscu dla niego oczyścić. Strasznie się gniewał, a ja nie lubię jak ludzie się gniewają i nie mam z tym problemu, aby przeprosić czy być gotową do naprawy błędu. Trochę przykro, że uznał wydanie mi uszkodzonych szyb jako sposób rewanżu!? Myślałam, że to ja jestem przewrażliwiona, ale nie, są jednak lepsi ode mnie. Tak więc zamiast reklamować tego Pana, zareklamuję Wam zakład w Milanówku: Krys. Zakład szklarski, szyby, lustra. Nowakowski A. Afreda Fiderkiewicza 9, 05-822 Milanówek 22 758 34 95 A tak poza tym, ładnie to wygląda, co? Te dwie podłużne belki posłużą mi do umocowania kapliczki na pniu drzewa. Póki co zostawiam sobie na koniec przybicie ich do kapliczki. Właściwie to bardzo obawiam się właśnie tego ostatniego etapu - mocowania kapliczki do drzewa. Zdaję sobie sprawę, że paradoksalnie może nie być to wcale takie proste. Pierwotna kapliczka miała metalowe mocowania. Nadal znajdują się na drzewie. Wrosły w nie. Natura przyswoiła je jako integralny organ tego drzewa. Odrywanie ich byłoby jak rozrywanie zabliźnionej rany. Teraz czeka mnie jeszcze wymyślenie jakiegoś graficznego wypełnienia w trójkącie pod daszkiem. Muszę zrobić mały research, żeby wiedzieć, jakie motywy w ogóle wchodzą w grę. Chyba ostatecznie zdecyduje się na ornament z motywem krzyża, typowy element wielu kapliczek, w kolorze ramki. Już wycięłam szablon. Pozostaje mi jedynie nakreślić odpowiedni motyw. To jest mój plan na dziś! Miał być finezyjny ornament, jest coś prostego. Po wykonaniu wstępnych szkiców uznałam, że będzie to najlepsze rozwiązanie. Użyłam do tego celu impregnatu ochronno-dekoracyjnego imitującego kolor klonu kanadyjskiego. Wcześniej użyłam go do zaimpregnowania ramki. Postanowiłam utrzymać wszystko w jednorodnej tonacji. Teraz zostaje jedynie przybić deski mocujące i umocować blaszki do daszku. Właśnie przyjechała do mnie Ewa z blachami, więc postanowiłam jeszcze dzisiaj zająć się pokryciem daszku kapliczki. Przy okazji jeszcze nieco posrebrzyłam podkładkę pod deską z malunkiem. Do przybicia już tylko deski mocujące i być może małe poprawki tu i ówdzie. Daszek gotowy, więc właściwie robota skończona. Dodatkowo postanowiłam obić blachą również dno kapliczki na wypadek, gdyby ktoś chciał postawić jakieś naczynko z kwiatkami lub coś podobnego. MONTAŻ Wreszcie mogłam to powiedzieć: w terenie / na montażu Pozostało jedynie jechać i zamontować kapliczkę do drzewa. Etap, którego najbardziej się obawiałam, poszedł jednak gładko i szybko, a to wszystko dzięki temu, że mojemu Łobuzowi trafił się akurat luźniejszy wieczór w pracy. Bez jego pomocy montaż kapliczki zająłby mi pewnie o wiele więcej czasu. Okazało się, że wcale nie tak łatwo było nam zdemontować starą kapliczkę. Została przymocowana do pnia drzewa gwoździami przybitymi do metalowych uprzęży. Musiało to być dawno temu, bo wrosły mocno w pień i ciężko je było zdemontować do tego stopnia, że połamaliśmy na tym młotek! Tak, dokładnie tak! rączka młotka złamała się prawie na pół. Zrobiliśmy więc rundkę do sklepu budowlanego, aby zaopatrzyć się w nowy młotek, obcinacz do drutów, śrubokręt, kątowniki, śruby i gwoździe. Ostatecznie Łobuz zasugerował, abyśmy spróbowali umocować kapliczkę do drzewa za pomocą kątowników. To był strzał w dziesiątkę! Praktyczne i estetyczne rozwiązanie! Dziękuję Ci jeszcze raz, Łobuzie! ;) Przy okazji, z uwagi, że pracowaliśmy jak te złe duchy po nocy, zwróciliśmy na siebie uwagę mieszkańców sąsiedniej działki, którzy zaalarmowani stojącym na poboczu autem na awaryjnych, ruszyli z odsieczą przeciw potencjalnym wandalom. Trochę się zestresowałam, bo nikogo nie prosiłam o zgodę, nie pytałam o zdanie w kwestii renowacji kapliczki, a tu się trzeba było jakoś wytłumaczyć. Emocje jednak szybko opadły, kiedy mieszkańcy zorientowali się, że nikt niczego nie chce niszczyć, a jedynie zmienić na lepsze. Być może będzie nawet uroczyste poświęcenie kapliczki. Jako że założyłam, że montaż może nastręczyć trochę trudności i, jeżeli skończymy, to pewnie późno, postanowiłam zostawić montaż samego wizerunku i szybki na następny dzień. I tak musiałabym tutaj jeszcze przyjechać na dokumentację. Jeszcze pewnie dojdą małe poprawki kosmetyczne tu i ówdzie. Przy takich montażowych sprawach zawsze się coś zadrze. Już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła podzielić się z Wami finalnym zdjęciem. I oto jest! nareszcie z powrotem na swoim dawnym miejscu! Kapliczka przydrożna w Żukowie zyskała nowy blask. Nie dało się odtworzyć starego wizerunku, ale pierwotną płytkę z ramką udało się nieco odrestaurować i zachować. Pierwotnie przyświecała mi idea zachowania oryginalnego kształtu kapliczki. Pudło kapliczki niestety się sypało, a ja w przypływie typowego dla siebie sceptycyzmu uznałam, być może z braku przygotowania (narzędzi) do demontażu, że nie uda się jej uratować, więc postanowiłam skonstruować nową. Przy demontażu Łobuz stwierdził jednak, że to pudło wcale źle nie rokuje i jakby nieco je podrasować, być może odzyska nowy blask. W sumie czemu by się jeszcze nie pobawić. Może przyda się mieszkańcom Żukowa na jakąś inną kapliczkę, a jak nie, to ja na pewno je do czegoś wykorzystam. Dzisiaj wstawiłam płytkę z wizerunkiem i szybkę. Trzeba było jedynie przybić kilka gwoździków, zrobić małe poprawki kosmetyczne i gotowe! Poranek był przepiękny, więc tym bardziej całość cieszyła oko. Zrobiłam kilka zdjęć, pomodliłam się i zajrzałam jeszcze do właścicieli działki, aby zostawić do siebie namiar na wypadek święcenia kapliczki. Przy okazji nawinął się i Łobuz. Że niby po drodze do Nadarzyna. Aha ;) Nie mógł się chyba doczekać, aby zobaczyć efekt finalny.
To miał być jednodniowy wypad. "Daleko" – cokolwiek miałoby to znaczyć. Mimo licznych przesłanek miejsce przeznaczenia pozostawało dla mnie jedną wielką niewiadomą prawie do samego końca. Dopiero, gdy dojechaliśmy do skrzyżowania w Bielsku Podlaskim, a mój szofer włączył lewy kierunkowskaz, na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i iskierka w oku, bo nawet nie marzyłam o wypadzie w tak piękne miejsce jak Białowieża, nie mówiąc już o tym, że nie sądziłam, że jeszcze w lipcu uda mi się w ogóle gdzieś wyjechać. Czasami tak się w życiu układa, że wszystko staje przysłowiowym okoniem i niezależnie od stopnia zwariowania, trzeba niestety spuścić z tonu i pójść za głosem rozsądku. Opatrzność musiała chyba jednak nade mną czuwać, skoro postawiła na mojej drodze kogoś, dla kogo moje szalone postanowienie o wyrwaniu się smutnej codzienności w świat choć ten jeden raz w miesiącu również okazało się na swój sposób zrozumiałe? bliskie? ważne? Tuż przed Bielskiem krajobraz nabrał prawosławnych akcentów – droga usłana była cerkwiami, które ze swoimi misternymi kopułkami i żywymi kolorowymi fasadami przypominały bajkowe pałace. Chyba najbardziej zapadła mi w pamięci żółto-ceglana cerkiew w Zbuczu, w której otwartych wrotach siedziała z podkulonymi nogami babuszka bacznie obserwująca drogę. Przez tę krotochwilę, kiedy mijaliśmy to miejsce, miałam nawet wrażenie, że nasze spojrzenia spotkały się w bliżej nieokreślonym geście wzajemnego porozumienia. Zupełnie jakby czekała właśnie na mój przyjazd. Takich cerkwi i kaplic z towarzyszącymi im prawosławnymi nekropoliami minęliśmy w ten weekend wiele. Pewnie normalnie? (jakieś dziwne słowo:), gdybym była sama, zatrzymywałabym się przy każdej okazji, jak to mam w zwyczaju, ale w tym wyjeździe ważne było dla mnie zupełnie co innego. Najważniejsze było dla mnie to, że był to wyjazd we dwoje. PODRÓŻOWANIE WE DWOJE Gdy patrzę z perspektywy czasu nieco mnie to dziwi, że tak szybko zdecydowałam się ponownie na podróż we dwoje. Ostatnia taka podróż dała mi nieźle w kość i de facto skłoniła do wniosku, że wspólne podróżowanie nie jest dla mnie. Najbardziej więc interesowało mnie to, jak moje dotychczasowe doświadczenia nie tylko z podróży w towarzystwie, ale przede wszystkim tych ostatnich samotnych przełożą się na tą naszą wspólną podróż. Wciąż jakoś nie jestem pewna, czy ujmuję to wszystko dobrze w słowa. No a poza tym nie wiem, jak pisać o moim nowym towarzyszu, jak go Wam przedstawić, czy sam by tego chciał, więc na chwilę obecną będę go po prostu nazywać moim towarzyszem podroży. Podróż we dwoje – ot, taka mała rewolucja, której nie planowałam, której w ogóle się nie spodziewałam. Z doświadczenia wiem, że podróż we dwoje może być prawdziwym koszmarem, ale może być również wspaniałą przygodą, którą okazała się również nasza wspólna podróż do Białowieży, choć oczywiście nie obędzie się również w mojej relacji bez pouczających refleksji – w końcu mimo zbliżonych upodobań każdy z nas może i ma prawo mieć swoje własne zwyczaje, które mogą okazać się jednak nużące dla drugiej strony, która zamiast robienia zdjęć żubrom wolałaby, na przykład, abyśmy po prostu je podziwiali, obejmując się przy tym mocno. Ach to moje ego! Jako życiowemu samotnikowi trudno mi wciąż przestawić się na myślenie w kategoriach "my". Podróż dla każdego znaczy co innego. Co innego jest ważne. Inne są oczekiwania. Inne potrzeby. Podróżowanie we dwoje wymaga przeformułowania od podstaw swojej dotychczasowej definicji podróżowania. Zawsze warto odwoływać się do swoich dotychczasowych doświadczeń i, na przykład, pamiętać o tym, że jeżeli coś nam przeszkadzało lub czegoś brakowało, gdy podróżowaliśmy samotnie, najprawdopodobniej nie jesteśmy w tym odosobnieni, a podróżując razem możemy śmiało podzielić się tym ciężarem na pół lub wypełnić wspólnie pustkę. I tak daleka podróż samochodem bywała męcząca, kiedy podróżowałam sama i nie miałabym wówczas nic przeciwko temu, aby podzielić się z kimś kierownicą, mimo że nigdzie mi się nie śpieszyło, nie musiałam wstać następnego dnia rano do pracy i cieszyłam się każdą chwilą za kółkiem. Czasami po prostu fajnie byłoby mieć z kim pogadać i zamienić się rolami. Warto pamiętać o takich refleksjach, bo można je spokojnie odnieść również do wspólnych podróży. Zmęczenie podróżą udziela się nie tylko mi, ale każdemu. Jeżeli więc obiecasz komuś podzielić się tą drogą, zawsze dotrzymuj obietnicy. Spróbuj postawić się w sytuacji swojego towarzysza podróży, który wcale nie musi wieść podobnego trybu życia do Twojego. Wspólne podróżowanie z pewnością uczy empatii i odpowiedzialności za siebie nawzajem, choć na początku wcale nie jest łatwo wyrobić sobie w tym względzie refleks. NIESTANDARDOWY NOCLEG!? Bielsk Podlaski - Hajnówka - Białowieża. Dojeżdżamy do celu naszej podróży. Nie zdążyłam nawet zastanowić się nad tym, co mój towarzysz mógł zaplanować i, czy w ogóle cokolwiek zaplanował. Wspomina coś o największym hotelu w mieście. Na samą myśl przechodzą mnie ciarki. Ja i hotele jakoś nigdy nie potrafiliśmy się pogodzić. Być może jeszcze nie dojrzałam do myśli o takich luksusach. Białe ręczniki, spa, basen i śniadania wliczone w cenę jakoś nigdy mnie nie pociągały. Zawsze wydawało mi się, że jestem na ten zbytek po prostu zbyt dzika. Ale zaraz na myśl przychodzi mi tekst rzucony przez jednego ze znajomych w kontekście odrzuconej przeze mnie propozycji kolacji – miała baba chleb i go nie zjadła :) – więc szybko rewiduję swoje podejście i dochodzę do wniosku, że być może moje dotychczasowe hotelowe przygody po prostu nie powiodły się, bo okoliczności, towarzystwo lub inne czynniki były niesprzyjające. Tym razem miałam u boku kogoś, z kim nadawałam wręcz idealnie na tej samej fali. Czy można chcieć czegoś więcej?! Niech więc i będzie nawet burżujski białowieski hotel. W poczuciu zagubienia (z perspektywy czasu czyżby udawanego?) mój towarzysz dzwoni do właściciela, podczas gdy ja byłabym gotowa wyskoczyć z auta i pytać o drogę pierwszego lepszego napotkanego tubylca na wysadzanej równo ogłowionymi wierzbami urokliwej uliczce. Z jakiegoś jednak powodu mój towarzysz nie chce zdradzić mi nazwy miejsca, do którego zmierzamy, tłumacząc wymijająco, że to niestandardowy nocleg. Cokolwiek się za tym kryje. Niech mu będzie! Ja już i tak nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Właściciel tłumaczy mu drogę przez telefon. W końcu odbieram aparat kierowcy oburzona tym, że rozmawia przez telefon w trakcie jazdy. Dojeżdżamy na miejsce. Ranczo pod Gwiazdami. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, co może kryć się za tą urokliwą nazwą, kiedy wjechaliśmy na zielony teren, a zza ręcznie plecionego płotu wynurzył się wóz Drzymały, zaniemówiłam. Byłam w szoku! Tego się nie spodziewałam. To, co zobaczyłam, przerosło kompletnie moje wszelkie wyobrażenia. Muszę przyznać, że mój towarzysz niezwykle miło mnie zaskoczył. Uwielbiam niespodzianki! Sama jednak chyba nigdy bym na to nie wpadła, a z pewnością sama nie zafundowałabym sobie takiej przyjemności. Nie mówiąc już o tym, że trudno byłoby mi utrzymać język za zębami przez całą drogę i się nie wygadać. Widzę, że mój towarzysz odrobił pracę domową i wybrał nocleg najbliższy mojemu szalonemu poczuciu luksusu. I chyba swojemu przy okazji też :) Ranczo pod Gwiazdami znajduje się na uboczu w niezwykle zacisznym zielonym zakątku Białowieży, gdzie w istocie gwiazdy świecą w nocy bardzo jasno. Niebo jest nimi gęsto usłane. Jeżeli uzbroicie się w cierpliwość, na pewno doczekacie się i tej jednej wymarzonej spadającej. Wóz Drzymały stanowi idealną alternatywę dla tych, którzy szukają luksusu w hotelowym standardzie, ale w nieco innym wydaniu. Z jednej strony "ekologicznym", ponieważ takie lokum wyposażone jest w szereg przyjaznych środowisku udogodnień, jak na przykład alternatywne źródła energii. Nie ma tutaj nie tylko bezpośredniego podłączenia do prądu – w nocy oświetlenie zapewniają lampy LEDowe. Nie ma również właściwej kanalizacji. Ubikacja jest przenośna, podobnie z resztą jak prysznic, na którego składa się specjalne urządzenie ze zbiornikiem każdorazowo napełnianym wodą ze znajdującej się pod gołym niebem termy na baterie słoneczne. Ten przenośny prysznic to gwarancja niezapomnianych wrażeń. Sprawdzone i potwierdzone nawet przez największych sceptyków :) Znajduje się tutaj również specjalnie wydzielone miejsce pod romantyczne ognisko pod gwiazdami. Do dyspozycji gości jest również przenośna kuchenka gazowa. Z drugiej strony Ranczo pod Gwiazdami oferuje ogromną zieloną przestrzeń w całości do dyspozycji gości. Ma się więc tutaj poczucie prawdziwej intymności, czego nie można powiedzieć o noclegu w hotelu. No i przede wszystkim panuje tutaj cisza i spokój, dzięki czemu można nawiązać prawdziwy kontakt z naturą. Nikt Ci tutaj nie będzie przeszkadzał poza może wyjącym do księżyca dzikim zwierzem.
dobnie jak snem– zdecydowanie za życia! Wyjątkowa jakość w przyzwoitej cenie. Choć spędziliśmy tutaj zaledwie jeden dzień, zdążyliśmy nacieszyć się po trochu wszelkimi urokami tego miejsca i pewnie z chęcią tutaj kiedyś wrócimy, choćby po to, aby wziąć prysznic, który okazał się prawdziwym hitem tego krótkiego pobytu :) APETYT NA ZWIEDZANIE Mało tego do dyspozycji mieliśmy również rowery wliczone w cenę! Oczywiście długo się nie zastanawialiśmy i wyruszyliśmy czym prędzej na wycieczkę po okolicy napędzani w pierwszej kolejności głodem, bowiem po drodze nie mieliśmy jakoś szczęścia do czynnych restauracji. Całe Podlasie wyprawiało chyba tego dnia wesela, a my oboje zlekceważyliśmy chyba dzisiaj znaczenie śniadania w kontekście długiej podróży. Za radą właściciela udaliśmy się do Gospody pod Gawrem, gdzie zamówiliśmy kartacze, babkę ziemniaczaną z kapustą i pierogi ruskie. To było dosłownie śniadanie Mistrzów, a może raczej prawdziwych głodomorów! Tak jak oboje lubimy – regionalnie podane z artystycznym akcentem. Od razu nabraliśmy sił na podróż puszczą do Rezerwatu Żubrów. Pojechać do Puszczy Białowieskiej i nie zobaczyć żubra, toż to by było prawdziwie żenujące! Uwaga! Kraina Żubra – znak ten powitał nas na samym wjeździe. Liczyłam na to, że żubry żyją sobie w puszczy na wolności, że zaraz jakiś wyłoni się zza drzewa i przejdzie sobie od tak drogą na drugą stronę lasu. Niestety żubry można podziwiać już tylko w niewoli. I choć na miejscu okazało się, że rezerwat jest otwarty dla zwiedzających tylko w określonych godzinach, a my, łasuchy, oczywiście spóźniliśmy się studencki kwadrans, humory nie przestawały nam dopisywać i nie omieszkaliśmy ponaigrywać się z wiszących przy wejściu tabliczek. Z jednej strony – zwiedzający proszeni są o opuszczenie rezerwatu do godziny 17:30, a z drugiej – restauracja na terenie rezerwatu czynna jest do 24:00. Stek z żubra! – zażartowałam przewrotnie jak to ja oczywiście mam w zwyczaju. Zebrało mi się na czarny humor, który o dziwo! udzielił się również mojemu towarzyszowi. OFF-ROAD NA DWÓCH KÓŁKACH Nie wiem, co nam strzeliło do głowy, ale postanowiliśmy wracać leśnym duktem do Białowieży. Szybko zorientowaliśmy się, że zaserwowaliśmy sobie niezły off-road. Dwa żółtodzioby na rekreacyjnych rowerach w dodatku w przysłowiowych klapkach, a tu przed nami zaczynają się na ścieżce piętrzyć prawdziwie puszczańskie przeszkody – bagna, kałuże wody i wystające korzenie. Witaj przygodo! Mało brakowało, a w tę rowerową wyprawę wybrałabym się na dodatek w długiej białej spódnicy. To by było dopiero śmiechu co nie miara! Oczywiście zdążyłam zapeszyć i po tym, jak oświadczyłam, że będziemy prawdziwymi bohaterami, jeżeli przejedziemy ten leśny dukt suchą nogą, nie minęły pewnie nawet trzy minuty, gdy sama utopiłam kierpce w błocie! Tak, kierpce! Potraficie to sobie wyobrazić, żeby jechać do Puszczy Białowieskiej w kierpcach! :) Jakoś mnie to nie ruszyło. W końcu i tak chciałam dotrzeć tę nową parę na tym wyjeździe, a mistyczny klimat tych leśnych ścieżek był tego wart! Chyba nigdzie indziej zieleń nie wydała mi się tak zielona jak właśnie w Białowieży. Ku konsternacji i chyba rozpaczy mojego towarzysza zatrzymywałam się co chwila by zrobić jakieś zdjęcie. Nie potrafiłam nacieszyć się tymi pięknymi widokami. Gdy dojechaliśmy do Białowieży, postanowiliśmy udać się do parku, w którego sąsiedztwie akurat odbywał się IX Międzynarodowy Festiwal Muzyki, Sztuki i Folkloru „Podlaska Oktawa Kultur”! Od stania w tłumie my woleliśmy jednak spacer przy dźwiękach folkowej muzyki po zielonych terenach parku, a w białowieskim parku jest gdzie spacerować! Jest on położony nad malowniczym rozlewiskiem z rwącym strumieniem okalanym starymi wierzbami. W szczelinie jednej z nich mogłoby się schować kilka takich osóbek jak ja. Na terenie parku znajdują się również stare carskie zabudowania – dom myśliwski, zamek i piękna drewniana dacza z misternymi zdobieniami. Prawdziwa perełka. Zawsze miałam słabość do drewnianych domów. W końcu mieszkam w jednym od dziecięctwa. Znowu do głosu dochodzi moje wewnętrzne dziecko: wspinaczka na grzbiet żubra – nie mogłabym przepuścić takiej okazji! Zdejmujemy klapki i kierpce z wysłużonych tego dnia stóp i spacerujemy boso po trawie do wyjścia. Zostawiamy za plecami spowitą w złotej poświacie zachodzącego słońca tętniącą życiem parkową aleję. Sama nie wiem, skąd przyszedł mi do głowy ten cywilizowany pomysł na kupno woskowej świeczki. Zapomniałam o tym, że przecież mamy w planach dzisiejszego wieczoru ognisko. Ta świeczka to może dlatego, że obydwoje żywimy głębokie przekonanie o tym, że to obowiązkowy element każdego wspólnego spotkania. Przy okazji kupujemy miód leśny (pycha! malina, kruszyna, lipa to wyśmienite połączenie dla takiego smakosza miodów jak ja; pszczelarz sporo sobie za niego policzył, ale cóż, wszystko, co dobre, ma swoją cenę). Z równie niewyjaśnionych powodów decydujemy się na kawę w pobliskiej restauracji, choć równie dobrze moglibyśmy zrobić ją sami w naszej zacisznej samotni tak jak oboje lubimy z dala od wścibskich spojrzeń i hałasu rozmów. Chyba oboje nie zdążyliśmy jeszcze w pełni uwierzyć i przestawić się w ten wypoczynkowy tryb. Wypijamy więc szybko kawę i uciekamy od zgiełku rozkręcającego się w najlepsze festiwalu do naszej samotni pod gwiazdami. NASZA SAMOTNIA POD GWIAZDAMI Zmierzcha. Chyba z niejaką ulgą zamykamy za sobą wrota do otaczającej nas rzeczywistości. Chcemy teraz przede wszystkim nacieszyć się sobą, a intymność miejsca sprzyja romantycznemu wieczorowi we dwoje. Udaje się nam rozpalić ognisko na mokrym palenisku, a nawet rozpędzić nocne chmury, z których złapał nas dzisiaj po drodze do rezerwatu mały deszczyk. Wyjazd pod hasłem „jak w kalejdoskopie”. Z satysfakcją, ja czarodziejka, oświadczam, że uważam dzieło za ukończone. Oto rozgwieżdżone białowieskie niebo! Możemy teraz zawiesić wzrok na jednym z licznych gwiazdozbiorów. Nie omija nas również wymarzona spadająca gwiazda. Życzenie, co do którego byliśmy zadziwiająco zgodni, czekało na nią w pełnej gotowości. Czas spadania równie adekwatny do długości wypowiadanych w myślach słów. Po prostu romantycznie! KAWA, CYNAMON I EKOLOGICZNY PRYSZNIC Z ciężkim sercem budzimy się rano, bo spało się nam wyśmienicie, łóżko było bardzo wygodne i, gdyby nie napięty sezon pewnie moglibyśmy zostać tutaj dłużej, a bylibyśmy gotowi zapomnieć o dalszym zwiedzaniu i jeszcze trochę byśmy się powylegiwali w naszym drzymałowym łożu. Widok z okienka dopełnił jeszcze sielankowego nastroju tego poranka. Mogłabym tak leżeć i spoglądać przez to okno cały poranek, być może spacerując oczyma wyobraźni po okolicznych ukwieconych łąkach, zaglądając do zatopionej w niej jak arka w morzu starej stodoły krytej strzechą czy zapuszczając się w gęstwinę okalających łąki lasów w poszukiwaniu grzybów, których musi być tutaj co nie miara, sądząc po licznych grzybiarzach, których mieliśmy okazję napotkać na swojej drodze. Nasz poranek pachnie oczywiście kawą i białowieską cynamonką. Staramy się w niego wpleść być może niepotrzebnie przerwaną gdzieś wcześniej głębszą rozmowę, którą przerywamy chyba z błogą ulgą w poczuciu, że starczy nam tej głębi jeszcze na bardzo wiele wspólnych porannych kaw, ale również z zapobiegliwością, bo przecież nie wypróbowaliśmy jeszcze innowacyjnego prysznica! a wynalazek aż się prosi o przetestowanie. Był to zbiornik z dozownikiem, który trzeba było napełnić wodą ogrzaną przez termę na baterie słoneczne. Prysznic okazał się prawdziwą frajdą! Po prostu musicie tego spróbować! The shower made our day. Był to przysłowiowy gwóźdź programu. Nawet mój pierwotnie sceptyczny towarzysz dał się namówić, ba! nawet przekonać do tego, że czasami warto poczuć się jak małe dziecko i chyba teraz nie przepuści okazji sprawdzenia każdej nowinki technicznej w praktyce! WIDZĘ RÓŻOWE SŁONIE Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Punkt jedenasta zdaliśmy klucze do naszego wozu i udaliśmy się do przypominającego mi nie wiadomo znowu dlaczego chińskie świątynie białego Pałacu Białowieskiego. Sądząc po biegnących wzdłuż budynku torach, dawnej stacji kolejowej. Oczyma wyobraźni widziałam eleganckie damy w wystawnych sukniach i fikuśnych kapeluszach niecierpliwie stukające o ziemię czubkami swoich letnich parasolek przeciwsłonecznych i wypatrujące snującej się w oddali czarnej smugi dymu – zwiastuna zbliżającego się pociągu. Dawna stacja stała się obecnie schronieniem dla przytulnej herbaciarni, a w okalającym ją ukwieconym mini ogrodzie botanicznym znajduje się galeria rzeźb różnych zwierząt, które można spotkać w białowieskich lasach oraz wiele gatunków pięknych roślin i kwiatów. Lubię takie miejsca. Chętnie zamieniłabym teraz swoje cztery ściany na ten piękny taras i pisała dla Was relację z kolejnej podróży. Nie zabrakło również pomysłowego placu zabaw dla dzieci (oczywiście z różnymi zwierzęco- i owadzio- podobnymi konstrukcjami, ach te nieszczęsne owady, ja Was tak lubię, a Wy mnie tak złośliwie gryziecie) oraz kącika małego przyrodnika, który sprawił, że nie potrafiłam pozostać dłużna swojemu wewnętrznemu dziecku. Furorę zrobiły okulary imitujące sposób widzenia owadów, a spośród kwiatów jednogłośnie zachwyciła nas czarna malwa. Osobiście urzekł mnie również odcisk bobrzej stopy :) Może kiedyś uda mi się zobaczyć jej właściciela "na żywo" w całej okazałości. KRÓL BIAŁOWIESKIEJ PUSZCZY Pozostało nam jeszcze udać się do Rezerwatu Żubrów. Nigdy nie widziałam żubra na żywo. I choć nie lubię oglądać zwierząt w niewoli i byłam nieco rozczarowana faktem, że białowieskie żubry nie żyją na wolności jak australijskie kangury, muszę przyznać, że rezerwat zrobił na mnie ogromne wrażenie. Dopatrzyłam się nawet żubrzej mamy z małym żubrzątkiem, któremu upał dawał się chyba mocno we znaki, bo leżał na ziemi plackiem jak balonik, z którego uszło całe powietrze, a jego mama cierpliwie odganiała od niego nieznośne muchy. Oprócz majestatycznych żubrów, miałam okazję zobaczyć z bliska również po raz pierwszy w życiu takie okazy zwierząt jak rysia, dziki, a nawet wilki. Z pewnością mogłabym polecić wizytę w Rezerwacie Żubrów wszystkim rodzicom. Dzieci na pewno będą zachwycone! Na odchodnym zaopatrzyliśmy się jeszcze w bukwicę, z której liści podobnie jak z żubrowej trzciny (tzw. żubrówki) można sporządzić wódkę, ale też napar na dolegliwości żołądkowe. Mam słabość do miłych zapachów. Bukwica pachnie marcepanem, który kręci mnie często w nosie, kiedy wchodzę do kuchni zrobić poranną kawę, a przede wszystkim sprawia, że wracam wspomnieniami do naszej białowieskiej wyprawy. BAJKOWE ŚWIĄTYNIE Choć czas nas naglił, w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy jednej z przydrożnych cerkwi. Szkoda, że nie było możliwości wejścia do środka, bo chętnie zobaczyłabym na własne oczy, jak wygląda wystrój prawosławnej świątyni. Ciekawe, czy jest równie zachwycający, jak widok z zewnątrz, który cieszył oko swoimi żywymi niebieskimi barwami i ozdobną siateczką błyszczącej bulwiastej kopuły. Zupełnie jak z bajki! I taką też bajką, mimo swojej zwięzłości i intensywności, był dla mnie ten wyjazd. Spełnieniem lipcowego marzenia, o którym nawet nie śmiałam myśleć, że uda mi się je zrealizować ani zgodnie z planem, bo przecież obiecałam sobie jeden dłuższy wypad w Polskę w miesiącu, ani na taką bajkową skalę, bo w najlepszym wypadku myślałam o jednodniowym wypadzie w okolice, a co najważniejsze jeszcze dwa tygodnie wcześniej wyśmiałabym każdego, kto by mi wróżył, że w kolejną podróż udam się w romantycznym towarzystwie. Ta bajka nigdy nie stałaby się jednak rzeczywistością, gdyby ten na górze nie postawił przypadkiem na mojej drodze pewnego lipcowego dnia jednego ze swoich aniołów, a pomysłodawcę, organizatora i towarzysza tej wspaniałej wyprawy. Dziękuję Ci z całego serca za tą wspaniałą wyprawę, Łobuzie! Mam nadzieję, że dasz się kiedyś przekonać do wspólnego zdjęcia. Śniadanie Mistrzów - odsłona druga. Biała spódnica ma wiele cudownych zastosowań, m.in. świetnie sprawdza się jako prowizoryczny obrus. Dzięki niej będziesz miała również niepowtarzalną szansę poczuć się jak Marilyn Monroe, zwłaszcza jeśli masz rozsuwany dach w samochodzie ;) Wiatr zrobi swoje :) Z pewnością zapewnisz w ten sposób niezapomniane wrażenia swojemu towarzyszowi podróży. A już na pewno będziecie mieli z tego dużo śmiechu. Zupełnie jak w filmie. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|