Staram się przywołać jak najwięcej szczegółów ze wszystkich tych zdarzeń. Wierzę w przepływ energii. W to, że wypuszczając jakąś swoją energię w świat, ona wraca, zazwyczaj jednak nie w sposób aż tak dosłowny (zazwyczaj nie dane jest nam doświadczyć tak wyraźnie tego procesu przechodzenia jedno w drugie, zwykle interwał czasu dzielący takie zdarzenia jest zbyt duży, abyśmy dostrzegli powiązanie między nimi lub w ogóle ignorujemy takie zbiegi okoliczności jako nieistotne i przypadkowe). Na pewno nie w sposób tak dosłowny jak w przypadku tych pierwszych dwóch przypadków, niemalże lustrzanych odbić, ale też rozwinięcia pierwszego zdarzenia, kiedy to ja widziałam wszystko i wciągnęłam w całe zdarzenie drugą stronę, oboje w nim uczestniczyliśmy. W przypadku drugiego zdarzenia widzieliśmy już sytuacje oboje jednocześnie, byliśmy obserwatorami takimi samymi, jak pewnie ludzie, którzy być może wcześniej obserwowali nas jak pomagaliśmy leżącemu na ziemi ptakowi. Choć warto podkreślić, że w drugiej sytuacji widzieliśmy tylko skutek, a nie to, co doprowadziło do sytuacji, której byliśmy świadkami. Trzecia sytuacja jest już jakby krokiem dalej - oto oboje widzimy przebieg zdarzenia od początku do końca, widzimy kolejne etapy - decyzję, działanie, skutek. Czujemy się oboje bezsilni. Nie mamy wpływu na to, co się stanie. Nieśmiało zakładam, że oboje byliśmy przeświadczeni o tym, że los tego psa jest już policzony. A jednak. Zwierzę przeżyło. Mam takie dziwne poczucie jakby te wszystkie trzy zdarzenia składały się de facto na jedno. Coś mi podpowiada hasło "fragmentaryczność". W pierwszej sytuacji jest zdarzenie i reakcja, którą ja inicjuję (oboje bierzemy udział w tym działaniu), druga sytuacja to szerszy bardziej obiektywny? punkt widzenia na działanie analogiczne do tego zainicjowanego przeze mnie w tej pierwszej sytuacji (tak jak by dane nam było zobaczyć siebie samych z wcześniej sytuacji oczyma kogoś z boku, ktoś daje nam znak, my na niego reagujemy, a więc działamy, choć jednocześnie pozostajemy bierni), trzecia sytuacja obrazuje jakby całe zdarzenie od początku do końca, z naciskiem na skutek, finał całego zdarzenia, który był nam nieznany w poprzednich dwóch sytuacjach, mogliśmy się jedynie go domyślać, oboje zakładając odmienne scenariusze, że zwierze przeżyło lub nie, a teraz jesteśmy uczestnikami i obserwatorami zdarzenia jednocześnie i widzimy jego skutek, finał na własne oczy, nie pozostawia on już żadnych wątpliwości. Podejmowanie lekkomyślnej decyzji, dużego ryzyka i szczęśliwe wyjście z opresji dzięki totalnemu przypadkowi. Jak na ironię losu sama przechodziłam przez tą drogę z zachowaniem ogromnej ostrożności kwadrans wcześniej.
Czyżby ten na górze zaserwował nam trzecią sytuację jako kropkę nad "i". Ile można Wam tłumaczyć, barany?! Nadal nie dociera? W moim życiu w istocie ostatnio dużo się dzieje. Chyba nie nadążam. Zaczęłam nieco wątpić w swoje możliwości ogarnięcia całego tego bałaganu. Czuję się jakby mnie porwała rwąca rzeka, a ja zupełnie nie wiem, jak sobie poradzić z żywiołem i całą sytuacją. Walczę z nurtem, a może powinnam dać mu się ponieść, ale czy czasami już tak nie jest, że się poddałam, że mówię sobie: co ma być to będzie. W końcu karta musi się odwrócić. Choć zamiast siedzieć bezczynnie, ja cały czas czuję się rozerwana, w ogniu walki, starając się jakoś ten czas wypełnić, nie potrafię siedzieć bezczynnie, a może właśnie powinnam usiąść spokojnie, rzucić wszystko i zastanowić się, o co w tym wszystkim chodzi. Ostatnio coraz częściej nachodzi mnie myśl o ucieczce w plener (ach te moje ucieczki! powinnam zajmować się nimi zawodowo, zawodowy uciekinier), ale mam zbyt wiele spraw na głowie, które cały czas mnie blokują. Nie mówiąc już o myśleniu w stylu, czy powinnam, czy sobie zasłużyłam, czy aby nie oczekuję znowu zbyt wiele. Chwilowo brakuje mi jednak sił nawet na uciekanie. Dopadło mnie znienawidzone poczucie obowiązku uporania się z życiem, które ostatnimi miesiącami wymyka mi się totalnie spod kontroli. Jestem zmęczona myśleniem o tym, jak sobie z tym radzić, że muszę jakoś sobie z tym poradzić, że czeka mnie jeszcze ogromny wysiłek z tym związany. Chyba moją jedyną karta przetargową stał się nieschodzący z mojej twarzy uśmiech. Always look at the bright side of life. Niepoprawny optymizm posunięty do granic absurdu. Trochę jak z tym psem - przejście przez tę ruchliwą drogę w istocie graniczy z cudem, bo nie ma tu pasów, świateł, wszyscy gnają jak szaleni skupieni tylko na własnym celu, nic poza tym ich nie obchodzi, człowieka byłoby jeszcze żal, ale psa?! Czasami wydaje mi się jak bym była ostatnią osobą na świecie, którą mogłaby wzruszyć śmierć bezpańskiego psa. Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba iść tak długo do przodu, godzić się nawet na nadłożenie drogi aż znajdzie się bezpieczne przejście (wyjście). Najważniejsze jest bezpieczeństwo, ale ile można iść z prądem? Jak daleko można sobie pozwolić na odejście od wytyczonego celu?
Jest w tym jednak coś dobrego, bo pomimo zagrożeń, nie widziałam, nie widzieliśmy śmierci żadnego ze zwierząt. No i ostatnia sytuacja skończyła się mimo wszystko szczęśliwie. Szczęście to chyba motyw przewodni tych trzech zdarzeń. Znamienne jest również to, że we wszystkie te trzy sytuacje był wpisany jakiś pośpiech, presja innych czynności. W pierwszych dwóch sytuacjach mieliśmy wpływ na to, co się działo. W pierwszej sytuacji przyjęliśmy postawę aktywną, w kolejnej biernego obserwatora, ale nie wiemy, jaki był skutek ani działania naszego ani tego kierowcy. W trzeciej sytuacji już wpływu nie mieliśmy, choć widzieliśmy skutek, znowu byliśmy jedynie obserwatorami, choć ten pies równie dobrze mógł wpaść nam pod koła. To że się tak nie stało, to czysty przypadek. Taki sam jak to, że udało mu się ostatecznie wyjść cało z opresji.
Ze śmiercią tak się akurat składa, że już od ponad dwóch lat mi o sobie przypomina, to lęk przed nią, a raczej przed tym, że mogę mieć bardzo mało czasu na tym świecie, sprawił chyba, że znalazłam się w tej sytuacji, w której jestem obecnie. O śmierć ocierałam się już wielokrotnie. W mniej lub bardziej dosadny sposób. Być może to, co widzę, to tylko informacja, że dotąd miałam szczęście, bo pomagali mi inni, bezpośrednio lub pośrednio, wychodziłam więc bez szwanku z różnych trudnych sytuacji, ciężar odpowiedzialności rozkładał się więc na co najmniej dwie osoby, zarówno te bliskie, jak i obce, było więc łatwiej, nie zastanawiałam się nad konsekwencjami, próbując działać sama na własną rękę być może wystawiam się na ogromne niebezpieczeństwo jak ten pies, mogę liczyć tylko na szczęście, przypadek, nie mam wpływu na to, co się dzieje, będąc w centrum wypadków, a inni mogą jedynie bezsilnie lub obojętnie się temu przyglądać, jeżeli coś nie wypali, ciężar niepowodzenia spadnie w całości na mnie. Chyba, że to, co się będzie ze mną działo, będzie w jakikolwiek sposób istotne dla innych stron. Być może to przestroga przed takim właśnie działaniem. Jest to dla mnie o tyle znamienne, że wiem, że mam skłonność do takiego działania, które postrzegam jako jedyne źródło energii, dające mi poczucie niezależności, samodzielności, wewnętrznej siły. Nawet jeśli zdaję sobie sprawę z ogromnego ryzyka w to wliczonego i tego, że w wielu sytuacjach miałam po prostu szczęście. Potrzebuję samotności w takim samym stopniu jak miłości. Nie umiem pogodzić tych dwóch rzeczy.