Rezerwat Spała mogę chyba spokojnie zaliczyć do moich ulubionych rezerwatów przyrody. Tym razem doszłam do samego końca starej ścieżki przez Puszczę Pilicką, gdzie znajduje się grota św. Huberta, a tuż obok słynna "sosna na szczudłach". Ścieżka jest bardzo dzika, skąpo oznaczona, wąska, momentami ledwo widoczna do tego stopnia, że traci się orientację, czy jest się wciąż na szlaku czy to ścieżka wydeptana przez dzikie zwierzęta, cały czas zresztą daję się wywieść w pole w tym samym miejscu, gubię szlak i muszę okrążać pobliskie bajorko, i w tym właśnie kryje się cały urok tej ścieżki. Trzeba uruchomić intuicję. Na szczęście szlak jest widoczny jeszcze, gdy przebiega wzdłuż brzegu Pilicy i niejako z automatu uruchamia się atawizm kierowania z biegiem rzeki. Nie będę jednak ukrywać, że depczący mi po piętach zmrok i mijane po drodze buchtowiska podkręcały adrenalinę całej tej eskapady. Tymbardziej, że jakimś dziwnym zrządzeniem matki natury szum drogi tutaj nie dochodzi, a powrót po własnych śladach mógłby okazać się karkołomny, zwłaszcza bez latarki. O masz Ci los, kobieto, zlekceważyć latarkę cisnącą Ci się w dłonie, wszyscy przewodnicy wołają o pomstę do nieba! Z drugiej strony może i dobrze, że nie zabrałam latarki, bo kto wie, czy jej posiadanie nie ośmieliłoby mnie do pozostania dłużej w tych pięknych okolicznościach przyrody, a tak to jednak widok prześwitującej w czubkach drzew łuny zachodzącego słońca działał jednak jak czerwona lampka natychmiastowej ewakuacji. Na szlaku znajduje się wiele powalonych drzew, a w przeciągu ostatnich trzech miesięcy przybyło kolejnych przeszkód, które trzeba obchodzić, przeskakiwać, przeciskać się. Po drodze znajduje się chyba tylko jedna powalona wiekowa lipa, której omijanie lub przeskakiwanie leśnicy postanowili najwyraźniej oszczędzić odwiedzającym i wycięli w niej przejście. Nie brakuje również przysłowiowych chaszczy i wysokich trzcinowisk nad rzeką, które doprawdy budzą wątpliwości, czy zaraz coś z nich nie wyskoczy. Krótko mówiąc, puszcza przez wielkie "P". Napewno warto wybrać tę trasę, jeżeli chce się poczuć ducha prawdziwej puszczy. Mało kto tędy chodzi. Szczęściem nazwać można minięcie w weekend choć jednej pary po drodze. Rzutem na taśmę udało mi się również zwieńczyć ten sukces chwilą ochłody w wodach Pilicy. Po wyjściu czuć już lekki "morsowy" dreszczyk. Uwielbiam to uczucie! Październik mamy wyjątkowo ciepły, więc szybko rozeszło się po kościach. Udało mi się osiągnąć całkowite katharsis. Zrealizowałam chyba plan na to lato i po prostu po prostu poczułam pewnego rodzaju ulgę, więc wróciły mi siły witalne. Grota św. Huberta upamiętnia ponoć ostatnie łowy z udziałem cara Aleksandra II w 1894 roku. Car zmarł ponad miesiąc później na Krymie. Do 1905 roku Spała była zimową rezydencją carów Rosji. Nie taki car zły, jakim go malują. To właśnie carowie Rosji zapoczątkowali rewitalizację tutejszych lasów i licznych zabytków w okolicy. Na jednym z głazów znajduje się również ufundowana w 1933 roku przez leśników spalskich tabliczka upamiętniająca Prezydenta Ignacego Mościckiego - na swój sposób kontynuatora carskich starań, bo wskrzesiciela tradycji myśliwskich, ale również troski o zachowanie spuścizny historycznej tych ziem po I wojnie światowej. Po odzyskaniu niepodległości Spała stała się bowiem z kolei letnią siedzibą prezydentów Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Nazywano ją wówczas „drugim Belwederem”, a do dziś znana jest w całej Polsce jako letnia rezydencja prezydentów. Od tego czasu również kamienny monument nosi nazwę "Grota św. Huberta". Nieopodal znajduje się również głaz z wyrytym imieniem Lord - miejsce pochówku ulubionego psa Prezydenta. Z kolei w parku w centrum Spały na wyspie na sztucznie utworzonym oczku odchodzącym od malowniczej Gaci Spalskiej znajduje się pomnik Ignacego Mościckiego z psem. Warto udać się na spacer wokół zbiornika w parku. Z kładki można dojrzeć już malowniczy ols kryjący się za zakolem rzeki. To zaledwie preludium do dzikiej przygody, więc wystarczy jedno spojrzenie, aby spływ kajakowy wpisać na listę marzeń do zrealizowania. Jest po co żyć i wracać te piękne okolice. Niestety nie zostałabym nawet zakwalifkowana do konkursu na najpiękniejszą sosnową kariatydę, chyba że stanęłabym na palcach. Korzenie, a właściwie podpory tej sosny mają długość około 1,7-1,8 metra. Oto legendarna spalska sosna krocząca, zwana również „sosną na szczudłach”. Erozja skarpy graniczącej z rzeką PIlicą odsłoniła korzenie sosny, a drzewo przekształciło je w kilka podpór właściwego pnia. Korzenie zaś zapuściły się głębiej w piaszczysty grunt. Cóż to musiałby być za widok móc przeniknąć wzrokiem cały ten wysublimowany podziemny fundament sosnowych korzeni. Nazwa rzeki Pilicy pochodzi od słowa „pilić”, tzn. szybko coś robić, ponaglać, śpieszyć się. W nazwie kryje się wiele prawdy o rzece. W swoim górnym odcinku, gdy wypływa z Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, z wysokości 346 m n.p.m., ma spadek 5%. Rzeka na całej swej długości jest nieuregulowana, co znacznie podnosi jej walory przyrodnicze. Można zaobserwować tutaj między innymi rajskie zimorodki, gdy nurkują za zdobyczą w płytkich wodach rzeki. Ostatnie opady podniosły na szczęście lustro wody i zdynamizowały bieg rzeki. No i gdzie podział się ten szlak? Niektóre z dębów szypułkowych rosnących w Rezerwacie Spała ma nawet 250 lat. Kapliczki przydrożne. Jest ich wiele w okolicy. Ta znajdowała się akurat przy drodze prowadzącej przez las tuż u wjazdu do Spały. Warto jednak mieć oczy szeroko otwarte przemierzając również mniej uczęszczane drogi prowadzące do Tomaszowa Mazowieckiego. Można tam natrafić na prawdziwe perełki. Na przykład, kaplicę w postaci małego pomieszczenia, do którego zapewne co postawniejsi musieliby wchodzić na klęczkach. Taki widoczek żegnał mnie, gdy o zmierzchu opuszczałam spalskie strony. To romański kościół św. Idziego w Inowłodzu tuż u wylotu drogi na Zakościele, które słynie ponoć z niezwykle malowniczych widoków na rzekę Pilicę. Z tego punktu można zresztą dostrzec ścielącą się na północny-zachód malowniczą dolinę usłaną gęstymi lasami noszącymi już odcienie typowo jesiennej palety. Trudno cokolwiek planować, osobiście zapieram się jakiegokolwiek planowania rękoma i nogami, tymbardziej, że staram się zawsze moje przyjemne podróżnicze skłonności łączyć z "pożytecznymi" celami, ale z całą pewnością przy następnej okazji udam się eksplorować właśnie te okolice. Tymbardziej, że dostałam nawet zaproszenie do odwiedzania lokalnej galerii od tubylców.
0 Comments
Uwielbiam te zielone gwiazdoskłony Ostatnie nieużytki w okolicy. Jest ich coraz mniej. Szkoda, że nawet jak zaczyna się coś dziać, to teren jest wykaszany pod zabudowę kolejnego od siedmiu boleści osiedla domków na jedną modłę lub bxxxxxxnkę. Mało kto zwraca uwagę na to, że na takiej wykoszonej łące zwykle migiem pojawiają się tak rzadkie w ostatnich czasach bociany. Na to jednak, aby dbać o nieużytki, gminie żal już pieniędzy, no bo co oni by z tego mieli?! Coraz częstsze przygnębiająco interesowne podejście lokalnych władz. A lichen, a heather, a juniper, a pine. Whatever... There are some beautiful places where you would not mind even to vegetate. This is a moor. A very rare view in the Kampinoski National Park. At least not very accessible to every visitor. This one is officially part of a strict protection zone. I had the rare honor to be taken here by the National Park Service employee. The moor developed in the area affected by forest fire. A perfect habitat for heather, but also other plants and lichens. A sanctuary for many animals. Among others, the elk, smooth snake or the European nightjar. It was midday early spring. Now, just imagine the sun rising or setting over this place in the mid of the Polish golden autumn. Są takie miejsca tak piękne, że nie miałbyś nic przeciwko, aby nawet tam wegetować. Być mchem, porostem, wrzosem, jałowcem lub sosną. Znajdujemy się na wrzosowisku. To bardzo rzadki widok w Kampinoskim Parku Narodowym. Przynajmniej nie tak łatwo dostępny przeciętnemu odwiedzającemu. To wrzosowisko jest oficjalnie objęte obszarem ochrony ścisłej. Miałam ten niecodzienny zaszczyt zostać tutaj zaprowadzona przez pracownika parku. Wrzosowisko wykształciło się na pożarzysku, czyli na terenie, który uprzednio dotknął pożar lasu. To idealne środowisko do rozwoju wrzosów, ale również innych roślin i porostów. Ostoja dla wielu zwierząt. Wśród nich łoś, gniewosz plamisty i lelek kozodój. Był środek dnia. Przedwiośnie. Teraz wyobraź sobie jak musi tu być pięknie o wschodzie lub zachodzie słońca podczas złotej polskiej jesieni. Płucnica islandzka Widok z jednej z najwyższych wydm na terenie wrzosowiska na imponujących rozmiarów bujne jałowce Puszcza Kampinoska to teren wbrew pozorm niezwykle zróżnicowany przyrodniczo. To wrzosowisko wyłoniło się nagle z wilgotnego lasu sosnowego* po to, by u kresu mojej wędrówki przez pustkowie ustąpić miejsca mrocznemu łęgowi porastającemu znajdujący się w obniżeniu terenu wyschnięty kanał wodny pachnący miętą wodną. Nawet samo wrzosowisko przypomina nieco jedną wielką mozaikę roślinności - zbiorowiska jałowców przechodzą płynnie we wrzosowe łąki, te z kolei w rozległe poletka chrobotkowe, kępa sosen skrywa z kolei w swoim cienu wydmę. Krajobraz jest więc tutaj niezwykle zróżnicowany. * równych jak pod linijkę sosen będących zapewne rezultatem sztucznych nasadzeń, był to dość popularny proceder w okresie powojennym, sosna miała wiele walorów, mało wymagająca, szybki wzrost, wartościowy budulec, obecnie drzewostan sosnowy ma ok. 60% udziału w powierzchni wszystkich lasów iglastych (przy czym lasy iglaste - 70% udziału w powierzchni wszystkich lasów ogółem), choć w ostatnich latach obserwuje się ustępowanie przez sosnę gatunkom liściastym Płonnik jałowcowaty? W Polsce występują 4 gatunki płonnika. Dwa z nich preferują siedliska suche, gleby kwaśne, piaszczyste. Dwa pozostałe siedliska wilgotne, podmokłe Chrobotek koralkowy (Cladonia coccifera (L.) Willd.) z charakterystycznymi czerwonymi pyknidiami (owocnikami) Kępy wrzosów sąsiadują tutaj z licznymi jałowcami, dla których ten prześwietlony teren stanowi idealne warunki rozwoju. Jałowiec jest bowiem krzewem światłolubnym i pierwotnie wykształcił się tutaj na terenie dawnych pastwisk. Z czasem zaczęły go przerastać nasadzone w latach 50-tych sosny, hamując wzrost rośliny. Aby zapewnić odpowiednie warunki wzrostu dla jałowca, pracownicy parku dbają o regularne prześwietlanie i przerzedzanie terenów, na których występuje. W przeciwnym wypadku gatunek ten całkowicie by zanikł. Bór chrobotkowy Bujne kępy chrobotka Patrząc na to zdjęcie, mogłoby się wydawać, że to roślina delikatna, że z łatwością oprze się ciężarowi dłoni. Jest jednak wręcz przeciwnie. Ten porost tworzy zwarte darnie, które w dotyku sprawiają wrażenie sztywności jakby ich pędy były zdrewaniałe. Rozległy bór chrobotkowy graniczący z bujnym wrzosowiskiem robi wrażenie nawet o tej generalnie mało ciekawej dla wrzosowisk porze roku. Na pierwszym planie młode sosny. W tle starsze okazy sosen i brzóz. Oba gatunki należą do najbardziej rozpoznawalnych dla tego typu siedlisk. Brodaczka kępkowa i zwarcie porastająca zdrewniały pęd młodej sosny pustułka pęcherzykowata Wrzosowisko wykształcone na pożarzysku nie jest formą trwałą. Bardzo szybko wkraczają na teren gatunki pionierskie - sosna i brzoza. Aby opóźnić proces zarastania, teren jest systematycznie przerzedzany. Naturalnym sprzymierzeńcem w tych działanaich jest z pewnością łoś, który chętnie obgryza gałązki i wierzchołki młodych sosen. Sosna widoczna na zdjęciu nie urośnie już wzwyż Sosna kandelabrowa. Swój oryginalny kształt zawdzięcza temu, iż po ścięciu głównego pnia rolę wierzchołka przejęły jednocześnie trzy boczne gałęzie. Nie wiadomo, co przyczyniło się do ścięcia głównego pnia. Mogło do tego dojść podobnie, jak w przypadku młodych sosen z wrzosowiska w wyniku żerowania łosia, który odgryzł lub złamał pęd wierzchołkowy, czasami do uszkodzenia drzewa przyczyniają się niektóre owady, nietypowo ukształtowane sosny w parku mogą również być wynikiem działalności człowieka, tak jak na przykład sosny z "Tańczącego Boru", które wykształciły się w wyniku ścięcia młodych drzewek przez żołnierzy odsłaniających w ten sposób przestrzeń do ostrzału. Ślad pozostawiony przez łosia
Marzenie sprzed lat spełnione. Kolejny dzień w Ojcowskim Parku Narodowym. Tym razem Ojców w chyba najpiękniejszej jesiennej odsłonie Rękawica Nie ma to jak powąchać kwiatki od spodu za życia. Taką możiwość daje wizyta w Jaskinii Łokietka. No i nie ma już po co umierać... Brama krakowska Paprotka zwyczajna (Polypodium vulgare L.) Zanokcica skalna (Asplenium trichomanes L.) Dzięki B&B
Ojców i Ojcowski Park Narodowy w marcu 2016 roku: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/in-the-lense-ojcowski-park-narodowy?fbclid=IwAR2Bw-65zcce-e3qvJrDDbk6O1g5K1oKLnLYkdBSkMSWbGo-9Vcsky1mlec They say all roads lead to Rome. Well, I do surely know all roads that lead to my red currant destination now. I feel so as if I had taken a tour around the globe to get there and it was all because of one intersection in renovation. After taking another way and ending back at the same intersection but from a different side I found the chef of the works, approached him with a smile on my face and asked: "I beg you, bless me with the knowledge how to get through". It would probably never had taken such a soft and pleasant turn if I were in a hurry. This time the guy was lucky and I have not even told him off for not placing any information about the works and detour by the road. We have only exchanged smiles, he explained the way and I went off. How did I manage to take all that loss of time, money and petrol? I just cannot tell. The most important thing was that I finally got to my destination. Still I had no guarantee all that trip would pay off, but the result has overgrown all my expectations. I came back with a bag full of red currant. I guess it means that this year I will give up on black currant, I have more than enough forest fruits. Still someone has to remove the tails from 5 kilos of fruit! Good night and good luck!
Życie człowieka to doprawdy magiczny splot zbiegów okoliczności. Gdy ten splot zaczyna się komplikować, myślisz o powrocie do starych sprawdzonych sposobów, czegoś pewnego, czego możesz się uczepić choćby na chwilę, takiej ostatniej deski ratunku. Zazwyczaj dzieje się to, o ironio losu! w wigilię kolejnej rewolucji w Twoim życiu.
I tak oto pewnego poranka pomyślałam sobie o koniach. O bardzo konkretnych koniach, bo o koniach ze Stowarzyszenia Jeździeckiego “Szarża” w Popówku pod Warszawą. To tam zaczęłam drugi rozdział swojej końskiej przygody. To doświadczenie całkowicie zmieniło mój sposób myślenia o koniach do tego stopnia, że gdy teraz pomyślałam o powrocie, wcale nie marzyło mi się usiąść w siodle i skakać przez kolejne przeszkody, kiedyś by mi to wystarczyło, dzisiaj satysfkacja byłaby raczej krótkotrwała i połowiczna, dzisiaj potrzebuję przede wszystkim kontaktu z tymi pięknymi i mądrymi stworzeniami. Do koni pierwotnie przyciągnęła mnie ich siła po to, bym teraz najbardziej ceniła sobie w nich ich łagodność. Koń, milczący i majestatyczny, stał się dla mnie uosobieniem krainy łagodności. Kolejnym duchowym domem, w którym dostrzegłam światełko w tunelu, schronienie od życiowych wichrów i burz. I oto następuje rewolucja! Jak każda niekontrolowana i niepożądana zmiana w życiu wybija z rytmu, wymusza jeszcze mocniej zacisnąć pasa i działać, choć sam już nie wiesz, czy stać Cię jeszcze na coś więcej i zaczyna Cię to przerażać. Położyć się i umrzeć? Nie, dziękuję, nie wiem, czy stać mnie na kolejne umieranie, uciekam. Czas zmienić kurs o 180 stopni. Po miesiącach nieobecności wracasz do żywych, odnawiasz kontakty, sprawdzasz, co słychać tu i tam i nagle trafiasz na informację o tym, że zaprzyjaźnione stowarzyszenie, które planowałeś odwiedzić, poszukuje wolontariuszy do pomocy przy zajęciach z hipoterapii dla niepełnosprawnych dzieci. Myślisz sobie: to nie może być przypadek. Oczywiście zgłaszasz się na ochotnika do wszystkiego. Jakim zdziwieniem jest dla Ciebie tak miły odzew. Po tak długiej nieobecności spodziewałbyś się raczej, że nikt Cię już nawet nie będzie pamiętał. Wreszcie czujesz się potrzebny. Jest sobota. Kolejny dzień, który mimo Twoich usilnych starań, nie jest usłany tylko różami. Przytłacza Cię to, najchętniej nigdzie byś już nie wychodził, żeby nie ryzykować marnotrawienia nadwątlonych sił zderzeniem z kolejnymi przypadkami braku empatii. Kolana się uginają, głowa pęka od przemyśleń, ale zgodnie z umową stawiasz się na miejscu gotowy przenosić góry, aby przede wszystkim móc zasnąć ze spokojnym sumieniem, że zrobiłeś dzisiaj coś dobrego na tym świecie, że popchnąłeś go w dobrą stronę, może pociągnie Cię za sobą. Nie liczysz już nawet na to, że ktoś to doceni. Już nawet Ci na tym nie zależy. Nie masz już siły niczego nikomu udowadniać. Twoje pojawienie się spotyka się jednak z uśmiechami prawie ulgi, że jesteś, że chcesz działać, masz aparat, zrób kilka zdjęć. Czujesz się potrzebny. Mało tego, cały czas zmieniasz role. Asekurujesz płynącą w rękach autystyczną dziewczynkę, szybko orientujesz się, że aby nawiązać z nią kontakt, będziesz musiał obyć się bez słów i przestawić na zupełnie inną nieznaną Ci jeszcze formę komuniakcji, po chwili dla odmiany prowadzisz konia pod kolejnym dzieckiem, odganiając gzy i komary, starając się zapewnić zwierzęciu maksymalny spokój, a jeźdźcowi komfort, kolejna pacjentka zaczyna prowadzić z Tobą rozmowę na zaskakująco wysokim poziomie intelektualnym, słuchasz jej, dzielisz się swoją wiedzą, zachęcasz do pochwalenia się swoimi umiejętnościami. Już sam nie wiesz, kto kogo prowadzi. Kto tu jest dzieckiem, pacjentem. Aż trudno Ci w to uwierzyć, że zaczynasz się sam z siebie do siebie samego i wszystkich uśmiechać, a przecież jeszcze kilka godzin temu ledwo zmusiłeś się do tego, żeby wsiąść na rower i wyjechać z domu. Gdy pomyślisz teraz, że zadzwoniłeś do znajomego, aby przeprosić, że nie spotkasz się z nim dzisiaj, bo jesteś na hipoterapii i wiesz, że znając Twoją sytuację równie dobrze mógł pomyśleć, że to Ty jesteś pacjentem, to absolutnie nie masz wątpliwości, że faktycznie Ty również byłeś pacjentem! choć jeszcze kilka godzin temu w ogóle nie dopuściłbyś do siebie takiej myśli. Przecież masz cały świat do zbawienia! Jak wyobrażasz sobie kierowanie tak skomplikowanym przedsięwzięciem z pozycji pacjenta?! Otóż jest to jak najbardziej możliwe, bo nikt z nas nie jest doskonały i chyba na tym świecie wszyscy jesteśmy w pierwszej kolejności pacjentami, którzy czasami odkrywają w sobie powołanie i stają się lekarzami, jeżeli tylko znajdą się we właściwym miejscu i czasie. Dzisiaj przez chwilę i ja tak się właśnie czułam! Zajęcia z hipoterapii dla dzieci niepełnosprawnych organizowane są przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" z Popówka pod Warszawą. Obecnie Stowarzyszenie stara się o pozyskanie środków na organizację kolejnych sesji. Ty również możesz pomóc. Wystarczy, że (z)robisz zakupy w Tesco i weźmiesz udział w akcji Tesco "Decydujesz, pomagamy", a w głosowaniu, które trwa od 17 czerwca do 14 lipca - za jeden paragon za zakupy w wybranych sklepach Tesco (sprawdź tutaj) otrzymasz jeden żeton, uprawniający do głosowania na Twoim zdaniem najciekawszy i najpotrzebniejszy projekt - zagłosujesz na Szarżę i jej projekt "Hipoterapia i integracja społeczna dla osób niepełnosprawnych"! A tak w ogóle to zapraszam na wolontariat! To naprawdę wspaniałe doświadczenie, po którym zaczniesz zupełnie inaczej patrzeć na wiele spraw. [ENG] Hi, I am Away on Hippotheraphy The life of a man could as well be compared to a magical wheels within wheels. When it gets complicated, you begin to think of going back to old good solutions, something you can take for granted and hang on to it at least for a while, a sort of last resort. Irony of fate, it usually happens on the eve of another great revolution in your life. And so one morning I thought about horses. Very special horses. The horses from the horse riding association SJ “Szarża” Stowarzyszenie Jeździeckie “Szarża” in Popówek near Warsaw. It was there where I began another chapter in my horse riding adventure. This experience has changed my whole way of thinking about horses to such an extent that when I thought about coming back there now, it was not about sitting in the saddle and jumping over yet more obstacles, once it would have been enough for me, today it would bring me just short-term and partial satisfaction, today all I need is in the first place contact with these beautiful and clever beings. Initially I was driven by their strength only to discover that it is actually their serenity that soothes my soul. The horse, silent and majestic, appeared as the personification of the promised land to me. Another soul's home, a light at the end of the tunnel, shelter from all the life's storms and thunders. And here comes the revolution! Like all uncontrolled and undesired changes in life it demands to tighten the belt even more and take action, though you are no longer sure if you are up for more challenges and it begins to scare you. Lie down and die? No, thank you, I don't think that I can afford to die one more time, I've got to go. It is high time to change the course by 180 degrees. After months of absence, you come back to the living, say hello to people, check what is going on here and there and suddenly you come across the information that a befriended horse-riding association you wanted to visit looks for volunteers to assist in hippotheraphy for disabled children. It just cannot be a coincidence. Of course you volunteer. You are surprised with such a warm welcome. After such a long break you would rather expect nobody even remembers who you are. Finally you feel needed. Today is Saturday. Another day, which, despite all your good will, is not a bed of roses. It overwhelms you, you would rather stay in, so not to risk wasting your weakened forces against more instances of lack of empathy. The knees bend, the head breaks from thinking, but you turn up as promised ready to move the mountains, above all to be able to fall asleep with a peaceful conscience, that you did something good today for this world, that you pushed it in the right direction, maybe it will carry you along. You do not even expect anyone to appreciate it. You no longer care about it. You no longer feel like proving anything to anyone anymore. Your presence, however, meets with smiles of almost relief that you are in, ready to help, have a camera, take a few photos. You feel like being in the right place. You change roles all the time. You assist an autistic girl so limp that she almost floats in your hands, you quickly realize that in order to reach contact with her you will have to do without words and switch to a completely different form of communication. After a while, for a change, you lead a horse under another child, flicking off horseflies and mosquitoes, trying to provide the horse and the rider with maximum peace and comfort, another patient begins to converse with you at a surprisingly high intellectual level, you listen to her, exchange knowledge, encourage her to show off her skills. You no longer know who is leading who. Who is the child, the patient here. You find it hard to believe that you start to smile to yourself and to everybody around, and yet a few hours ago you barely forced yourself to get on your bike to come here. When you recall now that you called a friend to apologize for cancelling the meeting with him today because you are on hippotherapy and you realize that knowing your situation he might as well have thought that it is you who is the patient, you absolutely have no doubt that you actually also were a patient! though you would not even dare to think so a few hours ago. After all, you have the whole world to save! How do you imagine managing such a complicated enterprise from the position of a patient?! Well, it is possible indeed, because nobody is perfect and probably in this world we are all patients in the first place, who sometimes discover a calling to become doctors if they only find themselves in the right place at the right time. Today for a moment I also felt like that! Hippotherapy for children with disabilities is organized by the horse-riding association Stowarzyszenie Jeździeckie SJ "Szarża" from Popówek near Warsaw. Currently, the Association is trying to obtain funds for the organization of more sessions. You can help too. All you need to do is do shopping in one of the chosen Tesco shops and take part in the Tesco program "Decydujesz, pomagamy" (“You decide, We help”) by exchanging your receipt for a token and putting in the right urn from June 17 to July 14. Let me welcome you to vote for “Szarża” and the project "Hippotherapy and social integration for people with disabilities"! I do also invite you to become a volunteer! It is really a great experience, which can change your way of thinking about life. If Victoria feels bad, she goes wild. And so she did on Saturday. Beautiful views always fill my heart and mind with the feelings of harmony and serenity. Still can I grasp all their overwhelming beauty? Sometimes I fear I will not take it anymore, that it will be just too much and one day I will simply not stand it, I will break down and cry, and I will not make it back. What actually made me go wild this Saturday was ambition. Ambition to collect a jar of raspberries. Earlier this year I have discovered quite a nice and promising raspberry stand in the area. Still there was no guarantee that there will be fruit and that my mission will be successful. It was high time to check it out. The raspberry season has just began. End of June is actually the time when not only the ponds, but also the causeways become completely overgrown with lush vegetation. You end up walking through a green tunnel of tall reeds, nettle and curly plumeless thistle. Following the paths reminds of adventure films, in which the characters struggle across the wild jungle with machetes! I came back all scratched and burned, but it is always worth it! Nature can give you so much - fruit, herbs, but also mental and physical catharsis. Sometimes I wish there was no turning back, that during my stay in the wilderness, all the rest of the world with its dumb laws, regulations, drive for possession and money disappeared once and for all. It would have been a great relief! Close up of the blooming violet thorny flowers of Carduus crispus, the curly plumeless thistle or welted thistle. The painted lady butterfly (Vanessa cardui) is one of the greatest admirers of the thistle flowers. Generally if not for the raspberry challenge, this trip could as well carry a subtitle: butterfly season. There were just lots of them flying around. The multitude of butterflies should come as no surprise if you take a look at all these blooming plants I came across that day. A mystery plant. I have to search for it in my green bible. It reminds me of the Australian wild celery from the Mount Kosciuszko National Park. It has a similar inflorescence, but I guess it must be yet another plant. Calystegia sepium, commonly known as hedge bindweed, Rutland beauty, bugle vine, heavenly trumpets, bellbind, granny-pop-out-of-bed. Oh, I just love all these English names. They are so beautiful and suggestive. Stachys palustris, commonly known as marsh woundwort, marsh hedgenettle, or hedge-nettle. The bulbs of this plant are supposed to be edible. They say they are nutty in taste. The herb is used in unconventional medicine for wound treatment. Lysimachia vulgaris, the yellow loosestrife or garden loosestrife. Looks nice together with its purple neighbor - Vicia cracca (tufted vetch, cow vetch, bird vetch, blue vetch, boreal vetch). These colors are just stunning. Blooming Echium vulgare, viper's bugloss or blueweed. In the past the herb was used as a remedy to viper's bites. I have not made up my mind yet if I would like to take up to the moon, but one thing I know for sure: I have already come across many aliens on my trips to the wild. An endless field of waving broadleaf cattails. Feels almost like jumping in and taking a swim across to the other bank. Very impressionistic if you are there and look at all that waving space! Well, after taking a while and thinking it over, why not paint myself swimming across the field?! I have to finally experiment with multidimensionality. Such views just ask for it. I am certainly the type who can find water everywhere. Even there where it might seem to be no water at all. Before I finally got to the raspberry stand... ... still keeping you in suspense, but believe me I am truly a slow runner. If it happens so that I have companions, they just go crazy with me constantly making stops, turning back, looking around, taking turns for ages instead of going straight to the point... ... I noticed a standalone tree on a meadow which intrigued me. There is actually constantly something intriguing me. I wanted to make sure if it is the wild pear (there is no better tincture than a wild pear tincture, trust me) and to my surprise I came across a lush wild strawberry field. I love the taste of the forest wild strawberries. It is somehow different from the taste of my garden wild strawberries. The funny thing was that just before I found them I started pondering on whether it was right that I have not bought strawberries on the market. Well, I am a wild thing and wilderness seems not only to read in my mind, but also answer my prayers. She knows that I am the one who will surely appreciate the gift. So it seems like she wanted to tell me: Stop looking for holes in the whole, I have something much better for you here! Finally raspberries... A jar full of raspberries. Looks nice and smells even better, but in order to have it, I had to struggle through a dense entanglement of raspberry and, unfortunately, also unpleasant thorny blackberry. Still I would rather struggle with that than pay for raspberries an arm and a leg on the market with the funny money I (would) get for doing a similar job. Respect for the raspberry collectors! The good thing is that it is just the beginning of the raspberry season which shall last until autumn. I am very happy to have found this raspberry stand. It means that this year I gonna have lots of raspberry jams. My last bigger but not least stop. A road through the field with a lonely poppy. I came here to collect some herbs. I will dry all of these poppies, blue cornflowers, chamomiles and use them as natural tea additives or even for making some hair and body cosmetics. Close up of a showy male scarlet dragonfly. I guess nature will never cease to surprise me.
Najsłodsza czereśnia to dzika czereśnia. Któż by pomyślał wybierać się na czereśniowy szaber do sosnowego lasu. Nawiązując ponownie do nieśmiertelnego Monthy Python'a i Świętego Graala, nobody expected... a cherry tree in the middle of a pine forest. Oko w oko z gęsią gęgawą Tym razem obie nieruchome jak słupy soli mierzyłyśmy się wzrokiem dobrych kilka minut. Niestety nie udało mi się nawiązać telepatycznego porozumienia z ptakiem, więc trudno mi powiedzieć, co próbował mi w ten sposób zakomunikować. Pływaki żółtobrzeszki Wpierw myślałam, że to ryba rzuca się uwięziona na płyciźnie. Te chrząszcze wodne są naprawdę imponujących rozmiarów. Brzeg zbiornika porastała między innymi turzyca nibyciborowata (Carex pseudocyperus) o charakterystycznych zwisających najeżonych żeńskich kłoskach. Pojedynczy kłosek męski znajduje się na szczycie łodygi. Wierzby. Chyba jedne z najbardziej plastycznych drzew. Ta na zdjęciu na dodatek z ogromną dziuplą w środku. Zamawiam sowę. Póki co niczym strażnik Teksasu sieję trwogę wśród wękarzy-kłusowników. Z początku nieco się obawiałam chodzić sama po lesie. Myślałam sobie, że trafię jeszcze na jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy, a tu się okazało, że na mój widok wszyscy panowie wpadają w popłoch jak zające - widzę tylko głowy wychylające się co jakiś czas z trzcin - gotowi uciekać, gdzie pieprz rośnie. Biorą mnie po prostu za strażnika leśnego. Powoli zaczynam wczuwać się w rolę. Dzisiaj zrobiłam trochę porządku na stanowiskach wędkarskich, które wędkarze zamienili w małe wysypiska śmieci. Od biedy na podstawie pozostawionych śmieci możnaby pewnie zidentyfikować konkretnych obywateli RP. Chyba następnym razem zabiorę ze sobą karteczki i zacznę zostawiać wędkarzom wiadomości w stylu: "Proszę wynieść śmieci. Dziękuję ;)" A tak serio, to w głowie mi się nie mieści, jak szanujący sie wędkarz, nawet ten biedny kłusownik, może czerpać przyjemność z wędkowania w takim syfie. Co to w ogóle za przyjemność przychodzenie na takie zaśmiecone stanowisko w tych pięknych okolicznosciach przyrody. Niech i kłusują, byle nie wypalali trzcinowiska i nie zaśmiecali terenu. Gdzie diabeł nie może... Dzisiaj udało mi się dotrzeć do pozornie niedostępnego zbiornika, gdzie na szczęście ludzka noga raczej dawno nie postała. Ku mojemu zdziwieniu teren wcale nie był aż tak grząski, jak przypuszczałam i dało się podejść nad samo lustro wody. Moje pojawienie się spłoszyło łanię, samicę jelenia. Aż huczało, gdy uciekała w las. Śladów zwierząt zresztą nie brakowało. Może jakieś małe rykowisko na jesieni?! Nierozłączna para - kosaciec żółty (Iris pseudacorus) i turzyca pospolita (Carex fusca) Miłą niespodzianką były również czaple siwe. Pierwsza z nich długo kołowała nad zbiornikiem i nawoływała. Niedługo potem w powietrze wzbiła się kolejna czapla. Intuicja podpowiada mi, że muszą mieć gdzieś tutaj gniazdo. Po drodze w zarośniętym kanale wzdłuż grobli natrafiłam oczywiście na liczne pozostałości zwierzęcych posiłków. Któż tak pięknie spreparował ten rybi szkielet? To na pewno nie Chińczycy. Po nieszczęsnej ofiarze została tylko nóżka. Nieśmiało zakładam, że jej właścicielem był bażant. Przypuszczam, że najprawdopodobniej padł ofiarą drapieżnika całkiem niedawno. Może nawet wczoraj. Te moje pseudokulinarne znaleziska przypomniały mi jeden z tematów książki Wajraka o wilkach. Paradoksalnie takie znaleziska są bardzo cenne. Na ich podstawie można określić orientacyjnie potencjalnego drapieżnika, z którym ma się do czynienia. Cieszy mnie fakt, że listę potencjalnych drapieżników zamykać moze nawet sam wilk. Trzy tygodnie temu w tym samym rejonie znalazłam bowiem sarnią nogę ewidentnie obgryzioną, jak na szanującego wilka przystało. W cieniu porastających groblę olch i wierzb rosła również niepozorna tarczyca pospolita (Scutellaria galericulata) Ptasia zagadka dla Victorii na tropie
It is easy to spot the common woodpecker's hollow by the sound of the chick's barking. On the photo a hollow in a column pine. Nietrudno wytropić gniazdo dzięcioła dużego. Zazwyczaj dochodzi z niego donośne "szczekanie" pisklęcia. Na zdjęciu typowa dziupla dzięcioła wykuta w sośnie kolumnowej. Male roe deer wandering in dry reeds. Na dzień dobry trafił się rogacz sarny europejskiej. Wysokie trzciny sprawiły jednak, że ostatecznie zostałam zignorowana, a moje pojawienie się potraktowane jako fałszywy alarm. Po drugiej stronie zbiornika zaskoczyłam z kolei sarnę żerującą w turzycach. Uwielbiam takie spotkania. Dają mi poczucie, że przemierzam faktycznie dziewicze tereny. A field of Alopecurus aequalis, a common species of grass known as shortawn foxtail or orange foxtail in full bloom. Wyczyniec czerwonożółty (Alopecurus aequalis Sobol.) porastający torfowisko pozostałe po wyschniętym zbiorniku. The common cuckoo (Cuculus canorus). Rufous colour morph occurs occasionally in adult females and juveniles. Tego zupełnie się dzisiaj nie spodziewałam. Kukułka, a nawet dwie kukułki. Nie wiem, jak wam, ale mi w pamięci zapadło zdjęcie z kieszonkowego atlasu kukułki o szarym, metalicznym, wręcz niebieskawym upierzeniu. Okazuje się, że kukułka występuje również w szacie brązowej takiej, jak ta na zdjęciu. Oprócz charakterystycznego kukania kukułkę wyróżnia również smukła sylweta przypominająca mniejsze drapieżne ptaki i cętkowane upierzenie na piersi. Sitting and waiting for the greylag geese on a broken willow tree. Siedzę na powalonej wierzbie, pode mną łany turzyc i sitowia leśnego stojącego w wodzie. Siedzę i czekam na gęsi. Po dłuższej chwili bezruchu zauważam poruszenie w roślinności po mojej prawej. Bacznie obserwuję poruszające się wierzchołki turzyc w nadziei na to, że dostrzegę wśród gęstych kęp sprawcę całęgo zamieszania. Doskonale wie, że go obserwuję, więc ostrożnie stawia każdy krok i śledzi moją reakcję . Kilka razy słyszę plusk jakby ryba rozbijała ogonem lustro wody, widzę nawet rozchodzące się promienie na powierzchni, coś ewidentnie do niej wskoczyło i zanurkowało. Dzieje się tak raz, drugi raz, ale nie udaje mi się zidentyfikować, co to za stworzenie. Choć wzdłuż brzegu zbiornika można niejednokrotnie spotkać pozostałości starych bobrzych żeremi, charakterystycznie ostro poucinane w pal drzewa, to nie mam wątpliwości, że to z całą pewnością nie jest bóbr. Prędzej piżmak, a może po prostu zaskroniec. Małe zwierzęta zawsze robią najwięcej hałasu. Bobry budzą we mnie nieustająco ogromny respekt - chyba nawet większy niż dziki. Wbrew pozorom to bardzo zdecydowane, szybkie i silne zwierzęta, które niespecjalnie boją się człowieka, a nawet jeśli się go wystraszą, to ich ucieczka z pewnością będzie spektakularna. Ostatnim razem spotkałam bobra na innych stawach po zmierzchu. Stałam na grobli na mnichu regulującym i spiętrzającym wodę pomiędzy zbiornikami. Stałam tam i rozglądałam się za rzekotką. Gdy odwróciłam się, nagle usłyszałam jakiś szum za plecami. Nie zdążyłam nawet obejrzeć się przez ramię, gdy przed oczyma śmignęło mi korpulentne włochate bobrze cielsko po to, by równie szybko zanurkować pod wodę po drugiej stronie mnicha. Zrobiło to na mnie tak ogromne wrażenie, że nie będę ukrywać, miałam pietra przemierzając resztę zarośniętej grobli po śladach jednego z tych stworzeń. Zdecydowanie nie miałabym ochoty na zaskoczenie jednego z tych dzikich panów grobli w tych pięknych okolicznościach przyrody. I choć wielu pasjonatów przyrody twierdzi, że należy poruszać się bezszelestnie, aby poczynić ciekawe obserwacje, ja jestem zdecydowanie zwolenniczką robienia wokół siebie odrobiny hałasu. Lepiej żeby zwierzę oddaliło się na te dziesiąt metrów, dających mu i mi poczucie bezpieczeństwa niż zaskoczone zaatakowało. Awantura / Big deal Possibly a chick of the Eurasian coot (Fulica atra) mistook the red-necked grebe (Podiceps grisegena) for its family. How typical of the coot's chicks! The red-necked grebes do not seem to be easy-going. Perkozy rdzawodziobe i łyska z młodymi. Czyżby awantura o niesforne młode, które pomyliło rodziców? To jak najbardziej w stylu młodej łyski. Sierota / Lost The chicks of the Eurasian coot seem to be a little unruly. You could often spot them wandering alone on the pond while the alarmed parent disappeared with another chick in the reeds. After a while another chick appeared from the reeds on the other side of the pond making a lot of noise calling its mother, but she did not answer the calls. When she finally appeared and started looking for and calling its chicks, none of them appeared. Never-ending hide and seek story. A story for a good comedy. Pisklęta łyski wykazywały się wyjątkową niesfornością. Wiele razy widziałam je samotnie przemierzające staw. Częstokroć zaalaramowana matka znikała z jednym młodym w trzcinach, niedługo po czym z innych trzcin wypływało inne niesforne pisklęcie i darło się w niebogłosy za matką. Potem wypływało kolejne. Matki tym czasem ani śladu. Gdy w końcu pisklęta zniknęły w kolejnych trzcinach, pojawiała się matka i zaczynała nawoływać swoim skrzekliwym głosem młode, które oczywiście znowu się gdzieś zapodziały. Komedia. Mature Eurasian coots with youngsters slowly resembling their parents more and more. On the previous photo you could see a chick with a typical red head. Dorosłe łyski z podrośniętymi młodymi, które zaczynają coraz bardziej upodabniać się pod względem upierzenia do rodziców. Pisklęta, jak to na zdjęciu powyżej, cechują się jaskrawo czerwono zabarwioną głową. Ordnung muss sein Finally I have spotted the greylag geese with chicks. There wer five of them. Greylag geese are very cautious and it is not easy to make a photo of them. If they notice a slightest danger, they immediately disappear in the reeds. Greylag geese mate for life. If you watch them they always wander around together - one large bird leads the group of chicks, the other comes last. Chaos typical of Eurasian coots is out of question. One of the most difficult to spot inhabitants of the reeds. Possibly the great reed warbler most often spotted singing clinging to a reed. Jeden spośród najtrudniejszych w obserwacji latającyh mieszkańców trzcin. Prawdopodobnie trzciniak zwyczajny najczęściej widoczny śpiewający uczepiony trzcin. All the shades of the yellow flag Iris pseudacorus Kosaćce żółte kwitną już "na całego". To zadziwiające, jak bardzo zróżnicowany może być ten pospolity żółty kwiat bagienny. Na pierwszy rzut oka kwiaty nie różnią się specjalnie od siebie pod względem kształtu. Jeśli jednak przyjrzymy się im bliżej, zorientujemy się, że mają one różne wzory na płatkach, niektóre kwiaty bywają również o wiele bardziej dekoracyjne. Solanum dulcamara, also known as bittersweet, in full bloom. Zakwitła również psianka słodkogórz. The red-backed shrike (Lanius collurio) Tego Pana dobrze znam... to dzierzba gąsiorek. A pair of red-backed shrikes (Lanius collurio). Female on the left, male on the right. Para gąsiorków. Dłuższą chwilę zajęło mi skojarzenie, że to para. To zaskakujące jak bardzo samica różni się samca. Z początku sądziłam, że samica (po lewej) to gatunek zupełnie innego ptaka. The grass snake (Natrix natrix) The sand lizard (Lacerta agilis). You can recognize the male by green pattern on the belly. Jaszczurka zwinka. Samiec z zielono nakrapianym brzuchem. Wyschnięte pędy roślin przykrywające pnie połamanych drzew na torfowych brzegach zbiornika to idealne siedlisko dla wielu gadów i płazów. Hottonia palustris, also water violet or featherfoil in full bloom Jedno z piękniejszych skupisk okrężnicy bagiennej w pełnym rozkwicie porastających dno kanałów odpływowych. Mimo ulewnych deszczy poziom wody w kanałach nie podniósł się znacząco. Wciąż można przejść je niemalże suchą nogą. Juvenile song thrush (Turdus philomelos) A cóż to znowu za dumny paw? Nie da się ukryć, że bezruch jako forma kamuflażu to wcale niezła reakcja podlotów wobec zagrożenia. Prawie, a byłoby tak jak ostatnio z czaplą siwą i zauważyłabym tego podlota na gałęzi, dopiero przeglądając zdjęcia po powrocie. Na zdjęciu prawdopodobnie podlot drozda śpiewaka. Jak najbardziej lotny, choć podobnie jak w przypadku podlotów sójki lot młodego ptaka jest niezgrabny i niestabilny, wymuszający częste międzylądownia na gałęziach lub na ziemii. Możnaby zadać sobie pytnie, dlaczego więc młode ptaki w ogóle opuszczają gniazdo, nie będąc w pełni sprawne, jak ich rodzice? Otóż górę bierze w tym przypadku instynkt przetrwania i chęć przedłużenia gatunku. W sytuacji skupienia w jednym miejscu ryzyko utraty całego lęgu w wyniku ataku potencjalnego drapieżnika jest o wiele większe niż w przypadku rozproszenia młodych, nawet przy założeniu, że większość z nich zginie.
Dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem "polowania" na kumaki nizinne. Oj, ciężka to sprawa, ciężka, niby takie głośne, a z drugiej strony wcale niełatwe do wytropienia, ale w końcu udało mi się wypatrzyć dorosłego osobnika. Niestety bateria padła i musiałam zadowolić się samą obserwacją. Na szczęście po powrocie okazało się, że wcześniej zrobiłam przypadkowo zdjęcie jakiemuś młodemu osobnikowi. Tyle w ramach nagrody pocieszenia. Today I took a safari to observe the European fire-bellied toad (Bombina bombina). So loud, yet so difficult to trace. Finally, I made it as opposed to my camera battery which run out in the decisive moment. Fortunately, when I came back and looked through the photos, I have discovered a lucky shot of a young toad I took at the beginning of the expedition. Lucky me. Kumak nizinny (Bombina bombina) The European fire-bellied toad (Bombina bombina) Cieszę się, że podczas tej wyprawy rekonesansowej znalazłam wymarzoną całkiem przytulną ambonę o wystroju orientalnym z... kukułką. Taką prawdziwą kukułką. Obok ambony stoi drzewo o rozłożystej koronie, na które ptak ciągle wracał, choć nie udało mi się go zlokalizować na żadnej z gałęzi, mimo donośnego kukania. Nie pozostaje nic innego, jak nieco dłużej tutaj posiedzieć. Już od dawna noszę się z zamiarem spędzenia nocy w terenie, więc z całą pewnością spędzę ją tutaj. Miejsce to spodobało mi się pod wieloma względami. Oprócz wspomnianej wcześniej kukułki, wypatrzyłam lisa, rogacza, kilka ptaków żyjących w trzcinach (potrzosy?), a pod samą amboną ewidentnie dużo się w nocy dzieje, bo teren był mocno oznakowany moczem. Być może to lis, być może sarny, a może jeszcze jakieś inne zwierzęta. Temat do wybadania. Ostatecznie czas, a raczej noc pokaże. Mam jedynie nadzieję, że do tego czasu grobla nie zarośnie dwumetrowymi pokrzywami, bo już dzisiaj była to niezła ścieżka zdrowia, a przecież to dopiero początek boomu wegetacyjnego. Najbardziej ucieszyło mnie jednak spotkanie z gąsiorkiem. Wciąż walczę z nieznośną manierą perfekcjonizmu w fotografowaniu, która przejawia się w obsesji na punkcie dążenia do idealnego kadrowania, ostrzenia i sprawdzania różnego rodzaju ujęć. Zdecydowanie nie jest to dobry pomysł w przypadku fotografii przyrodniczej zwłaszcza przy amatorskim sprzęcie i zdjeciach z ręki. Na szczęscie zwłoka z tym związana poskutkowała tym razem wyjątkowo pięknym ujęciem odfruwającego z gałęzi ptaka. Choć zdjęcie nie jest idealnie ostre, jestem z niego bardzo zadowolona. To chyba jeden z najcenniejszych dla mnie kadrów dzisiejszego dnia. This was my second reconnaissance trip I took to this place. Finally I have found a pulpit of my dreams - cosy with oriental design and... a cuckoo. A real cuckoo. The bird appeared all of a sudden and started singing on the tree growing just opposite the pulpit. I failed to spot it on the leafy crown of the tree, but I guess it is just a question of time and maybe a night spent in the pulpit. I have been thinking about staying overnight in a pulpit since ages, so I have no doubts that I am going to spend it soon right here. I liked the place from the very beginning. Apart from the cuckoo, I came across a fox, roe deer, a few birds in the reeds (common reed bunting?). I could also smell strong urine around the pulpit, so there must be a lot going on here at night. Maybe roe deer, maybe fox, maybe other animals. Time will show. I only trust that the nettle will not reach the sky before my night trip. It is just the beginning of the vegetative boom and crossing the causeway already proved a health path. However, what made my day today was a meeting with the red-backed shrike. I still struggle with inborn perfectionism in photography, which is of no use in nature photography especially in case of amateur equipment and hand photography. This time this moment of hesitation made me catch the bird in the decisive moment of flying away from the branch. Though the photo is not perfectly sharp and it is just a common red-backed shrike, it still makes the photo I appreciated most of all that I have made today. Gąsiorek, dzierzba gąsiorek (Lanius corullio) The red-backed shrike (Lanius collurio) Puszki okruszki. Sama słodycz. Czyż może być coś bardziej rozkosznego? Can you just imagine something more sweet? Łabędź niemy (Cygnus olor). Samica z młodymi. Poniżej samiec pozornie identyczny jak samica - w rzeczywistości jest od niej nieco większy. Można go również rozpoznać po znacznie większej czarnej narośli u nasady dzioba. Nie były to jedyne łabędzie, które dzisiaj spotkałam na zbiorniku. W gęstych trzcinach dostrzegłam jeszcze jednego łabędzia - najprawdopodobniej samica wysiadująca jeszcze jaja na gnieździe. The mute swan (Cygnus olor). Female with chicks. Below the male apparently identical, if not for the much larger black knob on the bill. The male is also slightly larger than the female. Apart form this pair with chicks I also came across another swan hidden in the reeds. Possibly another female nesting. Łyska cechuje się brakiem dymorfizmu płciowego. Samiec i samica wyglądają identycznie. You cannot tell male from female Eurasian coot (Fulica atra). Both have the same black color of plumage and white forehead. Cyranka. Tej kaczce nie sposób odmówić uroku. Na zdjęciu samiec. Samica ma o wiele bardziej stonowane upierzenie. The garganey (Spatula querquedula). This male dabbling duck is a real elegant. The female is less distinctive. Mistrz wchodzenia w kadr. Kiedy fotografowałam tego rogacza, mojej uwadze umknęła szwędająca się nieopodal czapla siwa. Jak się okazało po powrocie do domu, jakaś jej część jest na każdym zdjęciu. Kiedyś wybrałam się na żurawie i jak to zwykle z takimi tematami bywa, toki żurawi, jeleń na rykowisku, nie trudno otrzeć się o kicz, jeżeli za plecami żurawi przechodzi nagle stado saren, które nie wiadomo, skąd się nagle wzięło. Mistrzowie drugiego planu. The master of entering the frame. When I was making the photo of this buck roe deer, I have missed the grey heron wandering around. When I came back home and looked through the photos, it turned out that the heron or to be precise some part of the heron is almost in every frame. It reminded me of a trip I took to watch cranes. As it often happens in case of these kind of topics as crane mating or deer rut, it is very easy for them to turn into kitsch if suddenly a herd of deer appears out of nowhere behind the scene. They were the masters of the second plan, for instance. Rogacz, samiec sarny europejskiej (Capreolus capreolus) i czapla siwa (Ardea cinerea). W tle niesamowicie piękne stare pnie wierzb głowiastych Male (buck) roe deer and... grey heron (Ardea cinerea) - the master of entering the frame. Don't miss the amazing old willow trunks in the background. A skoro mowa o żurawiach... dzisiaj spotkałam ich aż osiem. When it comes to cranes... today I have seen a key of as many as eight of them. Na drzewie pięknie odżywiony deszczówką uszak bzowy, a pod drzewem... Auricularia auricula-judae (Latin for 'Judas's Ear'), known as the Jew's ear, (black) wood ear, jelly ear is an edible tree mushroom equivalent of the Asian mun. It can most often be found on elder. Victoria na tropie kolejnej zagadki: 50 mm x 35 mm? Cerny i Drhal milczą. To nie krzyżówka, nie cyranka, nie łabędź, nie błotniak, nie łyska. It seems like a perfect mystery for Victoria on the trail. This egg I found on my way has puzzling dimensions (50 mm x 35 mm) - my birdy bible of the Czechs Cerny and Drhal seems to be of no help. No i zaczęło się. Zakwitł pierwszy kosaciec żółty (Iris pseudacorus)... And here it comes! In May everything begins to blossom in Poland. Yellow iris (Iris pseudacorus)... ...firletka poszarpana (Silene flos-cuculi (L.) Greuter & Burdet)... ...Lychnis flos-cuculi, commonly called Ragged-Robin... ...kwitnie też kalina koralowa (Viburnum opulus) Viburnum opulus, known by the common name guelder rose Uwielbiam ten krzew. Pięknie kwitnie i pięknie owocuje. Choć surowe szklisto szkarłatne owoce zawierają saponinę, po przemrożeniu i przegotowaniu tracą swoje toksyczne właściwości i nadają się na przetwory. Uwaga! to propozycja tylko dla prawdziwych koneserów. Konfitura może zalatywać obornikiem :) I just love this shrub. It blooms in as much beautifully as it fruits. Though the raw bright red fruits contain saponins, they loose their toxic character after first frost and boiling to become just perfect for confiture. Beware! it is a perfect proposition just for real connoisseurs. The confiture might have a slightly manure smell :) Pszczoły miodne uwijały się jak w ukropie wśród wciąż bujnie ukwieconych krzewach głogu jednoszyjkowego. Miód głogowy? Brzmi ciekawie. Honey bees working hard on still blooming lush Crataegus monogyna, known as common hawthorn. Hawthorn honey? Sounds good. Nikt nie spodziewł się... zielonej żaby... Nobody expected... the green frog... ...żaby jakby jeszcze bardziej zielonej i kolejnej dla odmiany jasnozielonej. ...somehow more greenish frog and another lighter green frog. Na podstawie badań przeprowadzonych w Wigierskim Parku Krajobrazowym stwierdzono tak daleko idące podobieństwo pomiędzy różnymi gatunkami zielono ubarwionych żab, że dokładne oznaczenie gatunku okazało się niemożliwe bez szczegółowego badania z użyciem kluczu do rozpoznawania płazów. Krótko mówiąc, zielone żaby rządzą światem.
It has been proved on the example of one of the Polish national parks that the similarity between different kinds of green color frogs living in the same area was so great that it turned out to be impossible to distinguish one from another without closer examination with the help of a special key for marking amphibians. To put i short, green frogs rule the world. PIĘKNIE, PRAWDA? Twardziak tygrysi (Lentinus tigrinus). Grzyb rosnący na martwym drewnie wpisany do Czerwonej listy roślin i grzybów Polski z uwagi na ograniczony zasięg geograficxzny i siedliskowy. Psianka słodkogórz (Solanum dulcamara L.) Najprawdopodobniej wyschnięte kwiatostany krwawnicy pospolitej. Zdjęcie kwitnącej rośliny tutaj. Okrężnica bagienna (Hottonia palustris L.). To właśnie ta roślina śle się gęsto tkanym dywanem kwiatostanów na tym zarastającym już zbiorowisku wodnym. NIESTETY TA PEREŁKA W SAMYM CENTRUM NADARZYNA ZOSTANIE NAJPRAWDOPODOBNIEJ WKRÓTCE ZRÓWNANA Z ZIEMIĄ CO TO ZNACZY? TO ZNACZY, ŻE WSZYSTKIE TE PIĘKNIE KWITNĄCE ROŚLINY JUŻ NIGDY NIE ZAKWITNĄ, STARE WIERZBY JUŻ NIGDY NIE BĘDĄ DOMEM DLA PTAKÓW, NOWE POKOLENIE PŁAZÓW ZOSTANIE ZMIAŻDŻONE WALCEM, PTAKI STRACĄ SWOJE GNIAZDA W TRZCINOWSKACH, A INNE ZWIERZĘTA NIE BĘDĄ MIAŁY, GDZIE SIĘ SKRYĆ I SZUKAĆ POŻYWIENIA JESZCZE NIE RAZ WSPOMNISZ NASTRÓJ CHWILI LETNICH WIECZORÓW I KUMKAJĄCYCH NA STAWIE ŻAB, ŚPIEWU PTAKÓW W WIERZBACH O PORANKU, KWITNĄCEGO NA BIAŁO STAWU WIOSNĄ ALE BĘDZIE JUŻ ZA PÓŹNO, ABY PRZYWRÓCIĆ TO, CO ZABRAŁO NATURZE LATA A MOGŁOBY BYĆ INACZEJ MOŻNABY POPROWADZIĆ PRZEZ TEN TEREN KŁADKĘ, TAKĄ, JAK W PARKACH NARODOWYCH I KRAJOBRAZOWYCH, KTÓRA UMOŻLIWIŁABY LUDZIOM BEZPIECZNE PODZIWIANIE PRZYRODY W CAŁEJ JEJ NIEZWYKŁEJ OKAZAŁOŚCI, TAK NIEZWYKLE RÓŻNORODNE POD WZGLĘDEM PRZYRODNICZYM I NIESKAŻONE DZIAŁANIAMI CZŁOWIEKA MIEJSCA W MIASTACH TO JUŻ PRAWDZIWA RZADKOŚĆ, MOŻNABY OPATRZYĆ ŚCIEŻKĘ TABLICĄ INFORMACYJNĄ O LOKALNEJ FAUNIE I FLORZE, UMOŻLIWIĆ UCZNIOM MOŻLIWOŚĆ ODBYCIA LEKCJI PRZYRODY W PLENERZE BEZ KONIECZNOŚCI ORGANIZOWANIA WYCIECZKI DO PARKU NARODOWEGO MOŻESZ MYŚLEĆ, ŻE NIE MASZ WPŁYWU NA TO, ABY ZMIENIĆ LOS TAKICH MIEJSC, ALE ZAWSZE MOŻESZ WYRAZIĆ SWOJE ZDANIE I TO ROBI RÓŻNICĘ Kwitnący głóg jednoszyjkowy (Crataegus monogyna). Na zdjęciu poniżej wyraźnie widoczny jeden słupek z pojedynczą szyjką pośród licznych pręcików kwiatu. Głóg dwuszyjkowy (Crataegus laevigata) wyróżniają dwie szyjki wyrastające ze słupka kwiatu. Ta błyszcząca, lepka ciecz na liściach czeremchy zwyczajnej (Padus avium) to spadź, zwana również rosą miodową. Najprawdopodobniej spadła na liście z wyższych drzew, np. lipy lub dębu, bo to właśnie na tych drzewach liściastych najchętniej żerują mszyce, czerwce, miodówki i inne owady. Soki roślinne z liści i młodych pędów są bogate w cukry, których owady nie są w stanie przyswoić i wydalają je w postaci mniejszych lub większych kropel. Spadź stanowi cenny pożytek m.in. dla pszczoły miodnej (miód spadziowy) i mrówek. Kamasutra według zorzynka rzeżuchowca (Anthocharis cardamines) na tobołkach polnych (Thlaspi arvense). Choć pozory mogłyby mylić, ta pozycja monochromatycznie ubarwionej samicy z rozpostartymi skrzydłami i tułowiem uniesionym w górę wcale nie oznacza zaproszenia do miłosnej gry, ale wręcz przeciwnie, stanowi informację dla pomarańczowo-biało ubarwionego samca, że samica została już wcześniej zapłodniona i nie jest nim zainteresowana. Źródło tutaj. Zorzynek rzeżuchowiec na czosnaczku pospolitym (Alliaria petiolata) Długo poszukiwany przeze mnie uszak bzowy (Auricularia auricula-judae). Polski odpowiednik grzybów mun wykorzystywanych często w kuchni azjatyckiej. Nasz polski jest również jak najbardziej jadalny. Ten na zdjęciu wyschnięty dosłownie na kamień. Jeżeli dobrze się przyjrzycie, zauważycie, że na okazie znajdującym się najwyżej na pniu po lewej zaplątało się włosie jakiegoś dzikiego zwierza, który najprawdopodobniej otarł się o konar, przechodząc obok. Na mokradłach można było zresztą posłyszeć dzisiaj często odgłosy dzików. Wiosna to czas, kiedy na świat przychodzą młode. Jak tylko spadnie deszcz i zrobi się wilgotno grzyb napęcznieje, zrobi się większy, miększy i jaśniejszy, nawet jasnofioletowy w kolorze i kształtem zacznie przypominać ucho. Jak sama nazwa wskazuje, najczęściej można go spotkać na pniach starych dzikich bzów czarnych, na kwiatostanach których pojawiły się już pąki, a w bardziej nasłonecznionych miejscach kwiatostany nawet zakwitły. Najprawdopodobniej żaba jeziorkowa, choć odróżnienie jej od żaby wodnej, nastręcza wiele trudności nawet specjalistom i wymaga skorzystania z klucza do oznaczania płazów. Kwitnący włosienicznik wodny, jaskier wodny (Ranunculus aquatilis) Żaba jeziorkowa (Pelophylax lessonae) Żerująca łyska (Fulica atra). Ptak wodny z rodziny chruścieli, której przedstawiciele cechują się niewielkimi rozmiarami, bocznym spłaszczeniem ciała, elastycznym kręgosłupem ułatwiającym poruszanie się w wysokich trzcinach bez poruszania roślin, a tym samym minimalizowanie ryzyka ataku przez drapieżniki. Niezidentyfikowany obiekt śpiewający w trzcinach Żurawie (Grus grus) Rzepicha ziemnowodna (Rorippa amphibia) Błotniak stawowy (Circus aeruginosus) Rzeżucha łąkowa (Cardamine pratensis) Jajo krzyżówki (Anas platyrhynchos). Wymiary 55 mm x 40 mm. Wszystko wskazuje na to, że szczęśliwie wyklute. Wieczorne zbiorowisko szpaków na wyschniętym drzewie na polu uprawnym tuż przed grupowym odlotem na wierzbowisko. Na jesieni dziać się tutaj muszą istne cuda w powietrzu, gdy wszystkie te ptaki gromadzą się nad polami i przygotowują
do odlotu do ciepłych krajów. Gromadzące się w stadach liczących nieraz dziesiątki tysięcy osobników szpaki znane są z zapierającycb dech w piersi grupowych powietrznych akrobacji. Tajemnica finezji i bezkolizyjności tych podniebnych spektakli stanowi nieustająco przedmiot badań naukowców. Mam głęboką nadzieję, że tej jesieni ja również dostąpię zaszczytu podziwiania tego zjawiska na żywo. Chciałam nad wielką wodę, no i znalazłam sobie wielką wodę. Najbardziej podoba mi się w tej wodzie to, że jej nie znam, a więc ma wprost nieograniczony potencjał eksploracyjny. Czujna para gęsi gęgaw z młodymi zniknęła w trzcinowisku, zanim zdążyłam nacisnąć spust migawki. Nie sądziłam, że spotkam je na tym zbiorniku. Nie sądziłam, że będzie tak wiele młodych. Nigdy chyba nie widziałam dotąd gesi gęgawy na własne oczy z tak bliska. Radość dziecka. Zięba Sitowie leśne (Scirpus sylvaticus) Turzyca pospolita (Carex nigra) Trzcinniczek? Gdy stanęłam na zwalonej wierzbie i oparłam się o jej pień, wyczekując w bezruchu w nadziei na ponowne pojawienie się gęgaw na zbiorniku, całkowicie wtopiłam się w otaczający krajobraz. Najpierw było cicho, jakby wszystko zamarło. Minęło pięć minut i przyroda wypuściła z płuc wstrzymany oddech. Ptaki latały mi dosłownie przed nosem, dopiero w ostatniej chwili wymijając mnie zaskoczone moją obecnością. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby któryś z nich usiadł mi na głowie przekonany, że jestem fragmentem pnia złamanego drzewa. Urzekł mnie widok jaskółek zataczających ósemki nad lustrem wody, trel ceglastych zięb w kwitnącym głogu, po drodze w sosnym lesie echem nióśł się urokliwy śpiew na głosy pospolitych bogatek, szmer pełzającego po złamanym pniu pełzacza leśnego. Samiec krzyżówki Jaskółki dymówki Podczas gdy inni szukali w niedzielę Boga w kościele, ja czułam jego oddech na każdym kroku w tym dzikim miejscu. Na odchodnym sosnowy las wypełnił dźwięk dzwonu kościelnego wzywającego wiernych na jedną z ostatnich tego dnia mszy. Wszelkie stworzenie ucichło, jakby oddając część niezrozumiałej, aczkolwiek podniosłej nucie, po czym w lesie ponownie zawrzało od dopinania ostatnich ptasich sprawunków przed zbliżającym się zachodem słońca. Moja droga usłana była dzisiaj szyszkami. W sosnowym lesie powoli zaczyna się czernić borówka czarna (Vaccinium myrtillus), popularnie zwana po prostu jagodą, a monotonie kolumnowego krajobrazu rozświetla kwitnąca jarzębina. Po drodze natrafiam na urokliwe ruiny starej gajówki, po której zostały już tylko ceglane fundamenty porośnięte grubą warstwą mchów i bujny sad owocowego drzewa wszelakiego - jabłonie, wiśnie, czereśnie, śliwy, głód, dziki bez czarny. Wszystko kwitnie, a nawet już owocuje. Prawdziwy raj dla owadów i ptactwa w środku puszczy. Nikt nie pryska, nikt nie goni z motyką. W obiektywie cztery litery domniemanego błotniaka stawowego. Lecący wysoko nad głową ptak jest trudny do uchwycenia w pożądanej jakości zarówno na zdjęciu, jak i na filmie. Zwłaszcza na nieprofesjonalnym sprzęcie. Miałam jednak szczęście i udało mi się zarejestrować ptaka siadającego na gnieździe. Obserwowałam, jak błotniak podchodzi do lądowania na gnieździe w podmokłym trzcinowisku na skraju zbiornika. Może z pół godziny wcześniej przechodziłam nieopodal. Ptak zawisa na dłuższą chwilę w powietrzu zanim usiądzie na gnieździe. Po chwili pojawiła się też partnerka, choć nie zniżała lotu. Jakby sprawdzała, czy wszystko jest w porządku, "obstawiała" partnera, po czym poleciała wgłąb trzcinowiska. Za moimi plecami bowiem mokradła i najprawdopodobniej kolejne dwa ukryte w trzcinach zbiorniki. Po dłuższej chwili pierwszy ptak opuścił gniazdo i udał się w stronę lasu. Krótko mówiąc, błotniaki mają najwyraźniej kilka głodomorów do wykarmienia. Kolejne gniazdo uwite dla odmiany w koronie starego dzikiego bzu czarnego. To gniazdo leżało na ziemi w porastającej brzeg jeziora olszynie. Wygląda na świeżo uwite, tegoroczne. Podejrzewam, że zrzucił je jakiś drapieżnik. To niebieskawe jajo w kropki to najprawdopodobniej jajo szpaka. Mam nadzieję, że się nie zmarnowało. Kolacja wilka. To było chyba ostatnie znalezisko, jakiego mogłabym się spodziewać. Muszę przyznać, że przez chwilę poczułam się nieswojo i bacznie obserwowałam każdy wyłom po wyrwanych z korzeniami drzewach. Takie miejsca często wykorzystywane są przez wilki pod potencjalne nory. Podejrzewam jednak, że z pewnością obrałyby bardziej niedostępne miejsce na podmokłym trzcinowisku, gdzie człowiek niechętnie się zapuszcza. Ponoć na Białorusi wilcze nory mieściły się często w sercu bagiennych turzycowisk. Ścierwiec (Oiceoptoma thoracicum) żerujący na ścierwie sarny Ten chrząszcz pełni w przyrodzie rolę podwójną. Jest nekrofagiem i koprofagiem jednocześnie. Oprócz padliny i odchodów gustuje w zarodnikach nieapetycznie wyglądającego grzyba sromotnika bezwstydnego (Phallus impudicus), który cuchnie jak padlina. Tym sposobem grzyb zwabiający ścierwca i inne owady nekrofagiczne zapewnia sobie rozsiewanie zarodników. Ścierwiec z łatwością się przemieszcza, ponieważ jest niezłym lotnikiem. Źródło: Patrz tutaj Łany okrężnicy bagiennej (Hottonia palustris) porastały torfowe brzegi i dno wyschniętych cieków wodnych odchodzących od zbiornika. Było tak sucho, że dało się przejść suchą nogą wokół połowy zbiornika, co podejrzewam nie jest możliwe przy wyższym poziomie wód gruntowych. Drugą połowę musiałam niestety zostawić sobie na kolejną wyprawę rekonesansową. Turzyce, kosaćce, okrężnica. Będzie pięknie, gdy to wszystko zakwitnie.
Ranne ptaszki tradycyjnie wita bocian ...i dumnie przechadzający się po swoich włościach bażant. Znana chyba wszystkim bywalcom Granicy klępa Gucia. Będzie ponad trzy lata, odkąd widziałyśmy się po raz ostatni. Gucia nie boi się ludzi. Nie to, co łosie z głębi puszczy. Niby ucieka, ale bardziej pro forma. Jakże tu uciekać, gdy wokół taki bałagan w lesie. Wszystko zarosło. Trzeba wykosić młode gałązki. Niektórzy od koszenia mają ogrodnika, w najgorszym wypadku kosiarkę, a prawdziwi szczęściarze konie. Łosie to z pewnością etatowi kosiarze puszczy. Czasami wydaje mi się, że Gucię irytuje już bycie w centrum zainteresowania. Wówczas zabawnie podskakuje jakby chciała powiedzieć: "Nie, nie i jeszcze raz nie! Już dosyć. Tak się nie da pracować". Taki los celebrytki. Dla mnie osobiście łosie to zwierzęta z plasteliny lub gumy. Gdy poruszają się szybko, wydaje się jakby nie miały kości. Jakby płynęły w powietrzu. Łosie są zresztą świetnymi pływakami, dla których niestraszne przebycie rzeki w bród. Być może to po części tłumaczy powab łosiego kroku. Świergotek drzewny? Bieli się lasu cień. Dla odmiany białym puchem przekwitniętego podbiału... Piecuszek? Zapomniałam, że maj to też czas komarów. Na kampinoskich bagnach spotkałam całe szwadrony uzborojone po uszy. Na szczęście nie zostałam pożarta, choć byłam gotowa pisać czarny scenariusz. Susza najwyraźniej kampinoskim komarom niestraszna. Na zdjęciu komary na siewkach olszy czarnej. Dzięcioł duży (Dendrocopus major) na olszy czarnej porastającej tereny bagienne Czworolist pospolity (Paris quadrifolia) Bajorko z całą pewnością pięciogwiazdkowe. Sądząc po śladach na błotnistym brzegu miejsce spotkań towarzyskich dzikich tubylców. Prawie całą drogę do kanału Łasica szłam po świeżych śladach zwierząt Na pierwszą obserwację nie trzeba było długo czekać. Konsumując późne śniadanie nad Łasicą, dostrzegłam kątem oka jelonka zażywającego kąpieli w kanale. Potem w Czerwińskich Górach widziałam jeszcze jedno zupełnie inne płowe, szaro-buro-czarne jakieś sarnowate, ale nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Warto było iść taki kawał. Zupełnie inna przestrzeń, zupełnie inne doświadczenie. W drodze powrotnej z kolei drogę przeciął mi dzik, ale był chyba tak zaaferowany szukaniem kolacji, że na szczęście mnie nie zauważył. Dla pewności narobiłam trochę hałasu i opracowałam na prędce plan awaryjny rzucenia wszystkiego i ucieczki na najbliższe potencjalnie bezpieczne drzewo. Co ciekawe na swojej drodze spotkałam dzisiaj również tajemniczego czarnego kota, który zniknął równie szybko, jak się pojawił. Miało to miejsce tuż u ruin starego domostwa na Posadzie Demboskie. Niespokojna dusza chyba wyczuła makaron z boczkiem w moim plecaku i podążała za mną całą drogę z powrotem do Granicy. A może winny temu niepokojowi był po prostu makaron. Ach ten wikt i opierunek spędzający sen z oczu. Minęły niecałe dwa tygodnie, odkąd byłam w Kampinosie ostatni raz. Nie dało się nie zauważyć, że znacząco ubyło wody na okolicznych bagnach. Na szlaku czerwonym na przydrożnych bagnach prawie w ogóle nie było wody, zaledwie kilka czarnych oczek, w których kąpieli zażywały spragnione ptaki. Pamiętajcie, aby wystawiać ptakom i innym zwierzętom pojemniki z wodą w Waszych ogrodach i na ulicy w okresach suszy. Z pewnością będą Wam wdzięczne w tym bardzo pracowitym okresie wicia gniazd, znoszenia jaj i odchowywania piskląt. Zięba zwyczajna (Fringilla coelebs) Jedna z leśnych paproci 0rlica pospolita (Pteridium aquilinum). Zawsze urzekają mnie jej skupiska tworzące jakby zieloną pajęczynę nad poszyciem. Dąb Kobendzy Gdzie diabeł nie może, tam pośle... glistnik jaskółcze ziele (Chelidonium majus). Jedno jest pewne na tym dębie mieszkają też mrówki. To one przenoszą nasiona glistnika w pozornie niedostępne dla rośliny rejony. Ciekawe, czy w licznych szczelinach i dziuplach gniazduje może jakaś sowa... W cieniu wiekowego dębu skryty jest skromny pomnik badacza puszczy i jednego z pomysłodawców założenia parku narodowego Romana Kobendzy z ławeczką bajeczką, z której można obserwować na szczęście ptaki, a nie ludzi. Niepozorne gniazdko na młodym buku. Takich gniazd widziałam wiele po drodze. Ciekawe, co za ptak wije sobie takie gniazda. Wreszcie wyjaśniłam też zagadkę dziwnych formacji liściowych na drzewach na Górze Zamkowej w Suwalskim Parku Krajobrazowym. Najwidoczniej takie "czarcie miotły", jak określiłam te pierścienie liściowe na gałęziach, to rzecz typowa dla buków. Idealne miejsce na uwicie gniazdka dla wielu ptaków. Przy okazji niezły kamuflaż. Taka piękna klepka. Jak to możliwe, że nikt pod nią nie śpi? Mogłabym tak tutaj w środku puszczy z sową na poddaszu... Swoją drogą nie znalazłam jeszcze miejsca na terenie lub na terenie przylegajacym do puszczy, gdzie możnaby po prostu rozbić nieszczęsny namiot i przenocować. W Granicy niestety parking i polana z wiatami oficjalnie czynne są od świtu do zmierzchu, a od zmierzchu do świtu kręci się tam niestety masa podejrzanych typów i zwariowanych kierowców. Szkoda, bo miejsce pod rzekomym monitoringiem wprost idealne na przenocowanie i ruszenie dalej na szlak. Krótko mówiąc, mój plan przenocowania w samochodzie ostatecznie spełzł na panewce. Myślicie sobie, że oszalałam? Otóż nie, podeszła do mnie nawet pewna pani na parkingu w Granicy, przyjechała z mężem i dziećmi i ze znajomymi i niezwykle entuzjastycznie zareagowała na mój pomysł nocowania w samochodzie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie nagłe pojawienie się zbyt wielu podejrzanych typów. Poznałam wielu takich w swoim życiu i niestety przekonałam się, że nic dobrego z takiego towarzystwa nie wyniknie. Klamka zapadła - niestety powrót, a już się ucieszyłam, że spędzę jedną noc z dala od czterech ścian. Krajobraz Czerwińskich Gór Charakterystyczne nacięcie w jodełkę na drzewie w celu zbioru żywicy. Żywicowanie było niegdyś powszechne. Więcej na blogu leśniczego. Fiołek leśny (Viola reichenbachiana) Czerwińskie Góry zrobiły na mnie ogromne wrażenie zwłaszcza bujną roślinnością. Las pachniał dziś zdecydowanie konwalią. Konwalia majowa (Convallaria majalis) Siódmaczek leśny (Trientalis europaea) Niepozorna roślina przypominająca siewkę drzewa lisciastego zanim zakwitnie białymi kwiatkami podobnymi do zawilca leśnego. Kokoryczka wielokwiatowa (Polygonatum multiflorum) Większa od konwalii roślina o dekoracyjnym pokroju i kielichowato-dzwonkowatych białych kwiatach równie pięknie konwaliowo pachnących rośnie pojedynczo lub w gęstych skupiskach. Pokrzywa porażona stadium ecjalnym rdzy turzyc Puccinia caricina, które deformuje łodygi oraz części blaszek liściowych. Takich pokrzyw spotkałam w drodze powrotnej wiele wzdłuż szlaku. Pracownia ceramiczna w Granicy przypomniała mi o tym, że zaniedbałam swoją działalność twórczą. Przy okazji zainspirowała znajdującymi się tutaj tablicami informacyjnymi, prezentowaną ceramiką artystyczną oraz magicznym ogrodem rzeźb. Wiosna i lato to niestety wciąż trudny dla mnie okres artystycznie. Może za rok uda mi się w końcu uniezależnić od środków zewnętrznych, a póki co nowe krosno musi poczekać na spokojniejsze czasy, choć głowa mnie aż boli od pomysłów. Cztery obrazy co najmniej czekają w kolejce. Chyba dobry makaron ugotowałam... Wreszcie jakiś kot, który potrafi docenić moje kulinarne starania. Kampinoski kot nakarmiony i głód nikotynowy nieznajomego zaspokojony. Mam jedynie nadzieję, że Pan Nieznajomy nie palił w parku, mimo pierwszego stopnia zagrożenia pożarowego i absolutnego zakazu rozpalania jakiegokolwiek otwartego ognia, o czym oczywiście nie omieszkałam go pouczyć. Wprawdzie nie udało mi się odpocząć, duch lasu niestety mi w tym nie pomógł, chyba też jest zmęczony przeciągającą się suszą i ostatnim pożarem w Górkach, z pustego i Salomon nie naleje, nie przejmuj się duchu, doskonale Cię rozumiem, u mnie też posucha, ale przynajmniej na coś się przydałam. Koty i ludzie głodni tego dnia Ci po puszczy nie chodzili... Głód. Któż byłby w stanie pojąć, jak wiele może mieć twarzy. My z duchiem przede wszystkim zmagamy się z potwornym pragnieniem wody, o czym w moim przypadku z pewnością świadczy fakt, że przeszłam jednym tchem z Czerwińskich Gór do kanału Łasica i dopiero tam zrobiłam sobie krótką przerwę, choć w sumie zjadłam coś bardziej dla zasady, a tak naprawdę zależało mi na widoku wody, jej szumie, światle, przestrzeni. Nie wiedzieć dlaczego, ale nagle zrobiło mi się jakoś duszno od drzew, zieleni, całego tego gąszczu. Chyba mam go na codzień za oknem i to dlatego. Nigdy zresztą dotąd nie nosiło mnie specjalnie po lasach. Wstyd się przyznać, ale nie znam prawie wcale puszczy kampinoskiej. Zawsze wolałam otwarte przestrzenie i wodę, czyli to, czego nie miałam od tak na wyciągnięcie ręki. Wszystko wskazuje na to, że kolejną podróż odbędę zdecydowanie nad wielką wodę.
Wyprawa na pędy sosny to mój coroczny wiosenny rytuał. Już za pierwszym razem uświadomiłam sobie, że nie tylko ja reflektuję na soczyste pędy sosny. Młode sosny w okresie wiosennym stają się domem dla wielu owadów. Aż korci by nakręcić alternatywną wersję mikrokosmosu, której głównym miejscem akcji byłyby właśnie pędy sosny. Za każdym razem spotykam na pędach inne owady. Gdy patrzę teraz na pole młodych sosen, widzę coś więcej. Widzę osiedle małych domków o bardzo nietypowej architekturze. Wbrew pozorom każdy pąk pędów jest inny. Na jednym mieszka pająk, na drugim para biedronek, na trzecim chrząszcz, na czwartym mrówki. Ciekawe, kogo jeszcze spotkam przy kolejnej okazji w tym fascynującym sosnowym świecie. Jeżeli poświęcimy odrobinę więcej czasu na obserwację owadów na pędach sosny, może się nam trafić nawet jakaś ciekawa sytuacja. Świat owadów jest ponoć wciąż niezgłębiony. A jednak, niewszystko zostało jeszcze odkryte! Równie niezgłębione jest z pewnością intymne życie owadów. Pewnie każdemu zdarzyło się zaobserwować jakieś ciekawe owadzie zachowanie. Z całą pewnością świat owadzich emocji niewiele odbiega od tego ludzkiego. Ta Pani Biedronka... ...chyba jest już zajęta! Pan Biedronek jest ewidentnie w bojowym nastroju. To chyba było ostatnie ostrzeżenie! Jeżeli spodobał Ci się klimat intymnego świata pędów sosny, zajrzyj również na inne moje wpisy poświęcone sosnowym młodnikom: BONUS Z KRAINY SOSNOWYCH MŁODNIKÓW Czerwończyk żarek (Lycaena phleas) na starcu jakubku (Jacobaea vulgaris)
Cóż to za maleństwo zbudowało? Przyznam, że byłam zaskoczona niską wysokością, na jakiej zostało umiejscowione to gniazdo, i położeniem w rozwidleniu krzyżujących się niepozornych gałązek, w dodatku w miejscu całkowicie odsłoniętym i widocznym dla każdego tuż przy leśnej ścieżce i gruntowej drodze. Człowiek, pies lub kot mógłby z łatwością dosięgnąć gniazda. Rozważałam różne scenariusze. Może spadło? Ale to niepodobne spaść tak szczęśliwie i perfekcyjnie. Może ktoś zrobił sobie żart i je tutaj umieścił? Ale komu by się chciało... Nie pozostaje mi nic innego, jak odwiedzić to miejsce za tydzień i sprawdzić, czy coś się zmieniło. POST SCRIPTUM. Gdyby istniało coś takiego, jak ptasie ratownictwo, sprwdziłabym się w roli ochotnika. Mam niebywałe szczęście do bycia świadkiem różnych dramatycznych ptasich historii. W jednym ze scenariuszy główną rolę gra moja kotka. Już raz rok temu miałam okazję ratować lokalną sikorę z opresji. Dziwnym zbiegiem okoliczności jestem zawsze świadkiem całego zdarzenia. Dzisiaj sytuacja się powtórzyła, gdy akurat mimochodem wyglądałam przez okno. Zazwyczaj w takich sytuacjach reaguję błyskawicznie i biegnę na miejsce zdarzenia. Na szczęście moja kotka reaguje posłusznie na zawołanie i tym razem również podbiegła z nieszczęsnym ptakiem w paszczy. Na szczęście koty mają to do siebie jako myśliwi, że nigdy nie zabijają od razu, ale męczą ofiarę. Jest w tym coś z jednej strony perwersyjnie okrutnego, a z drugiej smutnego. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że koty właściwie nie chcą zabić, ale po prostu chcą się pobawić. Niestety wybierają sobie w tym względzie towarzyszy nie mogących sprostać ich wysublimowanym oczekiwaniom. I tak oto kot rozluźnia szczękę i ptak wzbija się w powietrze. Zamiast jednak polecieć do ogrodu, zszkowany wlatuje do domu, a ja lecę za nim. Rozbija się oszołomiony o szybę zamkniętego okna, nie mogąc pojąć istoty przeszkody. Próbuję go złapać w ręce, ale oczywiście zwinnie umyka. W końcu udaje mi się go przyskrzynić w rogu stojącej na korytarzu półki. Z trudem wymacuję go w kącie. Przerażony i osaczony rozpłaszczył sie jak kartka papieru. W końcu mam go w garści. Mała rezolutna czarna główka spogląda na mnie z pogardą. Napoleon w miniaturze. Głaszczę ptaka uspokajająco po łebku i staram się dać do zrozumienia, że nic mu nie grozi z mojej strony. W odpowiedzi na niezrozumiałą mowę odwdzięcza mi się kilkoma całkiem bolesnymi uszczypnięciami dziobem w palec. W końcu jestem na podwórku i zwalniam uścisk. Ptak reaguje błyskawicznie i ulatuje na najwyższą gałązkę. Wszystkie te ptasie spotkania zawsze pozostawiają we mnie nieodparte wrażenie, że obcuję w istocie z jakąś siłą nie z tego świata.
Jeżeli miałabym określić jakoś swoją kondycję, powiedziałabym, że jest ze wszech miar turpistyczna. Zachwyca mnie bowiem wszystko, w szczególności to, co nie zachwyca innych, czego wolą nie dostrzegać, a co zwykli szufladkować, kierując się bliżej nieokreślonymi standardami, jako brzydotę, zniszczenie, przemijanie, starzenie się, rozkład. Jednocześnie oddzielając i odbijając się od nich, by pysznie uwznioślić z pewnoscią we własnych oczach swoją własną egzystencję pod niebiosa. I jak tu się obyć bez tego całego rozkładu? Czy człowiek byłby w ogóle w stanie jeszcze dostrzegać piękno? Obawiam się, że wszystko jest kwestią skali i nawet, gdyby było tak, jak myślimy teraz, że powinno być, aby było pięknie, to gdyby taki stan rzeczy został w końcu osiągnięty, to najniższe miejsce na skali zajęłaby inna rzecz, która być w może w obecnej chwili znajduje się o wiele wyżej w hierarchii. Piękno jest więc rzeczą względną, a skoro tak, to może być wszystkim, a skoro tak to ta sama rzecz zależnie od punktu widzenia może być nawet brzydotą i pięknem jednocześnie. Być może więc człowiek wcale nie istnieje tu i teraz w całości, być może jest rozłożony w czasie - jak inaczej byłby w stanie w tej samej rzeczy dostrzec zarówno piękno, jak i brzydotę w ciągu jednego życia. Jak to możliwe, że dwoje ludzie jednocześnie widzi co innego w tym samym bycie. Być może człowiek jest raczej jak soczewka uzależniona od światła, które przepuszcza. To światło może być myślą, ideą, doświadczeniem korumpującym sposób postrzegania. Ostatecznie neutralny byt zyskać może zarówno cechy dodatnie, jak i ujemne. Ja oczywiście wolę te wartości dodatnie. I tak oto pod zrudziałym nieboskłonu szkieletem wzrasta solarnym pióropuszem i purpury łuską rycerskie życie. Ziemskie i ulotne na marne naturalne podobieństwo słońca. Trzeba jednak wpierw chcieć w ogóle ujrzeć szkielet. W ścierniska twarzy płótnie w secesyjnym cieniu rzęs skąpane w ciszy kryształowe morze. Wolę brzydotę Jest bliżej krwiobiegu Słów gdy prześwietlać Je i udręczać "Czyści" Stanisław Grochowiak Jeśli nie mogę uciec od nieszczęścia, zawsze mogę się schronić w nieszczęściu "Zawsze jest wyjście" Anna Świrszczyńska Podbiałowe łąki Szczypiorkowe pola Mrówcze poruszenie
Porywista pogoda nie pokrzyżowała mi na szczęście niedzielnego poranka. Znowu niestrudzony wojownik słońce wtłoczył pełną piersią odrobinę ciepła we wciąż skostniały od chłodu nocy nieufny przedwiośniu krajobraz. Jako że zakwitły już pierwsze przebiśniegi i krokusy, a na dereniu jadalnym pojawiły pierwsze żółte pąki, rozbudziło to we mnie nieśmiałą nadzieję na więcej. Pąki kwiatowe derenia jadalnego (Cornus mas). Dereń jadalny to jedno z najwcześniej i najpiękniej kwitnących drzew. Dereń owocuje w sierpniu w postaci szklistych podłużnych czerwonych owoców o gorzkim smaku, z których wykonuje się między innymi jedną z najszlachetniejszych nalewek - dereniówkę Postanowiłam sprawdzić, czy zakwitły również pierwsze kwiaty podbiału. Podbiał to ciekawa roślina o mięsistych łuskowatych łodygach kwiatowych, które pojawiają się jeszcze przed liśćmi. Już na początku marca można zobaczyć pierwsze żółte kwiaty, które przypominają trochę kwiaty mniszka lekarskiego, zwanego popularnie i nieco myląco mleczem. Nie przypominam sobie bowiem, aby ktokolwiek w toku mojej edukacji wspominał o tym, jak wiele ma prozdrowotnych właściwości. Kwiaty podbiału również mają lecznicze właściwości. Zbiera się całe pędy kwiatowe wraz z kwiatostanami. Można je suszyć lub zasypać cukrem, by otrzymać domowej roboty syrop na kaszel. Związki rośliny wchodzą zresztą w skład popularnych tabletek na kaszel Tymianek i podbiał. Podbiał lubi ciężką, tłustą, mało przepuszczalną, wilgotną gliniastą ziemię. Najczęściej można go spotkać nad brzegami zbiorników wodnych. Młody pęd kwiatowy podbiału pospolitego (Tussilago farfara). Poniżej większa kępa Wszelkiego kształtu i rodzaju baziami posrebrzyły się również rozłożyste wierzbowe kępy porastające pobliskie mokradła. Mimo monotonnego i spłowiałego zrudziałego krajobrazu ich rozświetlające akcenty były bardzo widoczne. Zawsze zachwycam się tym, jak zróżnicowane w kształtach i kolorach są baziowe kotki. Jakoś fachowa terminologia nie wchodzi mi do głowy, mimo że zgłębiałam już ją wielokrotnie na wszelkie możliwe sposoby, a polska wierzba jest paradoksalnie równie zróżnicowana gatunkowo jak australijski eukaliptus. Wiosna to oczywiście najlepszy czas na pozyskiwanie żywokołów i pędów pod rozsadę. Z niecierpliwością wyczekuję, kiedy na nasadzonym rok temu żywokole, pojawią się pierwsze listki. Korzystając z okazji, postanowiłam sprawdzić, jak się mają rośliny typowo wodne. Ostatnio przeglądając mój bank zdjęć, odkryłam bowiem, że kilka lat temu zrobiłam tutaj zdjęcie ciekawej roślinie. Wówczas zapomniałam zgłębić temat, dzisiaj już wiem, że to była okrężnica bagienna (Hotonia palustris). Wygląda niepozornie, ale na przełomie kwietnia i maja wypuszcza z pierzastych rozetek wysoki pęd kwiatowy, na którego szczycie wyrastają liczne białe kwiaty. Widok kwitnącej rośliny zagwarantują Wam z całą pewnością w spektakularnym wiosennym entourage'u rozlewiska Biebrzy, choć warto rozglądać się za okrężnicą również w rozlewiskach pobliskich rzeczek. Na takie widoki, jak poniżej będę musiała jeszcze u siebie trochę poczekać, o ile w ogóle roślina nadal tutaj rośnie. Jeśli tak, będę starała się pilnować kwitnienia. Coś w prawdzie już odżywa w tej wodzie, ale póki co bardzo nieśmiało. Okrężnica bagienna (Hotonia palustris) Gdy na jesieni temperatura spada poniżej 8 stopni Celsjusza, winniczki przestają być aktywne i przechodzą w stan hibernacji. Podczas hibernacji (w czasie letnich upałów bywa, że zapadają w sen letni, tzw. estywację) tworzą wapienne epifragmy do uszczelnienia otworu muszli. Krótko mówiąc, drodzy kierowcy wstrzymajcie się jeszcze z wymianą opon na letnie ;) Ożywienie widać również w świecie fauny. Choć mięczaki śpią jeszcze w najlepsze zamknięte w swoich skorupach na cztery spusty, tramwajarze, a mówiąc precyzyjnie kowale bezskrzydłe (Pyrrhocoris apterus), odżyły w najlepsze. Już gromadzą się w dużych zwartych grupach i wygrzewają w ciepłych promieniach słonecznych. Jak się okazuje nieprzypadkowo spotkałam je akurat przy podmurówce i pod lipą. Ta pierwsza stanowi dla nich schronienie, ta druga źródło pożywienia. Tramwajarze odżywiają się bowiem, m.in. orzeszkami lipy, jak również sokami drzewa, tzw. spadzią, podobnie jak ich szlachetne kuzynki pszczoły miodne. Na szczęście tramwajarze mogą spać spokojnie. Człowiek nie wpadł jeszcze na pomysł, jak wykorzystywać te pospolite pluskwiaki na swoje egoistyczne potrzeby. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej, polecam Wam w tym względzie, jak również we wszelkich innych przyrodniczych względach artykuły publikowane na stronie ekologia.pl Są naprawdę wyczerpujące, fachowo napisane i niejednokrotnie obfitują w zaskakujące spostrzeżenia autorów. Kowale bezskrzydłe (Pyrrhocoris apterus) wygrzewające się w słońcu Sprawcą tego bałaganu jest oczywiście dzięcioł. Muszę przyznać, że wykonał imponującą robotę, ogałacając drzewo z kory praktycznie na całej długości. Do parku udałam się w poszukianiu przylaszczki. Widziałam już tę roślinę w różnych miejscach w Polsce, ale niestety nie w czasie kwitnienia. Przylaszczka ma bardzo charakterystcyzne trójdzielne liście i kwitnie na niebiesko. Niestety nie znalazłam nawet samej rośliny, o kwiatach nie wspominając, mimo że znajdującą się tutaj ścieżka dydaktyczna informuje o takiej możliwości. Widoczne ożywienie można było stwierdzić w przypadku dąbrówki rozłogowej, barwinka, gdzieniegdzie spośród zwiędłych i zbutwiałych liści przezierały pierwsze nieśmiałe jasnozielone pierzaste pędy zawilca. Niektórzy dziwią się i pytają, a po co, dlaczego, a nie lepiej zostać w ciepłym łóżeczku, oszczędzić czas i pieniądze, przecież jest internet i można sobie tam sprawdzić, jak wygląda przylaszczka i wszystko przeczytać. Trudno im pojąć, gdy odpowiadam, że to nie to samo, co powąchać, dotknąć, zobaczyć na własne oczy. A co jeśli na tamtym świecie nie ma internetu, a co gorsza nie ma przylaszczki, jak miałabym niby opisać ją tam komuś, jeżeli sama nigdy się o tym nie przekonałam? Nie mam wątpliwości, że chciałabym się o tym przekonać, zanim opuszczę ten świat, na którym życie nabiera w ogóle jakiegokolwiek sensu właśnie dzięki perspektywie odkrwania na swój własny sposób takich małych iskierek piękna. Trzeba tylko chcieć wierzyć w to, że takie doświadczenie jest w istocie kwintesencją piękna egzystencji. Być może właśnie wówczas doświadczymy również chwili olśnienia - przeglądając się w tym, co zobaczymy, jak w lustrze. Być może również jesteśmy, jak ten kwiat, którego chwilową jaskrawość trzeba odszukać w bezkresnej warstwie truchła i zgnilizny, zanim złoży skrzydła jak motyl. Zachwycajmy się tym światem tak, jak byśmy chcieli, aby się nami zachwycano. Być może jest to jedyny sposób, aby znaleźć się w lepszym świecie. Drzewo okorowane przez dzięcioła Nie zapominajmy również o mchach. To właśnie od nich zaczynają się pierwsze naprawdę kolorowe akcenty wiosenne. Choć wokół panuje jeszcze jesienna szarówka, tu i tam wśród brązów liści czy wypłowiałej trawy dostrzec można to, czego nam wszystkim tak bardzo potrzeba po miesiącach monochromatycznego krajobrazu za oknem: ich kolorowe kępy - żółte, zielone, czasem nawet krwisto pomarańczowe. Na zdjęciu jeden z najpospolitszych rosnących w Polsce mchów, którego często można spotkać na chodnikach, murach, a nawet dachach. Pędzlik murowy (Tortula muralis). Co ciekawe jest nie tylko odporny na zanieczyszczenie, ale również na suszę i nasłonecznienie. Swoisty pionier przygotowujący tak niegościnne podłoża pod dalszą sukcesję roślin. Jego małe zielone wysepki wiosną jaskrawią się ognistymi akcentami długich sterczących sporofitów przypominających pędzelki. Ich żywot jest krótki. Długie, nierozgałęzione łodyżki, sety, zakończone są na szczycie charakterystyczną zarodnią. Po uwolnieniu zarodników obumierają. Pędzlik murowy (Tortula muralis) Kolejna pionierka i jej pędy tętniące życiem. Pędy sosny, choć dopiero w powijakach, są najprawdopodobniej, zaraz po kwiatach, jednym z największych ośrodków owadziego życia na wiosnę. O tajemnym życiu pędów sosny pisałam już kiedyś tutaj. UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości.
ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock. Czasami nie trzeba wcale daleko jeździć, aby poczynić ciekawe ptasie obserwacje. Można je robić, nawet siedząc zamkniętym na cztery spusty ścian. Wystarczy, aby za oknem szumiał las, a w pokoju panowała kompletna cisza. Lubię ciszę. Dłuższe przebywanie w niej wyostrza zmysł słuchu do tego stopnia, że żaden dźwięk, nawet najniższy, nie umyknie uwadze. Czasem monotonię niskich dźwięków, szmerów i szumów przerywa jakiś inny nietypowo wysoki i przeciągły, gdy w tym lesie za oknem zagości wieczorowa sowa czy ranny skowronek, choć zdarzają się również bardziej nietypowi goście, których zapewne nie podejrzewalibyśmy o takie odgłosy. I tak dzisiejszą milczącą szarówkę przeszyło powtarzające się przeciągłe donośne kwilenie. Zaraz, zaraz - pomyślałam - chyba już to gdzieś słyszałam... Wiosna to oczywiście taki okres w roku, kiedy natura lubi sobie z człowieka najzwyczajniej w świecie zadrwić. Chętnie przychodzą jej w tym z pomocą arcymistrzynie mimetyzmu (dźwiękonaśladownictwa) i główne bohaterki kocich koszmarów - sójki czy powracające właśnie z zimowisk hałaśliwe błazny - szpaki. Szpaki to zresztą jedne z chyba najbardziej enigmatycznych skrzydlatych krzykaczy. Z uwagi na bogactwo dziwacznych odgłosów przezywam je żartobliwie R2-D2 wymiennie z Obi-Wan-Kenobi. Nie zdziwiłabym się, gdyby twórcy "Gwiezdnych Wojen" próbowali w ten sposób utrzeć nosa matce naturze. Niektórzy twierdzą, że pochodzimy od gwiazd. Być może jest w tym ziarno prawdy. Ile to już razy dałam się im wszystkim nabrać! Tym razem jednak opłacało się otworzyć okno i w marcowym chłodzie bacznie obserwować korony drzew w oczekiwaniu na kolejny tajemniczy odgłos. Nie trzeba było długo czekać. Oto pojawił się bowiem okaz nad wyraz wyjątkowy. Duży czarny ptak w charakterystycznej czerwonej czapeczce uczepił się strzelistego pnia starego klonu. Dzięcioł czarny (Dryocopus martius). Już nie raz widziałam go tutaj na wiosnę, choć takich gości nigdy za wiele. Zwiastuny wiosny mają jak widać wiele postaci. Ucieszyłam się, że w amoku panującej wszędzie dookoła wycinki, której nie uszła nawet ta zaciszna okolica, w której mieszkam, dzięcioł czarny wciąż powraca w moje zapuszczone, dzikie progi. W takich momentach dziękuję Bogu, że nie obdarzył mnie ani nikogo z domowników darem bezdennej głupoty, która mogłaby przejawić się w szale wycinania tych wszystkich starych drzew w pień. Wprawdzie spadają z nich tony liści, a ich systemy korzeniowe na tyle spenetrowały ściółkę, że ku rozpaczy duszy ogrodnika, która we mnie drzemie, praktycznie wyeliminowały możliwość jakiegokolwiek innego życia, poza feniksami świata polskiej flory, czyli nieśmiertelnymi chwastami, ale cóż - coś za coś. Las to las. Ogród to ogród. Nie ma ideałów. Nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczka. Po prostu nie można mieć wszystkiego. Ostatecznie wiele z tych chwastów jest jak najbardziej jadalnych, nie wspominając o ich leczniczych właściwościach. Może kiedyś poświęcę tym moim feniksom osobny wpis. Przy okazji tematu wycinki drzew zielone płuca Warszawy pozdrawiają wszystkich bojowników i wizjonerów walki ze smogiem. Obyście nie udusili się w oparach absurdu. Oby się Wam język nie połamał na tych wszystkich pokrętnych rozwiązaniach. Może czas na 500+ dla wszystkich posiadaczy działek o choćby dziesięciu drzewach o obwodzie większym niż 60 centymetrów. Wracając do mojego zacnego gościa. Dzięcioł czarny okazał się nad wyraz ruchliwym osobnikiem. Nie dało rady go sfotografować. Co najmniej jakby miał sokoli wzrok, a może ta jego ekscentryczna czerwona czapeczka skrywa jakiś niezbadany dotąd radar informujący o wszelkich poruszeniach w otaczającej przestrzeni w promieniu najbliższych 100 metrów. Wszystkie dzięcioły są generalnie bardzo ruchliwe. To są właśnie te momenty, w których maniera perfekcjonisty kompletnie nie zdaje egzaminu. Żadne tam kadrowanie, ustawianie, wyostrzanie. O statywie to już w ogóle zapomnij. Tutaj trzeba iść na żywioł i jak ten paparazzi strzelać na chybił-trafił, byle strzelać, może coś jednak wyjdzie. Jeśli ptak uraczy nas dłuższą chwilą bezruchu i uda się wyostrzyć, może zdążymy nacisnąć przycisk nagrywania, choć to nagranie będzie z pewnością mocno zalatane. Dzęcioł czarny ma najwyraźniej bardzo napięty grafik na wiosnę. Muszę o tym pamiętać, kiedy następnym razem dojdzie mnie z ogrodu jego zawodzenie. A póki co dzielę się z Wami moimi dotychczasowymi zdjęciami tego zjawiskowego ptaka. GALERIA UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości. ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Samiec dzięcioła czarnego żerujący na leżącym na ziemii pniu brzozy. Na zdjęciach widać charakterystyczną czerwoną czapeczkę biegnącą od czoła i zwężającą się ku potylicy. To znak rozpoznawczy samca dzięcioła czarnego. Starorzecze Bugu, okolice Serocka. Zima 2017 Samica dzięcioła czarnego żerującą na pniu starego klonu. Czerwona czapeczka o wiele mniejsza i umiejscowiona na potylicy. Brwinów. Wiosna, 2017 Zwróć uwagę na potężne stopy dzięcioła czarnego wyposażone w cztery długie palce o zakrzywionych pazurach. Dwa zewnętrzne skierowane są do tyłu, pozostałe dwa do przodu. To między innymi one pomagają ptakowi tak sprawnie poruszać się po pniach drzew. Poruszanie ułatwia również dzięciołowi czarnemu sztywny ogon, który działa jak podpora. Co ciekawe, ogon nabrał w toku ewolucji tak kluczowego znaczenia, że tworzące go stosiny nie tylko szybko odrastają, ale również pierzenie następuje stopniowo tak, aby ogon nigdy nie tracił swoich właściwości. Dzięcioł czarny to największy z naszych polskich dzięciołów. Wielkością przypomina gawrona. W locie nietrudno też niewprawionemu obserwatorwoi pomylić go z kawką czy wroną. Przyznam szczerze, że gdy dzisiaj wyskoczyłam szukać go do lasu, sama dałam się kilka razy zwieść pozorom, wodząc wzrokiem za przelatującymi tu i tam kawkami. Na szczęście jest jedna rzecz, która znacząco odróżnia go od innych czarnych ptaków, a mianowicie czerwona czapeczka na głowie - u samca większa biegnąca od czoła do potylicy, u samicy mniejsza czerwona plamka znajdująca się tylko na potylicy. W przeciwieństwie do innych dzięciołów dziecioł czarny jako jedyny lata w linii prostej, a nie falistej. Tak jak już wspominałam wcześniej, obecność dzięcioła czarnego najłatwiej ustalić po dźwiękach, które wydaje. Są one naprawdę charakterystyczne. W pierwszym odruchu przywodzą na myśl jakiegoś drapieżnego ptaka, a to z uwagi na ich przeciągły charakter. Zazwyczaj jest to odgłos ciągły, wysoki, doniosły, głośny, kwilący, choć mogą to być również dźwięki krótsze, metaliczne, wibrujące. W każdym razie są to odgłosy, wobec których trudno przejść obojętnie. Możesz odsłuchać je tutaj. Choć dzięcioł czarny występuje na całym obszarze kraju, jest ptakiem raczej nielicznym i rzadko spotykanym. Zazwyczaj gniazduje w dziupli wykutej w pniu starego drzewa. Takich dziupli nie brakuje w starych sosnach na moim terenie. Żywi się larwami, poczwarkami, dorosłymi owadami żyjącymi w drewnie, również mrówkami. W tym celu potrafi rozkuwać obumarłe pnie i wykuwać duże dziuple w zdrowym drzewie. Podobnie jak inne dzięcioły również opukuje drzewa i nieraz da się posłyszeć jego doniosłe stukanie. Widok pnia drzewa ogołoconego do żywego z kory zazwyczaj od wysokości 2 metrów wzwyż, ale czasem i od podstawy, to typowa pozostałość po żerowaniu jednego z dzięciołów, w tym również dzięcioła czarnego. Jest to ptak osiadły. Nie powinien więc dziwić fakt, że będziemy go spotykać regularnie na danym terenie, zwłaszcza na wiosnę. Jest to również gatunek chroniony. Nota opracowana na podstawie informacji zawartych na stronie Ptaki.info oraz Głosy ptaków.pl. Widziałeś w lesie dziwne drzewa ogołocone z kory i podziurawione? Zastanawiałeś się, co za zwierzę mogło to zrobić? A może to jednak człowiek? To sprawka dzięcioła. Paradoksalnie daleko mu do lekarza drzew. Wejdź na Dziczenie, aby zobaczyć zdjęcia i dowiedzieć się więcej. P.S. A jednak, udało mi się zrobić zdjęcie. Dzięcioł czarny pojawił się ponownie na terenie. Wszystko wskazuje na to, że musi tu być stałym bywalcem. Być może gniazduje nieopodal.
Nie mogąc doczekać się zapowiedzi XII Dnia Wierzby Głowiastej na Mazowszu organizowanego przez Towarzystwo Przyrodnicze Bocian, zajrzałam na konto fb TP Bocian i miło się zaskoczyłam, dopiero teraz odkrywając (wkrótce minie rok, odkąd nie mam konta fb) sierpniowe zdjęcia wierzb ogłowionych przez nas w trakcie XI Dnia Wierzby Głowiastej na przełomie lutego i marca zeszłego roku. Piękny widok. Bardzo się cieszę, że mimo wszelkich przeszkód, w szczególności niespodziewanego ataku zimy, wzięłam udział w tym wydarzeniu i przyczyniłam się do tego, że jedna z polskich dróg może pochwalić się wzorcowo ogłowionymi wierzbami. Podczas wydarzenia poznałam wielu równie pozytywnie wierzbowo nakręconych ludzi. Mam nadzieję, że spotkamy się wszyscy w tym roku na XII Dniu Wierzby Głowiastej! TP Bocian dziękuję za pamięć i oznaczenie mnie pod tym wpisem. Zdjęcia pochodzą ze strony facebook TP Bocian https://pl-pl.facebook.com/tpbocian/ Relacja z XI DZIEŃ WIERZBY GŁOWIASTEJ na Mazowszu z TP Bocian: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/xi-dzien-wierzby-glowiastej Relacja z DOŻYNEK WIERZBOWYCH: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/uciekam-w-plener-dozynki-wierzbowe Cóż to za lekkomyślne liści poruszenie w ten przedwiosenny dzień zimowy? Leniwie umykam przed drzewami spadającymi cieniami pod koła. Słońce rozpuściło dyskretnie włosy w alejkach parkowych. W kącie oka umyka dostojna ławeczka. Tyle pokus. Może potem... umówiłam się na randkę z wiosną. Przedsiębiorczość W końcu słońce wyszło zza chmur i po raz pierwszy od dawna powiało wiosną. Obiecałam sobie, że jeżeli najbliższa niedziela będzie słoneczna, udam się nad rozlewisko Utraty w Krakowianach, aby wreszcie trochę tam z prawdziwego zdarzenia pomyszkować. Choć znajdujący się tutaj staw skuty był wciąż lodem, najwyraźniej zapomniałam, że jest weekend, i to na dodatek dzień niehandlowy, a to oznacza natłok ludzi. Nie zabrakło wędkarza, rodzin z dziećmi i zakochanych par. Umknęłam więc czym prędzej jedną z wydeptanych przez zwierzynę ścieżek wzdłuż podmokłego zwykle brzegu w postanowieniu obejścia zbiornika dookoła. Odetchnęłam z ulgą, nie spotykając nikogo po drodze. Ludzie obierają na szczęście wciąż bezpieczne ludzkie ścieżki. Właściwie takim pierwszym zwiastunem wiosny stały się w tym roku dla mnie dzięcioły. Gdy w okolicy zaczynają intensywnie rozbrzmiewać charkaterystyczne postukiwania, poszczekiwania i odgłosy jakiegoś wielkiego poruszenia w gałęziach drzew, to oznacza, że dzięcioły są we wiosennym, to znaczy godowym nastroju. I nad Utratą ich nie zabrakło, chociaż pierwsze skrzypce zagrało spotkanie z myszołowem, który musiał obserwować mnie dłuższą chwilę z wierzchołka jednej ze strzelistych olch porastających koryto rzeki. O jego obecności uprzedziła mnie spadająca gałąź i charakterystyczne drapieżne pojękiwanie. Chwila moment wzbił się wysoko w powietrze i poszybował nas wierzchołkami drzew na prześwitującą zza ściany lasu polanę. Przez chwilę widziałam go jeszcze jak kołował nad błoniami po to, aby po dłuższym oczekiwaniu skapitulować i wrócić do drogi. Po drodze rozglądałam się za rosnącą tutaj na wiosnę śledziennicą skrętolistną (Chrysosplenium alternifolium L.). Z ulgą odszukałam roślinę wśród warstwy zbutwiałych liści i olszynowych szyszek. Ucieszyłam się na widok młodych listków. Wiosna murowana. Na odchodnym posłyszałam ponownie pojękiwanie myszołowa, wrócił kołował mi teraz nad głową, jakby złorzecząc w triumfalnym uniesieniu przed ponownym wkroczeniem na jego terytorium. Samotna wyspa Gdy tylko zajechałam nad zbiornik, bacznie obserwowałam przeciwległy brzeg w poszukiwaniu oznak dzikiego życia. Nie musiałam długo czekać. Moją uwagę zwróciło momentalnie białe poruszenie wśród gęstych turzycowych kęp. Z oddali trudno było stwierdzić z całą pewnością, co to za ptak, choć intuicja nakazywała podejrzewać, że to jednak nie łabędź, ale czapla biała (Ardea alba). Te domysły rozwiał ostatecznie widok wzbijającyh się do lotu ptaków zaniepokojonych hałasem, który zrobiłam w krzakach, próbując znaleźć dogodniejsze miejsce do obserwacji. Na szczęście ptaki wróciły szybko na swoje miejsca i kontynuowały przerwaną wcześniej toaletę. Zakochana para. To kolejna oznaka wiosny. Podczas gdy prawy brzeg stawu żyje własnym dzikim życiem, po jego lewej stronie znajduje się rozległa polana z licznymi starymi jabłonkami i podupadłymi domkami letniskowymi. To musiało być kiedyś piękne miejsce na letnisko. Pełna zachwytu dla tych starych drzew owocowych przechadzałam się pod ich rozłożystymi poskręcanymi gałęziami wciąż obciążonymi pomarszczonymi, szczerniałymi suszkami owoców, których ostatnia jesień nie poskąpiła. Żałowałam, że nie przyjechałam tutaj wtedy i nie zebrałam trochę owoców, bo teraz chodziłam po prawdziwym pobojowisku marności. Gdzieniegdzie nie brakowało śladów bytności dzików. Nie dziwię się. Niektóre jabłka, mimo mrozu, wciąż wyglądały całkiem soczyście. Starość, nieradość. Piękno Archeologia Home, sweet home Niestety wszystko się pozmieniało po drodze. Powiew pozornie cywilizowanej europejskości w postaci ubijanych na jedną modłę dróg w cukierkowych opakowaniach kontrastuje z okalającymi je nieużytkami, które kiedyś były zapewne polami uprawnymi usłanymi starymi chatami, wierzbowymi szpalerami i kapliczkami na rozdrożach. Teraz wytyka się te nieużytki jako przykład polskiej niegospodarności i zacofania, a przecież nie zawsze tak było. Niektóre z tych rozdroży zamieniły się w ronda umożliwiające jeszcze bardziej skuteczne i bezkolizyjne omijanie się nawzajem. Przydrożna kapliczka wylądowała gdzieś na niedostępnej twierdzy pobocza i, choć pozwolono jej nadal trwać, a raczej przemijać, pozwolono również zarosnąć na tyle, że z trudem można ją jeszcze dostrzec z drogi wśród wysokich zarośli. I tak oto w oko kierowcy rzuca się nagle turkusowa posągowość krzyża ledwo górująca nad zaroślami. By się tam dostać, trzeba złamać przepisy owej cywilizowanej europejskości. Mimo braku miejsa do zatrzymania zjeżdżam najbardziej jak się da w podmokłe gliniaste pobocze oczywiście idealnie na zakręcie, na wszelki wypadek zapalam awaryjne i brodzę w górę po grząskim podłożu. Data na posągu wskazuje, że kapliczka ma około 100 lat. To nie tak, żebym była jakaś religijna, właśnie uświadamiam sobie, że nawet nie klęknęłam, nie pomodliłam się, nawet nie przeżegnałam, choć w sumie po co te konwenanse, grunt, że w ogóle zaznaczyłam jej istnienie swoją obecnością. Przydrożne kapliczki są w istocie symbolem religijności w Polsce, stanowią jednak również integralną część polskiego krajobrazu, są swoistym symbolem polskiej wsi, częścią kulturowej spuścizny, wreszcie dziełami sztuki. To przy nich w okresie majowym wciąż gromadzą się jeszcze ludzie sami z siebie bez udziału księdza, burmistrza, prezydenta czy wojska polskiego i owszem modlą się, śpiewają pieśni religijne, ale również i przede wszystkim ze sobą rozmawiają na różne tematy i paradoksalnie rozmowy te wcale nie są nacechowane politycznie, w tym prawicowo, choć oczywiście o wiele łatwiej coś szufladkować, jeśli nie bierze się w tym bezpośredniego udziału. Patrzę na te zdjęcia i wciąż ten widok razi mnie w jakiś niewytłumaczalny sposób. Z dwojga złego wolałabym w istocie bezkresny nieużytek poprzecinany polnymi drogami i niebieski krzyż niż ten zaiście nieprzyjazny człowiekowi widok. Na ro... na rondzie
Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
To miał być krótki wypad do lasu. Coś w stylu "zaraz wracam", choć nie wiem, jak długo będę się jeszcze oszukiwać, że nie oznacza to w moim przypadku czegoś zupełnie przeciwnego. Ostatnim razem w dolinie rozlewiska Czarnej Hańczy wypatrzyłam w gęstwinie olszyny porastającej meandry rzeki - lisa, a właściwie wpierw usłyszałam pierwsze godowe odgłosy najprawdopodobniej zbliżających się do siebie osobników nieco przypominające gardłowe zawodzenie jakiegoś ptaka. Mi skojarzyły się z gdakaniem kur. Wpierw założyłam, że odgłosy te dochodzą napewno z jakiegoś gospodarstwa po drugiej stronie rozlewiska. Szybko jednak obaliłam tę hipotezę. W okresie od około połowy stycznia do połowy lutego, zależnie od regionu, trwa bowiem ruja u lisów. To jedyny okres w roku, kiedy można mieć szczęście zobaczyć te sprytne stworzenia w parach, a nie w pojedynkę. Co ciekawe są to zwierzęta jak najbardziej społeczne, żyjące w grupie, choć upiorności tej ciekawostce nadaje fakt, że większość osobników żyjących w stadzie jest potomkami samicy i samca alfa. Mioty pozostałych samic są eliminowane przez przewodzącą parę lub pozostałych członków stada. Samce w tym okresie toczą ze sobą zaciekłe boje, co mogło być przyczyną kulenia osobnika, którego widziałam nad rozlewiskiem. Wracając jednak do mojej ostatniej wyprawy... intuicja podpowiedziała mi, żeby zamiast w dół rozlewiska udać się jednak w przeciwnym kierunku pod osłonę rozłożystych parasolowatych gałęzi pokaźnych suwalskich świerków. Tam ku mojemu zdziwieniu nie tylko wypatrzyłam ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta wzdłuż koryta krętej rzeki, ale również tajemniczy znak wyryty w korze jednego ze świerkowych pni. Tajemniczy trójkąt w pierwszym odruchu przywiódł mi na myśl symbol oka opatrzności, choć równie dobrze mógł to być wyryty przez dziecko wyimaginowany kadłub wizjonerskiego pojazdu poruszającego się na dwóch kołach, promieniście rozchodzacych się kolistych śladach pozostałych po niegdysiejszych gałęziach. Ścieżka przylegała praktycznie do koryta rzeki. Podejrzewam, że zima to jedyny okres, kiedy można poruszać się tędy suchą nogą, choć zdarzają się miejsca, gdzie woda przenika czarno warstwę śniegu ubitą śladami zwierząt. Po drodze napotkałam liczne zwykle podmokłe turzycowiska przykryte śnieżną pierzyną. Można je odróżnić po tym, że powierzchnia jest jakby pofalowana. Co najmniej jakby pod warstwą śniegu teren usiany był licznymi kretowiskami. Te wypukłości znaczą gęste kępy turzyc. Intrygujący widok. Zapomniałam dodać, że zima na Suwalszczyźnie trwa w najlepsze w pełni znaczenia słowa „zima”. Temperatura utrzymuje się praktycznie ciągle poniżej zera, bywają dni, kiedy spada poniżej 20 stopni, pogoda bywa zmienna jak w marcu, śnieg pada prawie codziennie w mniejszym lub większym stopniu, ziemię pokrywa więc całkiem imponująca warstwa zmarzniętego śniegu, koryto rzeki w prawdzie nie zamarzło, wszystko płynie, podmokłe brzegi da się jednak przebyć suchą nogą, a pozbawione liści korony drzew odcinają się jasno od zachmurzonego szarego nieba bielą pokrywającego gałęzie śniegu. Po drodze mijam liczne bobrze żeremia. Nie dostrzegam jednak żadnych śladów w okolicach ziemnych jam. Najwyraźniej bobry oddały się snu zimowemu. Intryguje mnie tajemniczy szum. Dało się go posłyszeć już nieraz z wyżej położomych trerenów oddalonych znacząco od doliny rzeki. Nieodparcie przywodzi na myśl dźwięk wodospadu, ale o ile mi wiadomo, nie ma tu raczej żadnego wodospadu, poza sztucznie stworzonym spadkiem przy ruinach młyna przy turtulskim zbiorniku, ale to przecież zupełnie w przeciwnym kierunku. Im bardziej posuwam się do przodu, tym szum staje się głośniejszy. W końcu dostrzegam całkiem wysoką tamę zbudowaną przez bobry. Przypomina trochę idealnie wycięty stopień na rzece, gdyby nie pojedyncze sterczące w poprzek gałązki pokryte lodową otoczką. Z niektórych zwisają imponujące lodowe twory. Niektóre przypominają klasyczne sople, inne to prawdziwe arcydzieła sztuki nowoczesnej a la Sagrada Familia. Sztuka lodu to jeden z chyba najbardziej imponujących przejawów kreatywności matki natury. Po drodze napotykam jeszcze dwa mniejsze stopnie na rzece. Bobry z całą pewnością mogą spać spokojnie. Te tamy sprawiają wrażenie jak najbardziej solidnych budowli. W pewnym momencie zwracam uwagę na trop jakiegoś psowatego. Już raz nad pobliskim jeziorem zignorowałam podobny trop, więc tym razem postanawiam go zdokumentować i pójść dalej tym śladem w nadziei na jakieś ciekawe spotkanie trzeciego stopnia z jakimś dzikim mieszkańcem tej bajkowej krainy. Często chodzę po śladach zwierząt - wydeptane przez nie ścieżki z pewnością uchronią przed zbyt głębokim śniegiem i innymi pułapkami. Mojego niewidzialnego przewodnika ewidentnie zmorzyło pod drodze pragnienie. Postanowił podejść nad brzeg rzeki i się napoić, po czym udał się w dalszą drogę. Trop urwał się jednak u progu świerkowego lasu, symbolicznej bramy wiszącej doliny Gaciska. To jednak temat na kolejną wyprawę. W końcu miałam zaraz wracać, a przeszłam dosłownie samą siebie. Postanawiam przyśpieszyć tempa. Aż tu nagle... dostrzegam kątem oka jakieś poruszenie tuż przy brzegu na tle ciemnego lustra wody. Spoglądam w tamtym kierunku i co widzę? Małe zwierzątko łasicopodobne o ciemno brunatnej zmierzwionej od wody sierści wpatrzone we mnie z równym niedowierzaniem, jak ja w nie. Chyba oboje nie sądziliśmy, że jeszcze dzisiaj spotkamy tutaj żywą duszę. Dziwi mnie to spotkanie, bo założyłam, że przy tak skrzypiącym przy każdym kroku śniegu spłoszę pewnie większość zwierząt. Tutejsze zwierzęta muszą być albo na tyle obyte z ludźmi, że się ich nie obawiają, albo wręcz przeciwnie. Takie spotkania są dla nich rzadkością i widok dziwnego dwunożnoego stworzenia wzbudza ich naturalną ciekawość. Wyciągam aparat i próbuję zrobić zdjęcie stworzonku zanim umknie, gdzie pieprz rośnie. Nie mogę złapać ostrości. Tymczasem zwierzątko wskakuje do wody i znika. Dostrzegam jedynie charakterystyczne promienie rozchodzące się po powierzchni wody na boki w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili z wody wynurza się tam podłużne czarne ciałko i znika za porośniętym zielono mchami rosnącym tuż nad lustrem wody rozwidlającym się podwójnym pniem starej olchy. Czarna główka pojawia się w przerwie pomiędzy pniami i bacznie mnie obserwuje, wykonując przy tym posuwiste ruchy, przypominające ocieranie się. Być może to jakiś osobliwy sposób na wysuszenie futerka, może znaczenie swojego terenu, a może próba dosięgnięcia czegoś leżącego poniżej. Postanawiam cierpliwie poczekać aż emocje opadną i stworzonko zacznie kontynuować swoje sprawy. W międzyczasie dostrzegam żabę leżącą na cienkiej lodowej krze wzdłuż brzegu tuż pod moimi stopami. Wszystko wskazuje na to, że przeszkodziłam w polowaniu. Co najciekawsze, po chwili zauważam, że stworzonko opuszcza swoją kryjówkę z kolejną zdobyczą w pyszczku. Oddala się. Już myślę, że to koniec spotkania. Stworzonko chowa jednak zdobycz za pniem jednego z drzew i ponownie podbiega do brzegu. Chwyta coś w pyszczek i znowu biegnie w głąb lądu, kopie w śniegu i zostawia tam nosidełko. Ponownie podbiega do brzegu, rozgląda się, po czym daje nura w wodę. Tym razem nie nurkuje tak, jak ostatnio, ale chyba ośmielone, przepływa rzekę wpław. Podłużne czarne ciałko wyraźnie odcina się na powierzchni wody. Na brzegu czekają najwyraźniej kolejne, wcześniej złowione zdobycze, ponieważ zwierzątko kontynuuje chowanie ich w różnych kryjówkach wzdłuż brzegu, zbliżając się coraz bliżej mnie. Ostatecznie zatrzymuje się jakieś 3 metry ode mnie. W pyszczku trzyma jedną żabę, obok leżą ledwo żywe dwa inne żabie ciałka. Czyżby właśnie dlatego nurkowało pod wodą, aby wyciągnąć pogrążone w zimowym śnie żaby spod kamieni i gałęzi zalegających na dnie rzeki? Zwierzątko, po dłuższej obserwacji mojego zachowania i najwyraźniej dojściu do wniosku, że nie jestem zainteresowana jego konsumpcją, postanawia samo oddać się uczcie. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ nie mogłam wymarzyć sobie chyba lepszego miejsca, by nakręcić całkiem dobrej jakości film. Prawdziwy żabojad. Ciekawe, czy menu tego stworzonka mogło być inspiracją dla Francuzów. Wszakże oni również gustują w żabich udkach. Gdy już wszystko wskazywało na to, że po uczcie zwierzątko oddali się, okazało się, że najwyraźniej zostałam przez nie zakwalifikowana jako osobnik najmniejszego zagrożenia, bo zbliżyło się dosłownie pod sam mój nos. Dzieliło nas nie więcej jak metr. Całe to ryzykanctwo z łakomstwa. Po to, aby oczywiście porzucona pod moimi nogami żaba nie zmarnowała się. Nie będę ukrywać, bardzo podoba mi się takie podejście do jedzenia, choć żarłoczność tego małego stworzonka przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Całkiem możliwe, że wkrótce okaże się, że te liczne zapasy w tak licznych kryjówkach mają sens. Wiewiórki działają na podobnych zasadach i wykazują się podobno niezawodną precyzją w odnajdywaniu swoich spiżarni, gdy nadejdzie potrzeba, co najmniej jakby miały wbudowany gps. Być może podobnie jest w przypadku norki amerykańskiej (Mustela vison), którą spotkałam podczas dzisiejszej wyprawy. Poczekamy, zobaczymy, jaką pogodę przyniosą najbliższe dni. Póki co jest ciepło i nie ma opadów, ale to może się w każdej chwili zmienić. Jeżeli chwyci mróz i koryto rzeki zamarznie, norka nie będzie mogła już nurkować i wybierać żab z ich podwodnych kryjówek pod kamieniami i gałęziami. Będzie musiała zdać się w całości na zmagazynowane zapasy. No dobrze, dostąpiłam zaszczytu poobserwować zwierzątko w trakcie jego tajnej misji, wszakże sobota to dzień gospodarczy, a także podczas tak intymnego momentu, jak zasłużona uczta po tak ciężkiej pracy, ale czyż nie mam wstydu? Ileż można się gapić? Norka postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce, rzuciła mi ostatnie pogardliwe spojrzenie, jakże można gardzić żabim udkami przecie? chwyciła w zęby lężącą pod jej nogami żabę i zaczęła oddalać się wzdłuż brzegu posuwistymi ruchami swojego podłużnego ciałka, po czym dała nura i wynurzyła się na drugim brzegu, znikając po chwili w gęstwinie olszynowych pni. Tyle ją widziałam. Chyba miała rację. Najwyższy czas iść w swoją stronę. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia na terenie niemal całej Europy występowała norka europejska (Mustela lutreola). Od norki amerykańskiej odróżniały ją dwie, a nie jedna dolna jak u tej pierwszej białe wargi. W skutek nadmiernych polowań i dewastacji środowiska gatunek ten został praktycznie całkowicie wytępiony w Europie. Można ją spotkać jeszcze na wschodnich krańcach Europy, ale rzadko. Norka amerykańska, z kolei, została sztucznie wprowadzona do środowiska przez człowieka w pierwszej połowie XX wieku, m.in. uciekając z ferm futrzarskich, skutecznie wypierając norkę europejską z jej dotychczasowych ostoi. Sposób życia i odżywiania plasuje norkę gdzieś pomiędzy tchórzem a wydrą. Jest związana ze środowiskiem wodnym, które stanowi dla niej główne źródło pożywienia. Poluje, pływając i nurkując, na żaby, ryby, ptaki wodne i ich jaja. Przy obfitości pożywienia gromadzi zapasy. Nie zasypia na zimę. Zazwyczaj można ją spotkać zarówno za dnia, jak i w nocy na zarośniętych pasach brzegowych nad niecałkowicie zamarzającymi zimą wodami śródlądowymi. Sama kopie nory nad brzegami zawsze z jednym dojściem od strony wody i na wypadek powodzi z kominem wentylacyjnym i przynajmniej jednym dojściem od strony lądu. Prowadzi samotniczy tryb życia. REFLEKSJA Stalker: The Zone is a very complicated system of traps, and they're all deadly. I don't know what's going on here in the absence of people, but the moment someone shows up, everything comes into motion. Old traps disappear and new ones emerge. Safe spots become impassable. Now your path is easy, now it's hopelessly involved. That's the Zone. It may even seem capricious. But it is what we've made it with our condition. It happened that people had to stop halfway and go back. Some of them even died on the very threshold of the room. But everything that's going on here depends not on the Zone, but on us! Writer: So it lets the good ones pass and kills the bad ones? Stalker: I don't know. I think it lets those pass who have lost all hope. Not good or bad, but wretched people. But even the most wretched will die if they don't know how to behave. You have been lucky, it just warned you. "Stalker", Andrei Tarkovsky Dzisiejsza wyprawa dała mi do myślenia. Zdecydowanie tego typu wyprawy na przysłowiowego grubego zwierza należy odbywać samotnie, aby kończyły się powodzeniem. Tylko wówczas wydaje się możliwe w pełni zsynchronizować z otaczającą przestrzenią. Stać się jej cześcią. W grupie człowiek zachowuje się zbyt głośno. Jest zbyt rozproszony. Jest jakby obok. Jest wciąż bardziej częścią świata ludzi niż zwierząt. Przemierzając dzikie ostępy samotnie wszystkie zmysły jakby się wyostrzają. Człowiek staje się czujniejszy na każdy dźwięk i ruch, co niejednokrotnie pozwala mu dostrzec to, czego normalnie by nie zauważył, rozpraszając uwagę na to, co robią inni członkowie grupy. POST SCRIPTUM Mróż ściął lodem brzegi rzeki, jak szyby w oknie. Jeszcze woda płynie. Jeszcze szumi na leżących w poprzek koryta ściętych przez bobry pniach wysmukłych olch. Na śniegu widać krzyżujące się ścieżki różnych zwierząt. Panuje jednak przemożna cisza i bezruch. Może gdzieś w oddali da się posłyszeć szczekanie psa. Może gdzieś w świerkowych gałęziach zaszczebioce sikora uboga. Choć zaciął mróz, brak wiatru sprawia, że temperatura odczuwalna jest całkiem znośna. Jutro ma być jeszcze mroźniej. Jeśli mróz utrzyma się, powierzchnię płytkiej meandrującej Czarnej Hańczy zapewne skuje lód. Skuł mróz lodem rzekę, a zawieja śniegu pierzyną przykryła. Próbuję sobie wyobrazić, jak to musiało być za czasów prionierów, gdy ludzie po raz pierwszy przemierzali w zimie nieznane sobie ostępy. Czy w ogóle ktokolwiek myślał je przemierzać w tak nieprzychylnych okolicznościach przyrody? Wymagało to z pewnością wiedzy, doświadczenia i rozeznania w terenie na miarę zaprawionego trapera. Oto schodzimy bowiem w zagłębienie terenu, a tam olszynowy las zatopiony w śniegu. Z trudem można dojrzeć pojedyncze plamy zlodowociałej tafli rzeki przebijające ze śnieżnej pustyni, jeszcze trudniej dojrzeć te, które jeszcze przebija szemrzący nurt na spiętrzonych przez rzekę krach. Ja wiem, któredy bezpiecznie przejść, lecz ktoś kto stanąłby u wrót tego zimowego labiryntu pierwszy raz, zapewne zawahałby się. Więc podążam znajomą ściężką przykrytą grubą warstwą śniegu. Dzisiaj nie było tutaj jeszcze nikogo. Na prześwitującyh wśród śniegu skutych lodem taflach rzeki dostrzegam liczne ślady zwierząt zapewne znęconych wodą płynącą w jednej z nielicznych przerw w lodowej krze. Poznaczone śladami zwierząt zawiłe meandry rzeki przypominają sobą lodową autostradę. Gdzieniegdzie wiatr zawiał fatamorgany zasp łudząco przypominające naturalną rzeźbę terenu. Tak naparwdę to tylko ogromne zwały śneigu. I po raz kolejny myślę sobie, że nie spotkam dzisiaj pewnie żywej duszy w tej bajkowej krainie. A jednak i tym razem gdzieś w oddali wśród gęstwiny olszynowych słupów dostrzegam zwinne, drobne, podłużne ciałko starej dobrej przyjaciółki - norki amerykańskiej. Nie mam już wątpliwości, że ten urokliwy zakątek rzeki to jej terytorium. Niezmiennie krząta się w najlepsze pod kolumnami olszynowej świątyni. Tym razem w zakolu rzeki, który rzeka normalnie zalewa na wiosnę. Ostrożnie podchodzę bliżej do miejsca, z którego zerkała na mnie zza jednego z olszynowych pni. Nietrudno je dzisiaj pomylić, wszystko wyglądają niemalże identycznie, jakby ciosane na miarę przez matkę naturę, ale w końcu udaje mi się dostrzec stworzonko w momencie, w którym wyściubia zaniepokojną główkę z lodowej norki tuż u stóp strzelistej olchy. Ta norka zapewne prowadzi... pod wodę. Wyczuwam bowiem niepewny grunt pod nogami. Zapewne sama stoję na kruchej lodowej krze. Pocieszający wydaje się jedynie fakt, że jest tutaj w miarę płytko, a zmrożony zwykle grzązki podmokły grunt tak łatwo nie zapadnie się pod nogą. Póki co woda nie przebija przez grubą warstwę śniegu pod moimi butami, więc mogę spokojnie postać tutaj jeszcze chwilę. Ciekawa jestem, czy sama wygrzebała tę szczelinę w twardym śniegu czy jedynie wyszukała dogodne miejsce na... poszukiwanie pożywienia, a może schronienie? W każdym razie nie podoba się jej, że znowu zagladam jej przez okno i postanawia przedreptać do... swojej kolejnej kryjówki. Identycznej szczeliny oddalonej o zaledwie kilka metrów. Zapewne ma tutaj wiele podobnych kryjówek. Być może są to po prostu kolejne spiżarnie. Napotkana na ścieżce łania, samica jelenia szlachetnego (Cervus elaphus). Mazowsze, październik 2018 Jak wygląda jeleń, wie każdy, choć mało kto miał okazję zobaczyć tego majestatycznego rogatego króla polskich lasów na własne oczy. Najczęściej widujemy mniej czujne i płochliwe samice jelenia szlachetnego (Cervus elaphus), tzw. łanie, które przez długi czas nie były w centrum zainteresowania przyrodników, jakby w cieniu pozornie o wiele ciekawszych zachowań jeleni. Ale czy na pewno jesteśmy pewni, że widzieliśmy właśnie łanie? Jestem gotowa założyć się, że wielu przeciętnych zjadaczy chleba obudzonych w środku nocy i zapytanych, jak odróżnić łanię od sarny, poległoby na tym pytaniu. Choć sprawa wydaje się oczywista, częstokroć skrótem myślowym wrzucamy przyuważone na skraju lasu długonogie zwierzęta do jednego worka pod nazwą sarny. I tutaj przyznam się bez bicia, że sama złapałam się ostatnio na tym, że chyba wielokrotnie już popełniłam ten błąd. Okazuje się, że dla niewprawionego oka amatora przyrodniczych zagadek identyfikacja wcale nie jest taka prosta. Czym właściwie różni się sarna od łani? Otóż sarna europejska (Capreolus capreolus), potocznie zwana kozą, waży znacząco mniej (12-16 kg w porównaniu z ważącą ok. 70-80 kg łanią) i jest zwykle mniejsza od łani (w kłębie 75 cm, łania - ok. 110 cm), co oczywiście nie jest głównym wyznacznikiem przy braku możliwości porównania. Przede wszystkim sarnę można odróżnić od łani po charakterystycznym umaszczeniu. Ma ona zwykle charakterystyczną dużą plamę białej sierści pod ogonem, tzw. lustro. Łania z kolei jest jednolita w ubarwieniu, choć zdarzają się osobniki z żółtym lustrem pod ogonem podobnej wielkości, co u sarny! Sierść łani jest również nieco ciemniejsza niż u sarny, a samo zwierze ma smuklejszą, bardziej wydłużoną budowę ciała w porównaniu z mniej proporcjonalną i korpulentną sarną. Łania ma również bardziej wydłużony i wąski pysk. Na nagraniu powyżej widać raczej... łanie. Dosłyszany z oddali olszynowego gąszczu ryk jelenia (niestety niezarejestrowany na tym nagraniu) tuż po przebiegnięciu ostatnich trzech łani przez pole wydaje się nie pozostawiać wątpliwości. Moje przypuszczenia potwierdziła również rozmowa z tubylcem, który miał okazję, wracając któregoś wieczoru na rowerze, spotkać się oko w oko z jeleniem. Ponoć to duży byk w przeciwieństwie do tego, co mógłby sugerować usłyszany przeze mnie ryk. Od połowy sierpnia do połowy października, choć okres trwania rykowiska jeleni może przebiegać różnie, być dłuższy lub krótszy, zaczynać się później lub kończyć wcześniej, zależnie od regionu, jelenie odbywają legendarne rykowiska, podczas których zabiegają spektakularnymi pojedynkami i sławnymi nocnymi nawoływaniami o jak największą ilość łani. Im większy harem, a mówiąc precyzyjnie chmara, tym większy prestiż jelenia. Na wielkość chmary wpływ ma wiele czynników, m.in. wiek, wielkość i stan zdrowia osobnika częstokroć możliwy do ocenienia po cechach odgłosów, jakie wydaje. Im niższy głos, tym starszy i bardziej doświadczony byk, a tym samym lepsze, bo jednoznacznie świadczące o najlepszym przystosowaniu i zdolnościach przetrwania, geny. Paradoksalnie, choć mogłoby się wydawać, że łanie nie mają większego wpływu na to, któremu samcowi przypadną w udziale, one również muszą zabiegać między sobą o pierwszeństwo. Rykowisko to dość wyczerpujący okres dla jeleni, które w tym czasie najwięcej uwagi poświęcają walce o samice, bronieniu swojej chmary i rozmnażaniu kosztem jedzenia, tracąc tym samym wiele na wadze. Wiadomo, że na początku tego okresu są najsilniejsze i najzdrowsze, a to nie pozostaje bez znaczenia dla przekazywanego dalej materiału genetycznego. Na podstawie obserwacji naukowcy udowodnili, że łanie doskonale o tym wiedzą i rywalizują między sobą o pierwszeństwo, odstraszając rywalki kopnięciami, odpychaniem, przepychaniem, wymuszając tym samym pewnego rodzaju hierarchię ważności wśród samic w chmarze, a czasami nawet stosując inne bardziej wysublimowane fortele, jak domniemana próba ucieczki z chmary, oddalenia od chmary zwracająca momentalnie uwagę nabuzowanego jelenia, którą łania, być może nawet ta najniżej w hierarchii, może wykorzystać na swoją korzyść. Taką historię w barwną literaturę przemienia Simona Kossak na kartach jednej ze swoich książek poświęconych jeleniowi. Łania z młodym. Smukła, wydłużona sylwetka i głowa to jedna z cech charakterystycznych dla łani odróżniająca ją od mniejszej sarny. Puszcza Augustowska, wrzesień 2018 Sarna z młodym na wierzbowisku. Na zdjęciu widoczne białawe zabarwienie tylnej części ciała pod ogonem, ale również szyi. Sarniątka do 6 tygodnia życia cechuje również szczególne ubarwienie - trzy rzędy białych plamek na grzbiecie. Cętki u młodego jelenia są przypadkowo rozłożone i zanikają w wieku 6 miesięcy. Mazowsze, marzec 2018 Spłoszone sarny podczas ucieczki. Charakterystycznym zachowaniem dla saren i łani jest nieruchomienie w obliczu zagrożenia, a następnie zazwyczaj szybka ucieczka Samiec sarny europejskiej (Capreolus capreolus), potocznie zwany rogaczem lub kozłem, w żargonie łowieckim określany również jako sarniak, jest o wiele drobniejszy od jelenia (14-21 kg w porównaniu z ważącym 100-250 kg jeleniem). Jego poroże jest również o wiele mniejsze. W przeciwieństwie do jelenia szlachetnego kozioł wykazuje zachowania terytorialne i związaną z tym agresję niezależnie od rui u samic, która przebiega zarówno w lecie, jak i w zimie. Zwykle prowadzi samotniczy tryb życia. Mazowsze, wrzesień 2018 Sarny żerujące na pastwisku pod lasem w okolicach dolnego Bugu. Począwszy od jesieni zwierzęta gromadzą się w większe stada, tzw. rudle, którym przewodzi doświadczona samica. Na wiosnę rudle rozpadają się. Samice szukają bezpiecznych kryjówek do okocenia i odchowania młodych. Ciekawostką jest, że nie przebywają na stałe z młodymi, gdyż zapach samicy mógłby przyciągnąć drapieżnika. Młode nie wydziela zapachu, za wyjątkiem wydzieliny z gruczołów ocznych, która jest czytelna tylko dla samicy i stanowi główny sposób porozumiewania się z matką. To dzięki temu zapachowi samica jest w stanie odnaleźć osamotnione młode. Mazowsze, jesień 2016 Zaalarmowana sarna. Wcześniej w towarzystwie buszowała beztrosko w zbożu. W lecie sarny opuszczają lasy i żerują na polach, łąkach i w zbożu. Na jesieni wracają z powrotem do lasu, gdzie jest im łatwiej przeżyć zimę w większym stadzie. Mazowsze, sierpień 2017 Sarna żerująca na wierzbowisku na terenach podmokłych. Obgryzanie młodych pędów i pączków wierzchołkowych młodych drzew jest jedną z największych bolączek rolników i leśników. To dlatego leśnicy odgradzają nowo nasadzone drzewa w lesie, a rolnicy sady lub pola wysokimi ogrodzeniami. Mazowsze, wiosna 2017
Claudia przypomniała mi, że chyba zaniedbałam swój ogród. Toż to już październik, a ja nie zebrałam jeszcze wszystkich warzyw, nie wspominając o przygotowaniu grządek na nowy sezon. Pierwszy dzień po powrocie spędziłam więc w ogrodzie. Po ogarnianiu całego tego urodzaju do białej nocy zostały mi tylko buraczki, które postanowiłam zostawić sobie na rano. Po porannej walce z buraczkami nic nie wskazywało na to, że kolejny wieczór spędzę równie pracowicie, a tu niespodzianka. To miał być krótki wypad rekonesansowy do pobliskiej brzezinki na zbiór podgrzybków zajączków, które specjalnie, jak się okazało, się nie rozchulały. Właściwie nie zdążyłam zrobić nawet dziesięciu kroków od bramy, gdy trafiłam na kaniowy sejmik. Dziesięć rosłych okazów na raz jeszcze mi się nigdy w życiu nie trafiło, a że jesienią grzyby goszczą na moim talerzu niemal codziennie, podjęłam wyzwanie przetworzenia wszystkich. Podgrzybków zajączków w pobliskiej brzezinie tyle, co kot napłakał. Trafił się jednak niezwykle urodziwy gość z rodziny gwiazdoszowatych Geastraceae, a właściwie cała rodzina, bo było ich tam z cztery, a może i pięć. Nie sądziłam, że takie cuda tu u mnie mogą wyrosnąć, ale cóż, po zeszłorocznym urodzaju prawdziwków, nazbierało się chyba z 50 sztuk, nic nie powinno mnie dziwić. Jest tak wiele odmian tego grzyba, że przykro mi, ale nie podejmę się identyfikacji. Nazwijmy go po prostu gwiazdoszem. Z pewnością ucieszy oko artysty, ale nie podniebienie konesera, a szkoda, bo widziałabym go jako dekoracyjny dodatek do jakiegoś dania. Niestety ten grzyb nie jest jadalny. Podgrzybków znalazłam tylko cztery. No trudno, idę dalej dla odmiany do borowikowego królestwa, ale i tam nic. Trafił się jeden mały podwójny prawdziwek i dwie pieczarki białawe (Agaricus arvensis Schaeff.). Te ostatnie zbieram "w ciemno". Pojawiają się na stałym stanowisku rok rocznie. Migdałowo-anyżkowy zapach nie pozostawia żadnych wątpliwości. Korzystając z okazji postanawiam udać się nad pobliskie stawy nazbierać jeszcze trochę malinowego ziela do ususzenia. Na niektórych gałązkach ostały się jeszcze owoce, a nawet po raz drugi zakwitły kwiaty. Wykorzystam ziele na napary. W drodze powrotnej zaglądam jeszcze na tarninowe pole. Śliwa tarnina to zapomniany owoc, który niegdyś uchodził za ogromny rarytas. Małe czarne śliweczki na surowo są ziarniste i gorzkie. Po przemrożeniu i przetworzeniu stanowią idealny dodatek do mięs. Kiedyś trzeba spróbować. W porównaniu z zeszłym rokiem śliwa tarnina w tym roku obrodziła. Taka okazja może się nieprędko powtórzyć. No i zrobiło się bardzo kolorowo i bogato w mojej kuchni. Jak ja lubię taki urodzaj. Poczucie, że z głodu się raczej nie umrze w najbliższym czasie niezwykle poprawia morale. No to miłego wieczoru moja droga! Samo się nie przerobi.
Good luck and... good night :) |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|