Walne poruszenie troglodytów. Czy starczy im sił?! Zawsze gdy widzę słoneczniki, pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy to Bruno Schulz i jego elegia o słoneczniku chorym na elefantiasis ze "Sklepów cynamonowych". Dopiero gdy zanurzyłam się w tym morzu rozpaczy, przyszły inne osobiste refleksje. Słoneczniki rosły i rosły, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu dom i gospodarza poniosły. Mówili, że i słusznie, bo ponoć ani serca ani rąk do roślin nie miał Ja się boję słoneczników, bo one mają takie straszne paszcze jakby zaraz miały kogoś pożreć. Niewinne liście okalające tarcze nasion przypominają mi czasem ostre kły Macierzyństwo SKETCHBOOK Ucieczka z Częstochowy. Industriada. Pomiędzy naturą a przemysłem Moja wypowiedź na temat "Industriada. Pomiędzy naturą a przemysłem". Uciekałam w takim popłochu, że nawet nie zrobiłam zdjęcia jedynej chyba tym razem przyjaznej wizytówki miasta, której uczepiłam się jak rzep psiego ogona, próbując ratować tę podróż przed kompletnym fiaskiem - urokliwej alejki wijącej się pod osłoną drzew pośród bujnego ziela zapewne kwitnącej żółto nawłoci prześwitującej gdzieś niczym bezpieczna przystań pomiędzy jednym a drugim przęsłem upiornego wiaduktu nad ruchliwą ekspresówką. Na więcej najwidoczniej nie było mnie już tego dnia stać. Widok ten stał mi przed oczami całą drogę powrotną zakłócany przez niepokojące dosłownie kilkuklatkowe przebitki surowego pejzażu wysokich ścian kamieniołomu czy ponoć jarmarczny klimat drogi wiodącej przez kolejne bramy do najświętszego sanktuarium w Polsce, w których nigdy w życiu nie postawiłam jednakowoż stopy. Niestety nic nie było w stanie mnie zatrzymać - ani wizja świętych obrazków na Jasnej Górze ani spaceru po rzekomo urokliwym kamieniołomie, których to być może nigdy już nie przyjdzie mi w życiu zobaczyć na własne oczy. Herr Perpetuum Mobile Golf wyrywał mi dosłownie kierownicę z rąk, zanim zdążyłam wyjechać na prostą na Jasną Górę, zanim zdążyłam dokonać w zmęczeniu niezdecydowania wyboru jednego z nielicznych zjazdów na kamieniołom przed niekończącym się torem przeszkód robót drogowych do Warszawy, z którego nie było już odwrotu. Po prostu uparł się, że nie, że zawracamy, nie zjeżdżamy, wracamy. Już od początku zresztą próbował zatrzymać mnie na wszelkie możliwe sposoby - przepaloną żarówką, zwichrowanym kablem nawigacji, zawieruszoną mapą, nie czyniąc jednakże na złość mojemu uporowi i nie piętrząc dalszych przeszkód w dotarciu do celu na czas. Wszystko wręcz jakoś korzystnie sprzyjało sukcesowi przynajmniej w początkowej fazie, mimo moich paradoksalnie złych przeczuć. Wiedziona jednak przekonaniem innych ludzi o mojej rzekomo defetystycznej skłonności, postanowiłam działać na przekór sobie. W drodze powrotnej poniósł mnie jednak niczym kamień w wodę niewzruszoną siłą rozpędu metalu, gum i śrub. Straciłam totalnie kontrolę. Jakby ktoś mi auto zaprogramował na natychmiastowy powrót. Ktoś musiał zachować rozsądek, skoro mi go najwyraźniej brakuje. Możnaby pomyśleć, że stary grat obdarzony jest jakąś niesłychaną inteligencją. A być może po prostu chciał zdążyć na dobranockę pola słoneczników przed zachodem słońca, które doskonale widział podczas ostatniego nocnego powrotu w przeciwieństwie do mnie i wiedział, że widok ten napewno sprawi mi przyjemność. Gdyby nie ta durna żarówka, skręcilibyśmy wcześniej i być może nigdy nie zobaczyłabym już znowu tam tego pola. To było największe pole słoneczników, jakie w życiu widziałam. Zaryzykowałabym nawet, że powietrze przesycone było zapachem uprażonych upałem nasion. Ki diabeł. Dusza nie samochód. Jedyne miejsce, w którym czuję się tak naprawdę bezpieczna. I pomyśleć, że niektórzy boją się starych samochodów. Jak piekielne kręgi ludzkiego świata przyszło mi przemierzać, skoro czuję się najbezpieczniej z nadżartym rdzy czasem czarnym karawanie. Być może to nieznośne poczucie bycia jedną nogą na innym świecie usprawiedliwia fakt, że sama się jeszcze nie rozpadłam w czasie połowicznego rozkładu własnych pierwiastków. Jak bym nie była sama i nie musiała się martwić o to, czy jest faktycznie tym, czym wydaje się być, czy czasami nie udaje, że jest tym, czym nie jest. Kompletnie odarty ze wszelkich pozorów. Jeśli wyprowadzi mnie w pole, to będzie czysta przyjemność słoneczników, a nie jakaś zakamuflowana podstępem ludzka igraszka z tego, że jestem po prostu naiwna. Może więc to nie była nawłoć, a jednak słoneczniki, a między tymi przęsłami portal otwierający lukę w przytłaczającej betonozie do innej lepszej czasoprzestrzeni czekającej mnie w niedalekiej przyszłości.
0 Comments
Gdybym wiedziała wcześniej... To miał być krótki spacer. Coś w stylu "Zaraz wracam", a oczywiście wyszła z tego podróż na księżyc. Czyli jakieś 15 kilometrów?! Że też mi się chciało. Czy ja nie byłam czasami zmęczona?! To już doprawdy zakrawa o masochizm. Nic dziwnego, że pogubiłam gdzieś drogowskazy czasu, a nawet zaliczyłam deja vu. Byłabym gotowa przysiądz, że minęłam dwukrotnie tego samego człowieka na szlaku w niewielkim odstępie czasu. Ostatnio nie poznaję Kampinosu. Spontaniczna uwarunkowana meteorologicznie decyzja o przecieraniu nowego szlaku przysporzyła mi wrażeń rodem z filmów Davida Lyncha. Tajemnicze tablice, czerwony balonik, powiało Śląskiem, czyżby przywiało mi go z jednego z obrazów Grzegorza Chudego? czy to prowokacja? chyba nie mam siły na kolejny powrót w tym roku (ale na 15 km po Kampinosie to mam!)... Nie będę ukrywać, nie wiedziałam, co myśleć... Dopiero po powrocie spojrzałam na mapę i zauważyłam faktycznie ostre wcięcie granicy parku niemal stykające się czubkiem ze szlakiem, ale żeby aż tak ostro? ...papier toaletowy, zaraz obok wody towar deficytowy w Australii, o który przecież tak niedawno Polacy gotowi byli się zabijać, wisi sobie jak gdyby nigdy nic w środku lasu (Czy to ukryta kamera? A może druga Australia? W sumie klimat nam się ostatnio taki zrobił, że łatwo zapomnieć o tym, jak wygląda deszcz, brakowało tylko puszki z tabliczką z napisem powiedzmy "10 gr za listek"). Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Nieco apokaliptycznie niczym ze "świata bez ludzi". Tylko niezmordowani grzybiarze snują się jak zombie ze swoimi upiornymi reklamówkami, pozostawiając po sobie krajobraz po bitwie. Grzybki bez główek i te sprawy. A więc może jednak "Miasteczko Twin Peaks"?! Ostatni zachciankowy przystanek po lody w lokalnym sklepie rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Zniecierpliwiona ekspedientka, randka pod sklepem, odechciało mi się lodów. Agatha Christie zrobiłaby z tego niezły kryminał, a Lynch z całą pewnością kolejne psychodeliczne arcydzieło. A ja poczułam się tym wszystkim po prostu strasznie zmęczona. Złoci się jesieni cień. Owocująca konwalia Łuskwiak. Grzyb z rodziny Pholiota Chyba świecznik rozgałęziony (Clavicorona pyxidata). Bardzo trudny do odróżnienia od koralówki (Ramaria). Niestety rozważania mykologów na temat rozgałęzień palczastych a kandelabrowych, zakończeń miseczkowych a zaostrzonych powodują, że przestaję wierzyć w to, że potrafię odróżnić palce od kandelabrów, miseczki od ostrzy. Chyba miseczki?! Odsyłam na forum mykopasjonatów i życzę udanej lektury: https://www.bio-forum.pl/messages/33/27832.html Czermień błotna (Calla palustris). Na Podlasiu już pewnie dawno czerwona, a na Mazowszu jakoś ani jeżyna ani czermień coś nie potrafią dojrzeć, a przecież już pierwsze poranne przymrozki za pasem.
Natura 2000. Nie śmieć. Nie niszcz przyrody. Nie hałasuj. Gdyby jednak fabryka dała więcej, kierowcy wjechaliby pewnie na samą górę wydmy, by sfotografować się w bujnym wrzosie, bukietów i wianków daleko nie nosić. Na zdjęciu mgnienie oka bez człowieka.
Jakieś trzy lata temu podczas spontanicznej eksploracji Biebrzy i okolic, miałam okazję skosztować specjałów kuchni żydowskiej w restauracji Tejsza w Tykocinie. Akurat pechowo się złożyło, że zabrakło deseru. Słynnych żydowskich hamantaszy. Nie mogłam przeboleć tego niefartu, bo nie wiedziałam, kiedy znowu będę miała okazję zawitać w tykocińskie progi. Pozostało mi spróbować swoich sił w samodzielnym upieczeniu tych tradycyjnych żydowskich ciastek. Jak się okazało, moja wersja była zdecydowanie skromniejsza od oryginalnego wypieku. Ten oryginalny niewiele ma wspólnego z pierwszym wrażeniem drożdżówki, jakie być może mogą sprawiać hamantasze na zdjęciach. Podobnie niepozorne nadzienie makowe i śliwkowe dalece odbiega od smaków, do których jesteśmy przyzwyczajeni w kuchni polskiej. Niuanse smakowe nie do opisania. Ich wyjątkowość tkwi w kompozycji, a ta jest z pewnością tajemnicą piekarza. W ostatnią burzliwą pod każdym względem sobotę w powietrzu oprócz burzowych chmur i myśli wisiała wizja wyprawy w tykocińskie strony, wróciła mi również myśl o hamantaszach, więc spontanicznie nieco bez wiary w cuda napisałam do Tejszy z zapytaniem, czy następnego dnia istniałaby szansa na zakupienie tego specjału. Cóż to była za radość, radość mojego wewnętrznego dziecka, gdy stojąc przed kontuarem na pytanie, czy są hamantasze, otrzymałam od właścicielki odpowiedź twierdzącą. Czego by złego o zaciskaniu pasa nie mówić, ma ono jedną wielką zaletę. Zaczyna się rozumieć istotę postu. Człowiek cieszy się jak dziecko (i przy okazji cieszy również i tego, kto takie małe cuda potrafi robić), gdy już wreszcie po okresie wyrzeczeń i w poczuciu docenienia swojego własnego trudu pozwoli sobie od święta na spełnienie jakiejś zachcianki, a przy okazji oczywiście celebruje ją z należytym szacunkiem. Lubię celebrować te okruchy życia w ciszy i spokoju. Następnym razem zrobię to chętnie nad brzegiem jakiejś dzikiej wody. Dziękuję Restauracja Tejsza! Rusałka admirał (Vanessa atalanta) na kwiatostanach
sadźca purpurowego (Eupatorium purpureum) "Niemoc rzeźby..." stwierdziła dziewczynka w białej sukience i rzuciła mi z góry pogardliwe spojrzenie. Biała opaska trzymała w rygorze równo ścięte blond włosy. W rękach ściskała misia w białym ubranku. Lakierki błyszczały śnieżnobiałą bielą. Stała oparta o balustradę schodów zgniłozielonej fasady budynku i demonstracyjnie wywijała mi jednym z nich przed nosem. Obok niej górowało całkowite jej przeciwieństwo - stróż nocny równie mroczny, jak budynek, którego pilnował. Jedynie białka oczu demaskowały jego obecność, choć to raczej nie była noc. Ani dzień. Jeśli już, jak na życia ironię! bezczas scenografii teatralnej. Mogłoby się wydawać, że na jedno jej skinienie gotów byłby rzucić się i rozszarpać na kawałki jak wierny psi stróż. Miał w twarzy coś z rottweilera. Paradoksalnie nigdy nie bałam się psów. Co innego jednak, jeśli to ludzie ulegają zezwierzęceniu. Pytanie brzmi, czy to faktycznie był człowiek czy tylko tak mi się wydawało. Co jeśli to był jednak pies? Czy faktycznie powinnam bać się go mniej niż człowieka? Ki diabeł?
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|