- Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”
„Więc kimże w końcu jesteś? - Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro” "Mistrz i Małgorzata” Michał Bułhakow
0 Comments
"Przypomniałem sobie pewien ranek, gdy zobaczyłem uczepioną kory drzewa poczwarkę właśnie w chwili, gdy motyl rozrywał spowijającą go powłokę, przygotowując się do lotu. Czekałem dość długo, ale motyl zwlekał. Niecierpliwie schyliłem się i zacząłem go ogrzewać własnym oddechem. I w moich oczach – szybciej, niż przewiduje natura – zaczął dokonywać się cud. Powłoka opadła i wyszedł motyl, ale kaleki. Nigdy nie zapomnę przerażenia, jakie odczułem, gdy zobaczyłem, że nie może rozwinąć skrzydeł. Drżąc próbował tego dokonać wysiłkiem całego ciała – na próżno – choć pomagałem mu oddechem. Potrzebny był tu cierpliwy proces dojrzewania. Skrzydła powinny wolno rozwijać się w słońcu. Teraz było już za późno. Ciepło mojego tchnienia zmusiło go, aby opuścił poczwarkę przedwcześnie, pomarszczony niby embrion. Drżał rozpaczliwie jeszcze chwilę i umarł na mojej dłoni. Te leciutkie zwłoki motyla spoczęły ogromnym ciężarem na moim sumieniu. Dzisiaj już wiem, że pogwałcenie odwiecznych praw natury jest śmiertelnym grzechem. Nie wolno nam ulegać niecierpliwości, winniśmy z ufnością poddawać się wieczystemu rytmowi wszechświata. Usiadłem na skale, aby przemyśleć to z Nowym Rokiem. O, gdyby ten motyl, którego zabiłem, mógł lecąc przede mną wskazywać mi drogę!" Grek Zorba, Nikos Kazantzakis
Traditionally oriented Aborigines are constantly on the move, but paradoxically they are existentially the most stationary people on earth. Like the Dreamings, they move eternally along the tracks and networks, but remain rooted in and identified with certain places. The ancestors stopped traveling and sank into sacred places, but they are also simultaneously present at each of the many sites along their creation journey. They are eternally traveling and eternally fixed, like the human beings who created them and were created by them. People of the Dreaming are always "at home" in the deepest possible sense. Compare that to extreme forms of the detached perspective that agriculture gave us. The Rapture fundamentalists, for example, who ecstatically await the end of the world which, they say, should be by any day now. Things like global warming, wars in the Middle East, and ecological collapse are signals of the prophesied apocalypse, and they are to be encouraged because after Armageddon, Christ will take up true believers, of which there are frighteningly large numbers - several million it is said. For them heaven is our true home; earth expendable rubbish. It is a pathology that places man so far outside nature, so alienated from the earth, that he would happily destroy it entirely. In its place, pyramid heaven, with a life-hating God on top. NO FIXED ADDRESS, pg. 35-36 Robyn Davidson Short Blacks Nie łatwo mnie wiecznie rozproszonego i ciekawego świata chimerycznego czytelnika złapać za serce i skłonić do lektury przypadkowej książki, choć paradoksalnie dość często zdarza mi się poszukiwać lektury na przysłowiowy chybił-trafił. Bardzo często te właśnie książki, które na swój sposób wylosowałam z domowej biblioteki aleksandryjskiej, zaliczam potem do swoich najwspanialszych odkryć. Oczywiście nie wystarczy jedynie dać się wylosować, trzeba jeszcze wyjść cało z żelaznej próby trzech stron. Trzy strony - tyle właśnie trzeba, aby mnie zachwycić i zatrzymać do końca. Czasem wystarczy jeden akapit. KWAIDAN I tak oto "Kwaidan" Lafcadio Hearna mogę spokojnie zaliczyć do tych książek, które bronią się jednym akapitem. W tym akurat wypadku akapit ten zawierał kilka magicznych dla mnie słów 'mrówki' (a więc przyroda, natura), 'ogrodnictwo', 'rolnictwo': "Żywię nadzieję, iż czytelnik mój świadom jest tego, że mrówki trudnią się ogrodnictwem i rolnictwem, że biegłe są w hodowli grzybów, że oswoiły - według dzisiejszego stanu wiedzy - pięćset osiemdziesiąt cztery rozmaite gatunki zwierząt, że potrafią drążyć tunele w litej skale, że znają sposoby zabezpieczenia się przed zmianami atmosferycznymi, które mogłyby zagrozić zdrowiu młodych, a także tego, że ich długowieczność jest wyjątkowa, bowiem przedstawiciele najwyżej rozwiniętych społeczności żyją wiele lat." Autor poświęca aż 26 stron pochwale mrówek jako wzorcowi samowystarczalnej społeczności do naśladowania przez ludzkość. Któż w istocie nie zachwycał się choć raz mrówczą organizacją i dyscypliną, komu nie zdarzyło się protestować przeciwko panującemu nieładowi, twierdząc, że powinno być jak w mrowisku, i wszystko byłoby wspaniale, gdyby tylko nie jeden drobny szczegół, a mianowicie to, że ta mrówcza organizacja i dyscplina jest zasługą głównie płci pięknej. Panowie mrówki zdegradowani są w mrówczej arkadii nawet już nie tylko do ciężkiej pracy na rzecz realizacji oczywiście perfekcyjnej kobiecej wizji, ale raptem tylko do dostarczania materiału genetycznego, po czym giną. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Seksmisją" Juliusza Machulskiego, która być może nie tyle podważa zasadność apoteozy mrówczego systemu, co jakąkolwiek szansę na wcielenie go w życie przez niesforny rodzaj ludzki. Oczywiście "Kwaidan" nie traktuje jedynie o mrówkach, ale... również o komarach i motylach:) Polecam zwłaszcza rozdział poświęcony motylom:) "Kwaidan" jest przede wszystkim zbiorem legend i opowieści niesamowitych będących częścią kulturowej spuścizny Japonii. Jak przystało na legendy, oczywiście nie zabraknie duchów i upiorów, choć daleka byłabym od stwierdzenia, że są to typowe opowiadania grozy. Byłabym raczej skłonna twierdzić, że są to opowieści ludzi i opowieści o ludziach mądrych i wrażliwych, którzy po prostu widzą i rozumieją więcej. To również z tego względu doceniłam tę lekturę. Być może jestem bardziej duchem wśród duchów niż człowiekiem wśród ludzi, że prawdziwą grozę budzą we mnie zupełnie inne przejawy ludzkiej działalności. MIAŁEM TYLKO JEDNO ŻYCIE Któż nie odnalazłby w pierwszym akapicie powieści siebie, a może się mylę? "Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy się to zaczęło. Bywają w życiu takie sprawy, które, gdy się je wspomina, wydają się nie mieć początku: początek został ukryty, nie wiadomo zresztą, czy jest on w ogóle wymierny, czy był linią łączącą ze sobą kilka momentów, kilka punktów czasu. To coś, jak z ową starogrecką zagadką na temat łysiny. Brak jednego włosa nie stanowi łysiny, brak dwóch włosów - też nie, brak trzech - też nie, brak piętnastu - też nie. Więc kiedyż właściwie zaczyna się łysina? Może w ogóle nie ma ona początku? A przecież to niemożliwe; nie istnieje na świecie rzecz bez początku, każda rzecz musi mieć swój początek, czy to w przestrzeni, czy w czasie. Szkoda tylko, że nie zawsze można go sobie przypomnieć, choćby się miało pamieć jak najlepszą." Dla mnie lektura tego fragmentu to było objawienie. Co najmniej jakby komuś udało się ująć w filozofię słowa moje własne rozterki, gdyby tylko nie fakt, że ostatecznie autor sprowadza całe swoje filozofowanie do zapowiedzi, że w niniejszym dziele będzie dochodził źródła swego... alkoholizmu. Rzecz jasna mnie, jako bardziej przeciwnika niż zwolennika alkoholu, od razu to zgasiło. Słowo alkoholizm sprawiło, że potrzebowałam dłuższej chwili na zastanowienie, czy w ogóle chcę brnąć dalej w tę lekturę, ale jako że zawsze mnie intrygowało wszystko to, co ludzkie, z alkoholikami stykałam się w swoim życiu wielokrotnie i nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co nimi kieruje, postanowiłam dać autorowi szansę. Być może dowiem się czegoś nie tylko o alkoholikach, ale w ogóle o nałogowcach. Zapewne wielu, choć niechętnie się do tego przyzna, doszukałoby się choć jednego, choćby niewinnego nałogu w swoim własnym życiu. Jezus zamiast wydawać wyroki, wypowiedział słowa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci (w nią) kamieniem”. I choć w istocie powieść jest z pewnością odpowiedzią na dręczące wielu ludzi pytanie, dlaczego ludzie stają się alkoholikami, psychologiczną wręcz spowiedzią bohatera z alkoholowej delirki, w miarę lektury ten nałóg zaczyna właściwie schodzić na drugi plan, ustępuje, staje się tłem dla wydarzeń o wiele bardziej dramatycznych, bo oto rozważania na temat alkoholu i filozofii picia przerwie wybuch II Wojny Światowej i Powstania Warszawskiego, które staną się kanwą dla burzliwego i tragicznego romansu autora z tajemniczą Gosią, a którego konsekwencje okażą się ostatecznie dla autora destrukcyjne w skutkach, bo oto pod koniec swojego życia w momencie, w którym wydawać mu się będzie, że wreszcie odnalazł spokój ducha, wszystko sobie uporządkował, za wszystko zapłacił i odpokutował, jedno spotkanie załamie cały jego misternie poukładany i połatany światopogląd. Ironia losu. Bohater powieści Teodora Klona przywodzi na myśl bohatera greckiej tragedii, którego los jest z góry zdeterminowany jakkolwiek, by się nie starał uniknąć tego, co mu jest pisane. Na uwagę zasługuje w szczególności opisany z punktu widzenia kieliszka świat okupowanej Warszawy, piekła Powstania Warszawskiego i postępującego komunizmu. Z jakże naturalistyczną, chirurgiczną wręcz precyzją ujęte są kolejne stadia romansu od zauroczenia przez namiętność do rozczarowania. Teodor Klon to jeden z pseudonimów, pod którymi tworzył Stefan Kisielewski. Wybitny prozaik, publicysta, kompozytor, krytyk muzyczny, pedagog, poseł na Sejm PRL II i II kadencji z ramienia Znaku, członek założyciel Unii Polityki Realnej. Od 1990 tygodnik Wprost przyznaje tzw. Nagrodę Kisiela w trzech kategoriach polityk, publicysta i przedsiębiorca. MALOWANY PTAK Jerzy Kosiński - dla jednych oszust i mitoman, dla innych, w tym dla mnie, przede wszystkim wybitny pisarz. Po raz pierwszy zetknęłam się z Kosińskim, siegając w równie przypadkowy sposób, jak po powyższe dzieła po zbiór jego opowiadań pt. "Kroki". Zachwyciłam się od pierwszej strony i książka ta znalazła zaszczytne miejsce w mojej skromnej prywatnej bibliotece. Wkrótce potem zakupiłam chyba większość pozostałych dzieł autora, ale nie potrafiłam przebrnąć przez żadne z nich, więc kurzyły się przez wiele lat, aż ostatnio sięgnęłam po chyba najgłośniejszą powieść Kosińskiego "Malowanego Ptaka" wiedziona podświadomym przeświadczeniem, że znajdę tam to, co tu i teraz dopełni świeżo nadszarpniętego honoru polskiej wsi, której skądinąd broniłam dotąd zaciekle jak lwica. Chyba postanowiłam skonfrontować się z samym diabłem. Nie pomyliłam się, i z góry ostrzegam, że warto dwa razy się zastanowić, zanim się po tę powieść sięgnie. Niestety polska wieś jest w niej sportretowana w najgorszych możliwie wręcz rażąco okrutnych odsłonach do tego stopnia, że momentami i dzięki Bogu ostatecznie ta dramatyczna wizja przestaje być wiarygodna. Z resztą był to jeden z zarzutów wobec autora, którego posądzono nie tylko o to, że wcale nie doświadczył dramatycznych losów swojego bohatera, z którym przez długi czas mylnie go utożsamiano lub pozwalał się utożsamiać (co było pierwsze jajo czy kura, obawiam się, że każdy swój rozum ma i wie, że media coraz rzadziej kierują się faktem w umiłowaniu szerokopojętej manipulacji, której stają się chętnie narzędziem za odpowiednią zapłatą), ale również, że w ogóle nie był jedynym autorem powieści, czego z resztą niepodobne, aby wrażliwy czytelnik ostatecznie nie wyczuł. Osobiście odniosłam wrażenie, że może początek i koniec, zwłaszcza koniec noszą w sobie znamiona refleksyjnego i nieco melancholijnego stylu Kosińskiego, cała reszta wydaje się mocno przejaskrawioną, wręcz karykaturalną gonitwą za przysłowiowymi głodnymi kawałkami, seks - przemoc - zbrodnia - intryga - sensacja, które nadal stanowią i z pewnością zawsze stanowiły pożywkę dla amerykańskich czytelników. Książka została bowiem pierwotnie napisana w języku angielskim, a w Polsce ukazała się dopiero w 1989 roku, aż 24 lata po jej amerykańskiej premierze i wielokrotnych wydaniach w dziesiątkach innych światowych języków. Przez wielu Polaków uważana jest za dzieło wybitnie antypolskie. Bohaterem książki jest bowiem chłopiec o ciemnej karnacji, która, o zgrozo! po dziś dzień utożsamiana jest przez niektórych faktycznie z żydowskim, cygańskim lub po prostu gorszym pochodzeniem, a w okresie wojny była powodem prześladowań, których bohater książki pada ofiarą już nie tylko z rąk hitlerowskich oprawców, paradoksalnie są oni portretowani w sposób zadziwiająco łagodny, ale przede wszystkim z rąk mieszkańców zabobonnej polskiej wsi. Inna sprawa, że choćby dla odkrywczej w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu wiedzy o tych zabobonach warto przebrnąć przez kolejne piekielne kręgi powieści. Trudno się też dziwić, że książka wciąż budzi wiele kontrowersji, tym bardziej, że wkrótce do kin ma wejść jej adaptacja w reżyserii jednego z czeskich reżyserów ze znamienitą międzynarodową, w tym polską obsadą. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że reżyser skupi się przede wszystkim na kluczowym, wręcz tytułowym dla tej książki przesłaniu, a mianowicie na tym, co w istocie jest przedmiotem faktycznych uprzedzeń opisywanych w książce, a które wcale nie są mniej realne niż obecnie, a mianowicie szerokopojętej inności. Być może uda się reżyserowi otworzyć w widzach takie okienka, dzięki którym sami również odkryją w sobie coś z tytułowego malowanego ptaka, a co nigdy by im przez myśl nie przeszło. Paradoksalnie każdy z nas może się poczuć jak tytułowy malowany ptak, jeśli wejdzie między wrony i nie będzie krakać jak one. Kracząc, jak nam zakraczą, paradoksalnie również nie unikniemy tortury bezlitosnego koła hierarchi, dominacji, siły, i jeśli będzie to konieczne, zostaniemy poświęceni w imię dobra ogółu jako pierwsi w kolejności. Warto się nad tym zastanowić. Dla odmiany w duszy mi gra pewna irlandzka piosenka zasłyszana w pewnym filmie będącym ekranizacją jednej z powieści angielskiego pisarza Thomasa Hardy'ego, którego twórczością zachwycił się między innymi Roman Polański, przekuwając słynną "Tess" na wielki ekran. Któż by się jednak nie zachwycał Hardym, czy to będąc studentem literatury brytyjskiej czy przeciętnym molem książkowym. Trzeba przyznać, że autor miał nie tylko dar widzenia świata kobiecymi oczyma, ale również ogromną empatię dla kobiet. "Z dala od zgiełku" od pierwszych minut zachwyca świetną grą aktorską, spektakularnymi zdjęciami, romantyczną muzyką. Dawno żaden film tak mnie nie poruszył pod każdym względem. Nie miałabym nic przeciwko, aby w przyszłości znalazł się na mojej półce. The British/Irish folksong "Let No Man Steal Your Thyme" from the movie "Far From the Madding Crowd". Lyrics: Come all you fair and tender girls That flourish in your prime Beware, beware, keep your garden fair Let no man steal your thyme Let no man steal your thyme For when your thyme, it is past and gone He'll care no more for you And every place your time was waste Will all spread over with rue Will all spread over with rue The gardner son was standing by Three flowers he gave to me The pink, the blue and the violet true And the red, red rosy tree And the red, red rosy tree But I refused the red rose bush And gained the willow tree That all the world may plainly see How my love slighted me How my love slighted me Original Motion Picture Soundtrack from the film: 300-letnie graby. Rezerwat Przyrody Nart, Kampinoski Park Narodowy "Grab (Carpinus betulus) może żyć około 400 lat, ale w późnej starości staje się podatny na choroby powodowane przez grzyby pasożytnicze: huby drzewne, często cierpi na zgorzel kory. Murszeje, a że i system korzeniowy ma niezbyt głęboki, bardzo często umiera złamany lub powalony przez wiatr. A potem długo świeci w ciemnym lesie seledynowym blaskiem próchna, zanim się nie rozsypie i wsiąknie w ziemie." Gawędy o drzewach (str. 88), Maria Ziółkowska
Zima w Polsce nie rozpieszcza. Zazwyczaj marzymy wówczas o tym, aby przenieść się w jakieś cieplejsze rejony. Niektórzy mogą sobie pozwolić na podróż do ciepłych krajów, inni muszą zadowolić się ciepłymi czterema kątami. Jeżeli jednak to nie wystarcza, zawsze można sięgnąć po którąś z podróżniczych pozycji. Moja podróż zimowa zaczęła się wśród Indian Ameryki Południowej (Jan Gać zabrał mnie w podróż po ich historii, Tony Halik z kolei w podróż do realiów ich codziennego życia w gęstwinach Amazonki), a skończy, zważywszy na zadziwiająco wczesne przedwiośnie, chyba na kartach jednej z powieści eksplorujących biegun południowy. Moja przygoda z biegunem, a właściwie biegunami, bo jak się okazało wiedza zdobyta na temat Antarktydy w naturalny sposób wzbudziła ciekawość i przeciwległego bieguna, zaczęła się od filmu o spóźnionej ekspedycji, bo w zdobyciu bieguna prześcignęli go ostatecznie Amundsen i tragiczna ekspedycja Scotta, Ernesta Shackeltona, która zainspirowała mnie do lektury kilku pozycji "na temat", m.in. zachwalanej przez National Geographic jako najlepsza książka podróżnicza wszech czasów relacji z wyprawy Scotta "Na krańcu świata" autorstwa jednego z jej najmłodszych uczestników Apsleya Cherry'ego Gerarda i dwóch pozycji polskich autorów Aliny i Czesława Centkiewiczów - "Tajemnice szóstego kontynentu" i "Kierunek Antarktyda". W przypadku pierwszej pozycji może nie użyłabym takich kategorycznych stwierdzeń, ale w istocie to bardzo dobra książka, z której można się dowiedzieć bardzo wiele na temat Antarktydy. Chyba nawet więcej niż z wiele obiecujących pozycji Centkiewiczów, choć póki co przeczytałam tylko jedną z ich powieści. Póki co jest ona poświęcona bardziej postępowi technologicznemu, zwłaszcza radzieckiemu postępowi technologicznemu (przedstawicielom innych nacji autorzy poświęcają znacznie mniej uwagi, perypetie niektórych, zwłaszcza Amerykanów, same z siebie stanowią gotowy scenariusz na niezłą komedię), niż samej Antarktydzie, co w sumie oczywiste zważywszy na okres, w jakim została napisana. Autorzy zapewne nie mieli wyboru, jeżeli w ogóle chcieli zobaczyć biegun na własne oczy i w ogóle móc cokolwiek na ten temat napisać. Zważywszy jednak na ilość pozycji poświęconych biegunowi ich autorstwa, wciąż liczę na to, że wreszcie dobrnę do samej esencji. Póki co cierpliwie czytam niekończące się apoteozy na cześć naszego wschodniego sąsiada, wyłuskując z nich z ogromnym trudem wplecione gdzieniegdzie ciekawostki. Ot na przykład na temat unikalnych zjawisk pogodowych, jak np.: słońca pobocznego (sytuacji, w której na niebie można zaobserwować złudzenie aż 5 słońc wpisanych w koło) czy białych dni (dotąd trudno wytłumaczalne zjawisko zaburzenia postrzegania przez człowieka kształtów, oceny odległości i towarzyszących temu zjawisku również innych enigmatycznych zakłóceń, np. fal radiowych). Przy okazji zgłębiania zróżnicowanej pod każdym względem krainy wiecznego lodu, dowiedziałam się między innymi, że nie ma dwóch takich samych śnieżynek, a w okresie najsurowszych warunków przyrodniczych i pogodowych egipskich ciemności polarnej zimy rozświetlanej jedynie zorzami polarnymi pingwin cesarski cierpliwie wysiaduje na stopach pod faldami ciała złożone przez samice jajo. To właśnie po zdobycie jaja tego pingwina niektórzy członkowie ekspedycji Scotta udali się w niezwykle niebezpieczną podróż zimą 1912 roku w nadziei na to, że dzięki możliwości przyjrzenia się bliżej embrionowi uda się udowodnić, że pingwin cesarski jest najprymitywniejszym ptakiem na ziemi, brakującym łącznikiem między prehistorycznymi gadami a dzisiejszymi ptakami. Pingwinów jest z resztą aż na biegunie południowym 5 gatunków przy czym nie występują one na biegunie północnym (kwestia zwierząt występujących na każdym z biegunów to również niezwykle ciekawy temat, i jak sądzę wcale nie taki oczywisty). Co ciekawe pingwiny wykształciły specjalny gruczoł na górnej stronie dzioba umożliwiający im odsalanie wody podczas pływania pod wodą, dzięki czemu nie są uzależnione od źródeł słodkiej wody na lądzie. Przekonanie o ich gatunkowej prymitywności stoi jednak w sprzeczności z dowodami niesłychanej inteligencji w obliczu zagrożenia - Centkiewiczowie opisują, między innymi, sytuację, kiedy to zapędzone do zagrody przez człowieka w celu zaobrączkowania, nieobserwowane wykorzystały okazję do ucieczki i zaczęły wdrapywać się jeden drugiemu na plecy by wreszcie niemal całe stado mogło umknąć. Nie wspomnę o wielorybach, które by spiętrzyć plankton w jednym miejscu zbierały się w kole i burzyły wodę. Skojarzyło mi się to z analogicznym przykładem napędzania ryb w kole przez dawne ludy Tahiti. Wiosnę zacznę chyba na szczytach Himalajów razem z Andrzejem Wilczkowskim (wszakże temat bardzo na czasie w kontekście tragedii na Nanga Parbat, a wypadałoby przypomnieć sobie parę żelaznych prawidłowości rządzących światem wielkich szczytów), jeżeli nie zagna mnie na powrót w tropikalne lasy deszczowe Amazonki by razem z bohaterem "Zielonego Piekła" spróbować jakoś przetrwać. Być może uda mi się wówczas docenić uroki cywilizacji. A może nie!?
Literatura okołopodróżnicza może mieć wiele twarzy. Z jakiej by strony nie podchodzić do tematu podróży, za każdym razem otwiera się nowe przestrzenie przed swoimi czytelnikami. Ostatnio zaczytałam się w Janu Gaćiu do tego stopnia, że chwyciłam po kolejną jego powieść dla odmiany o Indianach Guaranach z Ameryki Południowej, a właściwie bardziej o tym, co pozostało z okresu ich zetknięcia z cywilizacją białego człowieka. Nie wgłębiając się w szczegóły, powiem tylko, że choć wkład w podróż po tych wszystkich miejscach jest z pewnością nieoceniony i książka jest wyczerpującym kompendium na temat historii całego okresu, to w pewnym momencie porzuciłam lekturę dla innej książki na temat Indian Ameryki Południowej autorstwa legendarnego polskiego podróżnika Antonio Halika - "Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso". To relacja z wyprawy kajakiem, a dokładnie rzecz biorąc indiańską ubą, w dół jednej z odnóg Amazonki, dzikie wody której roiły się od piranii, krokodyli i przenoszących malarię moskitów. Wyprawy, która obliczona była na nawiązanie kontaktu z tamtejszymi plemionami indiańskimi. Kontaktu autentycznego, choć to chyba niewłaściwe słowo, zważywszy na to, że autor wraz z żoną z Indianami żył, polował, jadł i uczestniczył w rytuałach, a nawet międzyplemiennej wojnie. Jakże dalece odbiegała ta relacja od zdystansowanej historycznym szkiełkiem i okiem powieści Jana Gaćia. Jeżeli mogłabym wybierać, zdecydowanie wolałabym udać się w podróż po Ameryce Południowej indiańską ubą z całą świadomością wszelkich idących z tym zagrożeń i niebezpieczeństw. I na tyle, na ile pamiętam Janowi Gaćiowi taki scenariusz również się marzył. Ciekawe, czy postanowił go ostatecznie zrealizować czy pozostał jednak wierny historycznemu szkiełku i oku... Tony Halik z pewnością przeszedł do historii wielu plemion amerykańskich, ale o tym już Jan Gać nie wie, bo historia, którą opisuje na łamach swojej powieści "Tu mieszkali Guaranie", to i owszem historia, ale wciąż historia białego człowieka, wciąż bardziej europejskie ujęcie historii Indian amerykańskich niż ich własny głos, a ten z pewnością ujął w swojej powieści Antonio Halik poprzez bezpośrednie obcowanie i życie z plemionami indiańskimi.
Rzeczy niezbędne podczas życia w cywilizacji zaspokajają jedynie potrzeby, które same stwarzają "Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard Zafascynowana relacją z antarktycznej wyprawy Shackeltona z 1914 roku, przewertowałam zasoby lokalnej biblioteki w poszukiwaniu literatury dotyczącej ekspedycji badawczych na lodowy kontynent. Moją uwagę zwrócił zachwalany pod niebiosa tytuł "Na krańce świata", będący relacją z feralnego wyścigu na biegun Scotta z Amundsenem, który to wyścig skończył się niestety śmiercią bohatera mojej lektury. Nie będę ukrywać, że po romansie z Ameryką Południową, ciężko było mi się przestawić znowu na te lodowe klimaty. Tym bardziej, że nabrałam ostatnio dystansu do przekonania o wyższości własnych ideałów nad kwestią przetrwania, a z którym to przekonaniem umierali na ustach Scott i członkowie jego ekspedycji na krańcu świata. Jakoś jednak udało mi się przełknąć gorycz być może własnego zwątpienia i dać Apsleyowi szansę ku temu, aby mnie przekonać, że ideały mogą być jednak coś warte, zwłaszcza w zderzeniu z abstrakcyjnie nieprzychylną moralnym przewagom cywilizacji atmosferą bezlitosnej krainy wiecznego lodu. I tak oto dobrnęłam niemalże jednym tchem do 185 strony książki i tej oto myśli, która w świetle doświadczeń zdobywców bieguna wydaje się sprowadzać wszelkie osiągnięcia cywilizacji do przewrotnej puenty.
Spotkałam w życiu kilku archeologów. Chyba najbardziej inspirującym było spotkanie z australijskim archeologiem, który dużą część życia poświęcił tematowi Aborygenów australijskich. Podczas podróży po Australii temat ten był akurat przedmiotem mojej ogromnej fascynacji. Szybko dało się odczuć, że świat Aborygenów to świat niedostępny przeciętnemu turyście, który gdziekolwiek by się nie ruszył trafia na opór ściany australijskiej cepelii. Aby dotknąć tego prawdziwego świata Aborygenów, trzeba by mieć znajomości wśród nich samych lub wśród ludzi, którzy mają z nimi bezpośredni kontakt. Traf sprawił, że mój gospodarz okazał się zawodowym archeologiem. Opuszczałam więc Australię w poczuciu względnej satysfakcji, że choć w niewielkim stopniu udało mi się dowiedzieć czegoś o australijskich Aborygenach z pierwszej ręki. Jak na ironię losu książka, po którą teraz sięgnęłam, jest próbą obalenia teorii ewolucji Darwina i udowodnienia, że historia przodków współczesnego człowieka sięga daleko poza oficjalnie przyjęte ramy. Na podstawie faktów i dowodów, tzn. wykopalisk, badań, stanowisk, które w wyniku zjawiska tzw. filtracji wiedzy były konsekwentnie wyciszane lub eliminowane z wiadomości publicznej, bo godziły w rację ogólnoprzyjętej teorii. Jak na ironię? Owszem, bo Aborygeni australijscy jeszcze do późnych lat 60-tych XX wieku pozbawieni byli praw obywatelskich.
Wreszcie po bardzo długiej przerwie udało mi się znowu złapać powietrze i doczytać do końca przysłowiowym jednym tchem bardzo ciekawą pozycję załapującą się do gatunku literatury podróżniczej, choć wykraczającą daleko poza nią "W Poszukiwaniu Majów" Jana Gaćia. Fakt, że po blisko półtora roku znowu chwyciłam z głodu podróży po zaczętą niegdyś książkę, książkę o Majach i Ameryce Południowej, które to tematy nigdy mnie specjalnie nie fascynowały, nie wspominając już o żelaznej regule trzech stron mającej decydujący wpływ na to, czy w ogóle dam książce zielone światło, świadczy na ogromną korzyść autora. Z fascynacją śledziłam na kartach książki jego podróż po pomnikach architektury starożytnych Majów w Meksyku, Belize i Gwatemali. Bliska była mi w szczególności niezależność w podróży - autor podróżował sam w przeważającym stopniu bez przewodnika wynajętym samochodem, środkami komunikacji publicznej, a nawet pieszo - podjęcie wyzwania 15-kilometrowego marszu przez tropikalną dżunglę w akcie obrazy na belizjańską niepunktualność zapadło mi w szczególności w pamięci, bo znając życie sama pewnie wpadłabym na równie zabójczy pomysł. Nie brakowało mi również podziwu dla podejmowanych przez autora wspinaczek na najwyższe (54 metry) i nieraz najbardziej strome budowle (A jednak zdjęcia nie kłamią, to nie żadne fotograficzne sztuczki, ale prawda, że nieraz wchodzi się na kolanach trzymając kurczowo łańcucha przy ścianie). Zwłaszcza jednak opisy zwykłych ludzi i ich codziennego życia oraz towarzyszące im refleksje autora, choć nie były jego głównym przedmiotem zainteresowania, stanowią największe "smaczki" książki. Paradoksalnie chyba dopełniają dzieła. Wynikają jakby naturalnie z niemalże bezowocnego poszukiwania przez autora takich właśnie przedstawień zwyczajnych scen rodzajowych w sztuce starożytnych Majów, którzy wydają się wciąż ludem wprost niezrozumiale zapatrzonym w boskie niebiosa i zagadkowo niemalże kompletnie obojętnym na dzień powszedni. Czy faktycznie tak było, nikt chyba nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie z całą pewnością, bo sekrety świata Majów niezmiennie mimo rozlicznych prac wykopaliskowych skrywa wciąż zasłona tajemnicy i wciąż wiele z kompleksów świątynnych nie zostało poddanych pełnej analizie, a dżungla skrywa ponoć jeszcze więcej tych zagadkowych zespołów. Nie będę ukrywać, że to właśnie przez wewnętrzne sprzeczności Majów książka była dla mnie pasjonującą lekturą. Zaimponował mi zwłaszcza kunszt i rozmach majańskich budowniczych przy jednocześnie prymitywnych narzędziach i brakowi dostępu do kluczowych mogłoby się wydawać w tym celu metali. Równie bliskie było mi majańskie skupienie na działaniu, bez którego żadne z tych monumentalnych astronomicznych świątyń nigdy by nie powstała w kontekście takich, a nie innych warunków naturalnych. Podróż autora śladami kolejnych okresów rozwoju cywilizacji Majów to niemalże podróż między innymi wymiarami. Z ubolewaniem nad ograniczeniami własnej wyobraźni czytałam skrupulatne opisy i porównania kolejnych budowli i zespołów świątynnych. To wręcz prowokacja autora wobec czytelnika ku temu, aby zobaczył je kiedyś na własne oczy. Z pewnością warto zaopatrzyć się na ten czas w przewodnik i "W poszukiwaniu Majów" z pewnością świetnie się na niego nadaje. Autorowi udało się również uchwycić zróżnicowanie kulturowe Meksyku, Belize i Gwatemali. Aż chciałoby się przejść ulicami wielokulturowego tygla Belize City i przyjrzeć wszystkim jego twarzom, udać w podróż autobusem bez okien po pustynnych stepach Gwatemali (mimo związanego z nią dyskomfortu, wydała mi się idealnym sposobem na zetknięcie z tym prawdziwym ludzkim światem), przedzierać maczetą przez gąszcz tropikalnej meksykańskiej dżungli w poszukiwaniu odległego zespołu świątynnego przy okazji kosztując specjałów ognistej meksykańskiej kuchni. Wybacz mi wrażliwy żołądku! Myślę, że oboje stanęlibyśmy na nogi, gdybyśmy choć na chwilę zmienili nieba. A to wszystko według skrupulatnie zaplanowanego planu podróży, który leży w naturze a jakże! historyka, mi obcy, ale podróżnik podróżnika nie zwiedzie i mimo wszystko wyczuwam w wielu momentach, że autor dał po drodze kilka skoków w bok i wcale mnie to nie dziwi, bo same opisy w książce rozniecają wyobraźnię do tego stopnia, że boję się myśleć, co by było, gdybym znalazła się w jednej z tych barwnie opisywanych przez autora scenerii. Jako typ "Zaraz wracam" obawiam się, że przepadłabym w ot takim bajkowym Tikalu jak przysłowiowy kamień w wodę, a może raczej w cenotę. Ach, te cenoty! Kolejna rzecz na sumieniu, którą po niemal dwóch latach schowałam niestety do szuflady. Dzięki lekturze "W Poszukiwaniu Majów" dowiedziałam się o jeszcze innym przeznaczeniu tych unikalnych, a jakże typowych dla Jukatanu podwodnych jaskiń i chyba wypadałoby znowu cenoty zawiesić na tablicy marzeń! Tych, których zachęciła moja recenzja "W Poszukiwaniu Majów" (ja już wertuję swoją domową bibliotekę aleksandryjską w poszukiwaniu innych dzieł autora) zachęcam do odwiedzenia strony autora. Mi się bardzo podoba oprawa graficzna. Z fantazją jak na historyka, choć moja kobieca intuicja podpowiada mi, że to raczej człowiek-orkiestra: www.jangac.com.pl/main.php?p=about&l=pl Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste.
Ostatnio zaczytuję się w tej oto pozycji. Ciekawość związana z Wyspą Wielkanocną to również pokłosie mojego udziału w Targach Nurkowych "Podwodna Przygoda", na których zobaczyłam film o Wyspach Galapagos - Above & Below Galápagos National Park zrealizowany przez zespół Behindthemask.com Ten film podważył sceptyczne opinie, z którymi spotkałam się w kontekście zarówno Wyspy Wielkanocnej, Wysp Galapagos i innych wysepek rozrzuconych po oceanach. Nie da się ukryć, są ta zakątki trudno dostępne, co nie oznacza, że trzeba koniecznie je negować lub stawiać w złym świetle tylko dlatego, że z jakiś względów są nieosiągalne. Moim zdaniem nie podlega dyskusji to, że byłoby warto je odwiedzić, a już zwłaszcza, że można sobie o nich pofantazjować. Książka Jacka Machowskiego z pewnością w tym pomaga. Jest wyczerpującym kompendium wiedzy na temat wyspy z zakresu historii, kultury i antropologii. Zazwyczaj nie gustuję w tego typu pozycjach, książka Machowskiego okazała się jednak bardziej wciągająca niż najlepsza powieść przygodowa. Na jej stronach Machowski wyczerpująco zgłębia większość wielkanocnych tajemnic dotyczących m.in. kamiennych posągów, drewnianych tabliczek i wielu innych zagadek związanych z wyspą. Przy okazji zainspirował mnie opisany w książce sposób na wykonanie paleniska przez mieszkańców wyspy, tak zachwalany przez kolejnych europejskich odkrywców, którzy mieli okazję być gośćmi intrygujących tubylców. Zapewne spróbuję wykonać podobne palenisko w swoim ogrodzie. Źródło zdjęcia: http://img20.allegroimg.pl/photos/400x300/51/04/45/47/5104454769
Ta nić, wraz z rybką, w powietrze wyrwaną, To twój ratunek od uroku wody. Ona cię trzyma, broni przed nirwaną Ciągnącą lilie i świateł niewody... Nenufar, w chmury zapatrzony niemo, Ani cię dziwi, ani cię zachwyci, Nie stracisz zmysłów i nie wpadniesz w niebo, Dzięki tej mocnej, pożądliwej nici. Wśród samotności tak żabiej, nadwodnej, Inny zwariowałby, zaczął rechotać Albo pojąwszy prawdę – zemdlał od niej. – Ty bacz jedynie, czy się korek miota... Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Nigdy nie przepadałam za Pawlikowską-Jasnorzewską. Wydawała mi się jakoś zbyt ckliwa i słodka. Ten wiersz ujął mnie swoim nawiązaniem do łowienia ryb. Coś czuję, że to będzie kolejne moje marzenie, które zrealizuję w najbliższym czasie. Tym razem w pogardzie dla wiecznie rozpraszających mnie nenufarów, uroków wody, ciągnącej lilie i świateł niewody nirwany. Tym razem nie stracę zmysłów i nie wpadnę w niebo. To zrobię dopiero jak już złapanej rybie przywrócę na powrót życie. Miejsce ryb jest w jeziorze. Zbigniew Herbert
Przesłanie Pana Cogito Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę idź wyprostowany wśród tych co na kolanach wśród odwróconych plecami i obalonych w proch ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę a kornik napisze twój uładzony życiorys i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie strzeź się jednak dumy niepotrzebnej oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy światło na murze splendor nieba one nie potrzebują twego ciepłego oddechu są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy czuwaj - kiedy światło na górach daje znak - wstań i idź dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów Bądź wierny Idź "Kiedy wracam znad tej rzeki, w połowie drogi, na małej, niepozornej stacyjce wsiada on, człowiek, któremu zazdroszczę. Człowiek ten nie zajmuje się pisaniem ani niczym podobnym, jest prawdopodobnie robotnikiem budowalnym. Ale w swoim wypłowiałym i wytartym ubraniu, z połatanym plecakiem na grzbiecie, z wędziskiem bez pokrowca, przewiązanym w dwu miejscach sznurkiem, z siatką pełną ryb – jest istotą konkretną, człowiekiem z krwi i kości. Układa powoli swój plecak i wędziska na półce, siatkę wiesza na haczyku. Oto siedzimy naprzeciw siebie koło okna, palimy papierosy, rozmawiamy. Pociąg niesie nas do domu. Nad jego głową chwieje się siatka z rybami. Być może, nawet na pewno, nie są one większe od od tych, które ja złowiłem – ale jakże zazdroszczę mu ich! Jadowite uczucie lęgnie się gdzieś w moim brzuchu, rozlewa się, wypełnia całe moje ciało od pięt aż po czubek głowy, przenika do krwi, zatruwa mnie. Słucham tego, co mówi człowiek siedzący naprzeciwko mnie. Patrzę na siatkę z jego rybami. Widzę tam w wilgotnej trawie, w liściach tataraku i mięty wodnej, srebrzyste leszcze, szmaragdowe liny i złote szczupaki. Mimo iż od wielu godzin są martwe, zachowały urodę istot żywych. Ich łuska pokryta jest jeszcze śluzem, oczy zachowały blask życia, a skrzela czerwień krwi. To są ryby prawdziwe.
Moje uczucie zazdrości jest silne i bardzo złe, ale na swoją obronę mam to, że chyba wiem, skąd się wzięło: jestem sam sobie winien, posunąłem się za daleko w ulepszaniu mojego sprzętu rybackiego, narzędzi, za pomocą których łowię. Ich doskonałość, zamiast zbliżać – oddziela mnie i oddala od zwierzyny, na którą poluję, niszczy świat, w którym ona żyje, odbiera rzeczom ziemi, wodzie, drzewom – ich prawdziwy byt. Pozostają mi tylko słowa, coraz więcej słów." Fragment opowiadania "Zazdrość, czyli o nadmiarze i doskonałości środków" z "Dziewczyna z lalką, czyli o potrzebie smutku i samotności" Kornel Filipowicz Wydawnictwo Literackie Kraków MACHADO DE ASSISS LUSTRO I INNE OPOWIADANIA WYDAWNICTWO LITERACKIE PRZEŁOŻYŁA JANINA Z. KLAVE LUSTRO
SZKIC NOWEJ TEORII O DUSZY LUDZKIEJ fragment "Czterech czy pięciu panów rozprawiało pewnej nocy o problemach wysoce transcendentalnych, lecz różnice zdań nie wywoływały najmniejszego wzburzenia. Dom znajdował się na wzgórzu Santa Teresa *, salon był niewielki, oświetlony świecami, których blask stapiał się tajemniczo z wpadającym z zewnątrz światłem księżycowym. Pomiędzy miastem, z jego niepokojem i hałasem, a niebem, na którym mrugały gwiazdy, świecące w czystej i spokojnej przestrzeni, znajdowało się czterech czy pięciu badaczy spraw metafizycznych, rozstrzygających przyjacielsko najtrudniejsze problemy świata. Dlaczego czterech czy pięciu? Właściwie rozmawiało tylko czterech; piąty osobnik siedział w milczeniu, zamyślony, a swój udział w dyskusji ograniczał do nielicznych pomruków aprobaty. Człowiek ów był w tym samym wieku co jego towarzysze – czterdzieści do pięćdziesięciu lat – pochodził z prowincji, był kapitalistą, był inteligentny, miał pewne wykształcenie, i jak się wydaje, był bystry i zgryźliwy. Ale nigdy nie wdawał się w dysputy, a swoją powściągliwość usprawiedliwiał paradoksem, mówiąc, że dyskusja jest grzeczną formą wojowniczego instynktu, który drzemie w człowieku jako pozostałość jego zwierzęcej natury. Dodawał, że serafini i cherubini nigdy nie polemizowali, a stanowili przecież doskonałość duchową i wieczystą. I tej nocy powtórzył to samo, ale jeden z obecnych zakwestionował jego słowa prosząc, aby – jeżeli to możliwe – udowodnił prawdziwość tego, co mówi. Jacobina (tak się zwał) pomyślał chwilę i odparł. - Jak się zastanowić, to chyba ma pan rację. I to zdarzyło się w środku nocy, że milczka wciągnięto do rozmowy i mówił nie przez dwie czy trzy minuty, ale trzydzieści czy czterdzieści. Rozmowa w swoich meandrach zboczyła bowiem na duszę ludzką, na który to temat przyjaciele mieli całkowicie odmienne zdanie. Co głowa, to opinia; nie tylko porozumienie się, ale i dyskusja stała się trudna, jeśli nie całkiem niemożliwa, z powodu różnorodności problemów wyrastających z głównego pnia, a także - być może - z powodu chaotyczności opinii. Jeden z dyskutantów poprosił Jacobina o podanie jego poglądu czy choćby hipotezy. - Ani hipotezy, ani poglądu - odpowiedział zagadnięty - jedno lub drugie może dać powód do dyskusji, a jak wiecie, ja nigdy nie wdaję się w dyskusje. Jeśli jednak macie ochotę wysłuchać mnie w milczeniu, mogę wam opowiedzieć przypadek z mojego życia, który najlepiej zilustruje sprawę, o której mowa. Przede wszystkim w człowieku są dwie dusze, a nie jedna... - Dwie? - Nie mniej niż dwie. Każda istota ludzka nosi w sobie dwie dusze: jedną, która patrzy z głębi na zewnątrz, i drugą, która patrzy z zewnątrz w głąb... Dziwcie się, jeśli uważacie to za stosowne; możecie siedzieć z otwartymi ustami, wzruszać ramionami, co chcecie zresztą, ale nie zgadzam się na repliki. Jeśli mi się przeciwstawicie, kończę cygaro i idę spać. Dusza zewnętrzna może być duchem, fluidem, człowiekiem wielu ludźmi, przedmiotem, czynnością. Są przypadki, na przykład, kiedy zwykły guzik u koszuli jest zewnętrzną duszą człowieka; tak samo polka, gra w lombra, książka, maszyna, para butów, kawatyna, bęben, etc. Oczywiście zadaniem tej duszy jest przekazywanie życia, tak jak i pierwszej; obydwie tworzą człowieka, który jest, mówiąc metafizycznie, pomarańczą. Kto zgubił jedną połowę egzystencji; a nierzadko zdarzają się przypadki, kiedy utrata duszy zewnętrznej powoduje utratę życia, jak to było na przykład z Shylockiem. Duszą zewnętrzną tego Żyda były jego dukaty; stracić je znaczyło dla niego umrzeć. "Nigdy więcej nie zobaczę mojego złota" - mówi on do Tubala. - "Wbijasz mi sztylet w serce". Zwróćcie uwagę na to zdanie; strata dukatów, duszy zewnętrznej, była dla niego śmiercią. Ale trzeba dodać, że dusza zewnętrzna nie zawsze jest ta sama. - Nie? - Nie, proszę pana - zmienia swoją naturę i stan. Nie mam na myśli niektórych dusz absorbujących, jak ojczyzna, o której powiedział Camoes* że z nią umierał, ani jak władza, która była duszą zewnętrzną Cezara i Cromwella. Są to dusze energiczne i wyłączne; ale są inne, które, choć energiczne, mają naturę zmienną. Istnieją ludzie, na przykład, których duszą zewnętrzną w młodych latach była grzechotka czy drewniany konik, a później, dajmy na to, kierowanie bractwem. Znam panią - naprawdę uroczą - która zmieniała duszę zewnętrzną pięć czy sześć razy w roku. Podczas sezonu jest nią opera; kiedy sezon się skończy, zmienia na inną: koncert, bal w kasynie, ulica Ouvidor, Petropolis... - Przepraszam, kim jest ta pani? - Ta pani jest krewną diabła i ma to samo imię; nazywa się Legion. Jest wiele innych przypadków. Ja sam doświadczyłem podobnych zmian. Nie będę o nich mówił, bo zaszedłbym zbyt daleko; ograniczę się do epizodu, o którym wspomniałem. Wydarzył się, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat..." * W Rio de Janeiro (wszystkie przypisy tłumaczki). ** Słynny poeta portugalski, twórca epopeji narodowej Luzjady (1572) Maniak
Dni moje ciemne - jak puste wagony przepycham wiąż na boczny, ślepy jakiś tor, by mi na wolne, zbłękitniałe szyny, co to je przestrzeń w nieskończoność woła, mógł wpaść jak ekspres jakiś dzień jedyny, któremu się rzucę pod koła! Wiersz mistrzyni "liryki pejzażu" Beaty Obertyńskiej (1898-1980) ze zbioru wierszy Otawa (1945). Trochę pesymistyczny, lecz nie można mu jednocześnie odmówić wyrazistości i wizualności. Co prawda, to prawda. Stety, niestety. Ostatnio rzuciła mi się ponownie w oczy książka, którą kiedyś podarował mi brat pod choinkę, Mężczyzna od A do Z autorstwa Piotra Marta. To było jakieś 3 lata temu. Wówczas potraktowałam to jak dobry kawał. Śmiałam się, że brat próbuje mi dać do zrozumienia, że powinnam się wziąć w garść, bo zostanę starą panną. Czytałam na głos fragmenty książki z nutką ironii. Po trzech latach wróciłam ponownie do lektury tej pozycji w okolicznościach jak najbardziej sprzyjających, bo po rozstaniu z kimś dla mnie bardzo ważnym, i muszę przyznać, że moje podejście do zawartych w książce treści bardzo się zmieniło. Być może dlatego, że w ostatnim czasie zmienił się zasadniczo mój stosunek do relacji damsko-męskich, a być może nie zmienił się wcale, tyle że po raz pierwszy, być może w wyniku wyjątkowości tej relacji, odczułam potrzebę wyciągnięcia wniosków nie tyle odnośnie samych relacji, mężczyzn co samej siebie, bo zazwyczaj pomijałam głębszą analizę swojej własnej osoby, a skupiałam się na innych rzeczach, byle tylko uciec od odpowiedzialności za to, co się stało, i udać jakby nigdy nic się nie stało, bo przecież nie powinnam się obwiniać, bo przecież i tak się obwiniam, tylko że zazwyczaj nie wiedziałam za co konkretnie, nie chciałam się nad tym zastanawiać, więc za wszystko, a co za tym szło przypłacałam to jeszcze dłuższą traumą. Uznałam więc, że jeżeli mam przechodzić przez jakąś traumę, choćby nieuniknioną, to przynajmniej niech to będzie trauma konstruktywna, która coś zmieni na lepsze. I tak oto, żeby nie poprzestawać na jednym źródle, podstawowa zasada pisania wszelkich prac akademickich, postanowiłam zapoznać się z tym, co na temat relacji damsko-męskich ma do przekazania naczelny seksuolog Polski, Zbigniew Lew-Starowicz. Poniżej cytuję w całości wywiad z nim z czasopisma Twój Styl. Życzę miłej lektury! Oni z Marsa, my z Wenus? Możliwe. Ale mamy więcej wspólnego, niż można sądzić. Pewnie dlatego łączymy się w pary. Nie zawsze szczęśliwie – wiadomo. Jak znaleźć i pokochać właściwego mężczyznę? Jak stworzyć z nim udany związek, utrzymać namiętność i przetrwać kryzys? Zbigniew Lew-Starowicz, seksuolog i psychoterapeuta par, stara się odpowiedzieć.
Twój STYL: "Lew-Starowicz o kobiecie" – taki tytuł nosi pańska nowa książka. Brzmi odważnie. Wszystko pan o nas wie? Zbigniew Lew-Starowicz:- Nie, nie sposób wszystkiego wiedzieć. Ale wiem dość dużo, bo w końcu zajmuję się wami całe życie (śmiech). Zmieniłyśmy się przez ten czas? - Bardzo. Kobiety wyemancypowały się, wyzwoliły z mnóstwa ograniczeń... Czyli jesteśmy szczęśliwsze? - Niestety, jednocześnie wzrosły oczekiwania kobiet, a to wydłużyło drogę do szczęścia. Kiedyś kobiety miały znacznie mniejsze wymagania. Mąż był jedynym partnerem seksualnym, zarabiał na życie, ona zajmowała się domem, nic jej nie obchodziło, żyła w bezpiecznym świecie. Małe oczekiwania to większe możliwości odczucia szczęścia. Gdy rosną, trudniej je zrealizować. Ale i mężczyźni jakby trochę zmarnieli... - To prawda. Kiedyś też żyli w świecie dla siebie bezpiecznym. Teraz są zagrożeni, bo zostali zmuszeni do relacji partnerskich. Nie było to ich marzeniem. Psychika męska tego nie wytrzymuje, zwłaszcza w sferze seksu. Zaspokojenie oczekiwań seksualnych partnerki, która często jest bardziej doświadczona, bywa obciążeniem nie do zniesienia. Już sama świadomość, że byli inni, to zmora dla męskiej psychiki. Czyli co mamy mówić? „Kochanie, jestem dziewicą” albo „Miałam jednego, ale był beznadziejny”? - Nie, wystarczy powiedzieć: „Było, minęło. To nie było nic ważnego”. A kobiety robią błąd i mówią za dużo. „Kiedy pojechaliśmy do Zakopanego, trzy dni nie wychodziliśmy z łóżka, było fantastycznie, potrafił...” – taka szczerość to cios w ego mężczyzny. Jego fiksacja na punkcie penisa jest niesamowita. Tego nie wolno mówić. Facet to nie przyjaciółka, której będziemy się zwierzać, jak było nam z kimś fantastycznie w łóżku. Wracając do poczucia szczęścia – możemy je sobie jakoś zagwarantować? - Jeśli kobiety chcą być szczęśliwe w związku, muszą skrócić listę oczekiwań. Polecam "Ewolucję pożądania" Dawida M. Bussa. Są w niej opisane wymagania mężczyzn i kobiet. Okazuje się, że oczekiwania kobiet wobec mężczyzn są dłuższe od Litanii loretańskiej. „Mężczyzna powinien być wykształcony, interesujący, dobrze zarabiający, czuły, delikatny, świetny kochanek, niestarzejący się, zawsze ładnie wyglądający, dbający o kobietę, dobry ojciec itd.”. Nie ma możliwości, żeby jakikolwiek mężczyzna na świecie zaspokoił tak długą listę oczekiwań. A lista mężczyzn jest krótsza? - O wiele krótsza. Co na niej jest? - Znany czeski psychoterapeuta, prof. Stanislav Kratochvil, opisując oczekiwania mężczyzn wobec kobiet, skwitował to czterema punktami, które u moich studentek wywołują zgrzytanie zębów. Te cztery główne oczekiwania są następujące: kobieta musi być atrakcyjna, gwarantować seks, kiedy on ma na to ochotę, nie może obarczać go kłopotami i jeszcze ma stworzyć dom, w którym on się dobrze czuje. Czy w takim układzie da się stworzyć szczęśliwy związek? - Oczywiście, bo szczęśliwy związek opiera się na czterech fundamentach. Ale nie na tych wymienionych przez Kratochvila? - Nie. Pierwszym fundamentem jest miłość, drugim – przyjaźń, trzecim – udany seks, a czwartym – poczucie humoru, bo ułatwia rozwiązywanie konfliktów. I wszystkie te cztery warunki muszą być spełnione, żeby związek był szczęśliwy? - W zasadzie tak. Kiedy nie ma seksu, to i humor zanika... Co sprzyja trwałości związku? - Dużo podobieństw. Jeśli jedno lubi samotność i łowienie ryb, a drugie jest duszą towarzystwa i życie mogłoby spędzić na imprezach, nie sprzyja to szczególnie związkowi. A jeśli obydwoje fascynuje film czy taniec, to związek ma znacznie większe szanse na przetrwanie. Oczywiście, partnerzy nie mogą być tożsami. Model platoński, który polega na tym, że znaleźli się jak dwie połówki jabłka i teraz tworzą doskonałą całość, jest nieprawdziwy i tak naprawdę kiepsko rokuje. Te dwie połówki to utopia, bo wtedy zanika namiętność. Lepiej, żeby połówka jabłka dobrała się z połówką gruszki? - Tak, takie połączenie jest pociągające i intrygujące. A w idealnym związku musi być inność i pewna tajemniczość. Poza tym trwałości związku sprzyja barwność osobowości. Z barwnym partnerem nigdy się nie nudzisz. Wiele kobiet wybiera barwnych drani, a potem się dziwi... - Nie daj Boże, jeżeli kobieta ma tylko takie alternatywy. To straszna wizja, taki zespół rycerza i rozpustnika. Bo jeżeli kobietę pociąga drań, nieobliczalny, namiętny, zmysłowy samiec, to jest fatalnie. Bo to nie jest kandydat na partnera. To mężczyzna na jedną noc, ale nie na życie. - A jeżeli ideałem męża i ojca jest dla niej rycerz – dobry, moralny, odpowiedzialny, monogamiczny, spokojny, zrównoważony, pracowity, to wpada w pułapkę. Bo cnoty moralne nie są afrodyzjakiem. Idealny partner to taki, który łączy te cechy w sobie. Jest zarazem zaskakującym kochankiem i odpowiedzialnym mężem i ojcem. Na tym polega barwna osobowość. Czy skreślić kogoś, kto miał sto partnerek, ale deklaruje, że się wyszumiał i chce już tylko zacisznego portu? - Jest wielu mężczyzn, którzy się wyszumieli i teraz chcą stabilnego związku. Ważne tylko, czy wybrał ciebie w opozycji do tamtych – czyli, że tamte kobiety traktował jak kochanki, a w tobie widzi dobrą żonę i matkę? Inaczej mówiąc, czy jesteś innym typem kobiety? Jeżeli tak, to będzie źle. Bo stworzycie dom, ale pozbawiony wielkiej namiętności. Jeżeli mężczyzna miał wiele partnerek, warto sprawdzić, czy coś miały wspólnego ze sobą, czy były zbiorem przypadkowych elementów. Jeśli nie, taki facet to marna inwestycja uczuć. Traktuje kobiety jak przemijające przyjemności. - Ktoś, kto wciąż potrzebuje nowych doznań, jest słabym gwarantem stałości. Natomiast jeśli miał dużo partnerek, ale wszystkie miały ze sobą coś wspólnego, to może oznaczać, że pociąga go pewien typ kobiety, ale dotąd nie spotkał kobiety doskonalej. Zawsze czegoś w tamtych mu brakowało i znalazł to w tobie. Co sprawia, że ludzi ciągnie do siebie? - Chemia – to oczywiste. Ewolucja jest „zainteresowana” rozrodem, jej nie obchodzi nasza duchowość. Macie rozmnażać się i to w sposób optymalny. Chemia, która sprawia, że czuję bardzo silny pociąg do tej kobiety właśnie, oznacza, że tu są szanse na udane dzieci. Ale poza tym ciągnie nas odmienność. Fascynacja odmiennością płci jest wielka i dotyczy nie tylko budowy, ale też wszystkich cech psychicznych. Później jest iskrzenie, czyli tzw. psychologia spojrzenia. - Większość związków powstaje z iskrzenia, choć część par odkrywa atrakcyjność drugiej osoby w miarę jej poznawania. Bywa, że pracują razem w tej samej firmie, nawet codziennie się widują, ale w ogóle nie zwracają na siebie uwagi. Podczas wspólnej pracy, rozmów dostrzegają, że ta osoba ma ciekawe wnętrze. Z czasem stają się parą. Jak dobrze wybrać partnera? Co powinno być drogowskazem? - Zawsze trzeba zadać sobie pytanie: „Jak będzie wyglądało moje życie z tą osobą za kilkadziesiąt lat?”. I nie jest to wróżenie z fusów. Bo wprawdzie ludzie się zmieniają, ale większość ma stałe cechy charakteru. Wbrew pozorom jest to przewidywalne. Szybko widzimy, czy on jest ciepły, czuły, opiekuńczy, czy jest kimś, z kim będzie fajnie w życiu codziennym. Tylko uwaga, w tej analizie trzeba zapomnieć o łóżku. A jeśli na początku on jest opiekuńczy, skoncentrowany na mnie, a potem to się zmienia? - Nie ma gwarancji powodzenia. Niektórzy uważają, że jest nią religia. Ale tak naprawdę może ona być jedynie gwarancją trwałości związku. On nie uznaje rozwodów, więc nie porzuci, może nawet nie zdradzi, bo nie cudzołoży, ale czy to będzie dobry związek? A różnica wieku między partnerami? Jaki ma wpływ na trwałość związku? - Nie ma żadnego znaczenia. Znam udane związki z dużą różnicą wieku, i to zarówno, gdy on jest sporo starszy od niej, jak i takie, w których ona jest znacznie starsza od niego. Czasem trwają bardzo długo, aż do śmierci. Co młodego chłopaka pociąga w starszej, dojrzałej kobiecie? - Może to być fascynująca kobieta. Czasem słyszę: „W gronie rówieśniczek nie spotkałem takiej”. Może pociągać jej opiekuńczość, której potrzebuje? Może stracił za wcześnie matkę i ona ma być jej substytutem? I może czuje się bezpieczniej w ramionach starszej kobiety? I może go pociągać fizycznie? - Może. Ale perspektywy są chyba mizerne. Po 20 latach ona może już nie mieć ochoty na seks... - Wiek nie ma znaczenia. Kobieta 60-letnia, która ma 40-letniego partnera, i stała się aseksualna, musi być świadoma ryzyka. Ale takie samo ryzyko istnieje, gdy seksem nie jest zainteresowana 20- latka. Czyli seks jest najważniejszy. Inteligencja, sukces odbierają kobiecie seksapil? - Trudno uzyskać sukces w życiu osobistym kobiecie, która łączy trzy cechy – jest bardzo atrakcyjna, bardzo inteligentna i bardzo zmysłowa. Bo to jest dla mężczyzny mieszanka piorunująca. Taka kobieta zwyczajnie mu zagraża. Jeśli jest bardzo atrakcyjna, to znaczy, że zawsze będzie miała sporo adoratorów, potencjalnych rywali, a to nie daje poczucia bezpieczeństwa. Poza tym ta jej atrakcyjność zapewne wiąże się z kosztami, co niejednego mężczyznę może wystraszyć. Przy bardzo inteligentnej kobiecie musi być zawsze czujny, nie może sobie pozwolić na intelektualne lenistwo, wypoczynek. Wciąż musi być partnerem intelektualnym. Gdy zaś jest bardzo zmysłowa, dla mężczyzny to oznacza, że będzie musiał zaspokajać jej potrzeby seksualne. Co robić? Czy taka kobieta nie ma szans? - Zawsze mówię pacjentkom tak: „Moja droga, jeśli jesteś bardziej inteligentna od swego pantera, ale zależy ci na tym, by ten związek przetrwał, to nie popisuj się przed nim tą swoją inteligencją. Albo gdy ona znacznie więcej od niego zarabia. - Facet nie lubi być gorszy od kobiety, ale czasem tak się składa. Wtedy trzeba go dowartościować inaczej. Jeśli dobrze zrozumiałam: ona więcej zarabia, pewnie w domu też wszystko jest na jej głowie. Poza tym ma być dla niego piękna i atrakcyjna, mieć ochotę na seks i jeszcze „dowartościowywać mężczyznę inaczej”? - Tylko tak uniknie kryzysu. Bo on pozostając w tyle, w sposób naturalny czuje się zagrożony. Zdaje sobie sprawę z tego, że przestał być dla niej partnerem. Jej doktorat lub większe zarobki odbierają mu ochotę na seks. Chyba że ma wysokie poczucie własnej wartości, a jegopracadaje mu mnóstwo satysfakcji. Czyli – znowu – seks jest najważniejszy... - To zależy, jak się dobrali w zakresie potrzeb seksualnych. Badania pokazują, że dla kobiet seks jest średnio ważny, a dla mężczyzn ważny, ale jednak nie najważniejszy. Z badań statystycznych wynika, że seksu codziennie potrzebuje – po równo – sześć procent mężczyzn i sześć procent kobiet. - Wszystko byłoby dobrze, gdyby właśnie te grupy się spotkały. Ale gdy mężczyzna z tej grupy zwiąże się z kobietą, która potrzebuje seksu raz na tydzień lub na miesiąc, to jest problem. Jednak znowu mam optymistyczną wiadomość: większość partnerów wiąże się na podobnym poziomie libido. Związki z wyraźnie skrajną rozbieżnością są rzadkie. To skąd tylu facetów, którzy wciąż narzekają: „Moja żona nie ma ochoty na seks”? - Bo on pamięta ją z okresu godowego. A taniec godowy jest iluzją i nie można na jego podstawie wyciągać wniosków na całe życie. W czasie okresu godowego staramy się wypaść jak najlepiej. Jest pełna mobilizacja. - Jeśli kobieta wie, że dla niego seks jest bardzo ważny, to ona będzie seksowna. Kiedy mija okres mobilizacji, kiedy on „jest już mój”, powraca u niej prawdziwy poziom ochoty na seks. Podobnie zresztą u niego. Ochota na seks mija nam tylko dlatego, że kończy się okres godowy? - Może kobieta miałaby większą ochotę na seks, gdyby on ją adorował jak dawniej. Bo kiedyś prawił komplementy, przynosił kwiaty, widział w niej kobietę, lubił długą grę wstępną, fantazję w łóżku, a dziś przestał zabiegać, a zamiast tego domaga się szybkiego seksu po kolacji, gdy ona zabiera się do zmywania naczyń. Co jest spoiwem w związku, gdy mija euforia zakochania? - Poza przyjaźnią? Kiedy dobrze jest im razem ze sobą. Gdy on z chęcią wraca z pracy do domu. I cieszy się, że zbliża się weekend i może pobyć dłużej. Poza tym namiętność to nie perpetuum mobile. Trzeba do kominka dorzucać polana, a nie liczyć, że samo będzie płonąć. - Namiętność podsyca obejrzenie filmu erotycznego, uruchomienie wyobraźni, nowość w ubiorze czy zachowaniu, wyjazd tylko we dwójkę w romantyczne miejsce. Banalna rzecz – przefarbowanie włosów. Trzeba dorzucać te polana, by pożądanie nie umarło. Bo gdy umiera, to raz na zawsze? -Tak. Małe są szanse, by znów się pojawiło, więc jeśli jeszcze istnieje knotek, trzeba szybko go rozpalić. W swojej książce wspomina pan o tym, że kobieta, wedle specjalistycznych wyliczeń, ma aż 235 motywacji do romansu. Sporo. Jak nie ulec pokusie? I czy nie ulec? - Warto w każdym razie pamiętać, że poczytalność mamy zawsze do pewnego momentu. Weźmy taki przykład: wsiada pani do samolotu i co się okazuje? Obok pani siedzi mężczyzna, przy którym dostaje pani dreszczy. On zresztą też. Czyli zadziałała chemia. On panią delikatnie, niby niechcący, dotyka, czujecie tę chemię coraz bardziej. I teraz ma pani do momentu wylądowania czas na podjęcie decyzji. W tym czasie musi pani ocenić – czy w to brnąć, czy nie. Bo jeżeli ma pani udane życie rodzinne, nawet jeśli seks z mężem to już nie Himalaje, to czy ryzykować? Trzeba uruchomić wyobraźnię – wylądujemy w łóżku, przeżyję seks życia i co dalej? To ma być wielka przygoda czy nowy związek? Dlaczego muszę zdecydować, zanim pójdę do łóżka? - Kiedy wyląduje pani w łóżku, zwykle jest już za późno. Włączą się emocje. Chce pani wiedzieć, co jest charakterystyczne, gdy się rozmawia z uwodzicielami? Oni dobrze wiedzą, że mają szansę tylko przy tej pierwszej reakcji kobiet. Bo jeżeli ona powie: „Może zatelefonujemy do siebie”, to po zastanowieniu nie wejdzie w taką relację. Przemyśli, rozważy za i przeciw i nie zadzwoni. To dlaczego zdradzamy? - Kobieta zdradza dla seksu, dla romantycznych uniesień, bo pociąga ją atrakcyjny kochanek, bo chce się dowartościować albo zemścić na niewiernym mężu, dla awansu, pieniędzy, z powodu wspólnej fascynacji literaturą rosyjską lub operą. Długo można by wymieniać, w końcu jest tych motywacji aż 235. U mężczyzn jest ich zaledwie 40. A przecież to oni częściej zdradzają. Wytłumaczy pan to? - To nie ma znaczenia. Mówimy o faktach, a nie o chęci zdrady. To dwie różne rzeczy. Kobieta często chętnie by zdradziła, ale z różnych powodów tego nie robi. Boi się konsekwencji, boi się, że ktoś się dowie, albo boi się, że się zakocha i rozpadnie się jej dotychczasowe, uporządkowane, choć może nieco nudne życie. Ma więcej zahamowań przed zdradą. Dlaczego mężczyźni nas zdradzają? - Żeby się dowartościować, sprawdzić. Albo dlatego, że mają za mało seksu w domu, albo chcą takiego seksu, jakiego nie akceptuje partnerka. Często powodem jest to, że spotyka kobietę, która go chce, bo żona dawno już go nie ceni ani jako mężczyzny, ani jako kochanka. Dowartościowuje się. Może on jest nieśmiały i nagle znajduje się taka, która go uwodzi, ośmiela? Wielbi go, podziwia, jakim jest wspaniałym mężczyzną i świetnym kochankiem. A on tego od żony już dawno nie słyszał. Można wybaczyć zdradę? - Można, jeśli się ją potraktuje jako objaw kryzysu. Zawsze jednak najpierw warto poznać przyczynę zdrady. Trudniej wybaczyć romans, ale ludzie wybaczają. Większość wszystkich ujawnionych zdrad i romansów kończy się przecież powrotem do starego związku, a nie rozpoczęciem nowego życia. Naprawdę można takie małżeństwo uratować? - Większość tak. Trwają. Blizna jednak pozostaje. Czasem rana jątrzy się jeszcze całe lata, ale związek może być udany. Są ludzie, którzy potrafią zapomnieć, a są tacy, którzy nie potrafią wybaczyć i noszą tę ranę do końca życia. „Jak zdradził raz, zrobi to znowu. Kwestia czasu” – takie jest powszechne przekonanie. Co Pan o tym myśli? - Nie jest to regułą. Jeśli wyszła pani za babiarza, to rzeczywiście pewnie dalej będzie panią zdradzał. Bo ma taką naturę, po prostu lubi kobiety. Ale jeśli jakaś pani koleżanka sprytnie uwiodła pani męża, omotała go, a on to potem zrozumie, jestem przekonany, że nie powtórzy więcej podobnego błędu. A kiedy trzeba się rozstać? - Wtedy, kiedy związek działa destrukcyjnie na wszystkich. Rozmawiała Beata Biały Twój Styl 4/2011 Czytaj więcej na: http://www.styl.pl/zdrowie/seks/news-bez-seksu-humor-zanika,nId,331957,nPack,3 Potencjalne zło rodzi bardzo wiele dobra, bardzo dobre owoce. Doświadczenie życiowe, przez które przeszedł, i wrażliwość, pozwoliły mu na to, że, mimo młodego wieku, był w stanie przeprowadzić te wszystkie wywiady, że ludzie, z którymi rozmawiał, byli skłonni mu zaufać, tak bardzo się przed nim otworzyć - wyznaje na antenie radia Plus Krzysztof Ziemiec, autor książki Niepokonani.
Na pytanie, jaki jest sens ludzkiej egzystencji, jaki jest sens cierpienia, Autor odpowiada z przekonaniem, że dużo łatwiej odpowiedzieć na to pytanie osobie wierzącej, dla której cierpienie jest wpisane w religie katolicką, a tym samym w kulturę, w której żyje, która jest nią mimowolnie przesiąknięta. Cierpienie zbliża wówczas do ideału, jakim był Chrystus. A tych wątpiących? Tych wątpiących każde cierpienie zbliża do kwintesencji człowieczeństwa. Na ile to, w co wierzę, co deklaruję, ma miejsce w życiu. Cierpienie w każdym przypadku staje się formą egzaminu, który weryfikuje naszą postawę życiową. Cierpienie to próba naszej dojrzałości. Niekiedy ludzie całkowicie zmieniają swoje podejście do życia. Nieraz nawet się nawracają. Towarem deficytowym jest ktoś, kto chociażby przyjdzie do szpitala i posiedzi w milczeniu lub chociażby otrze pot z czoła, poczyta książkę lub pomoże się przebrać. Największa tragedia, jaka może Cię spotkać, to odkryć któregoś dnia, że nikomu nie jesteś potrzebny, cytuje słowa dr Kazimierza Szałaty, z którym również przeprowadził wywiad. Gdyby nie wszczepiony gen wiary i wartości, przyjaciele, rodzina, którzy przychodzili i mówili, że bardzo im smutno bez niego, że to krzesełko, na którym zawsze siedział, wciąż na niego czeka, gdyby nie przyjaciele, dzieci, rodzina go wspierający, Autor pewnie nie znalazłby w sobie siły, aby się podnieść po tym, co go spotkało. W czerwcu 2008 uległ ciężkiemu poparzeniu w wyniku wybuchu pożaru w jego mieszkaniu. Plaster na zbolałą duszę jak mawia o Niepokonanych Autor. Bo nawet tych znanych i lubianych nie omija cierpienie i łzy, choć pozornie wydaje się, że życie mają kolorowe. Rozmowy z nimi tym bardziej dają wiarę w to, że można podnieść się z upadku i można po tym upadku osiągnąć Himalaje. Czasami medytacje i modlitwa są do tego potrzebne, czasami po prostu obecność drugiego człowieka. Jeżeli mamy wobec siebie większe wymagania, łatwiej się nam podnieść, choć to nigdy nie dzieje się bez wysiłku. Czasami trzeba długo w sobie dochodzić, borykać ze zwątpieniem i rezygnacją, zanim człowiek zdobędzie się na to, żeby uwierzyć w to, że to cierpienie może być również czymś wzbogacającym, że może być początkiem jakiegoś nowego etapu w życiu, lepszego etapu. Bo jak głosi napis na tablicy nagrobnej lekkoatletki Kamili Skolimowskiej "Odchodzimy wtedy, kiedy lepsi już nie możemy być." Źródło: Radio Plus, fragmenty audycji Spotkanie z nieskończonym, o swojej książce Niepokonani opowiadał Krzysztof Ziemiec, 26.VIII.2013, 22:00 Powyższy tekst nie jest dosłownym cytatem z wywiadu, lecz parafrazą wybranych wypowiedzi z audycji wzbogaconą dopiskami odautorskimi. O książce Niepokonani Krzysztofa Ziemiec Krzysztof Ziemiec - gwiazda telewizji, jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych prezenterów (aktualnie Widomości, TVP1) a równocześnie człowiekiem niezwykle doświadczonym przez los. Ogromna popularność, wielkie emocje i duże kontrowersje, jakie towarzyszyły jego autorskiemu programowi "Niepokonani", w którym znane postaci po raz pierwszy odkrywały dramatyczne wydarzenia ze swojego życia, sprawiły, że Autor postanowił opisać te historie a także kulisy ich poznania. Bohaterami książki "Niepokonani" Krzysztofa Ziemca są m.in.: Kuba Błaszczykowski (był świadkiem zamordowania matki przez ojca - teraz pochował ojca, który wyszedl z wiezienia), Eleni ("anioł", który stracił córkę w wyniku morderstwa), Roman Kluska (biznesmen i filantrop, który został niesłusznie aresztowany), Monika Kuszyńska (była wokalistka Varius Manx), ojciec Kamili Skolimowskiej, a zarazem jej trener i opiekun (Kamila zmarła w czasie zawodów), Jacek Olszewski (mąż Agaty Mróz), Radosław Pazura, Jerzy Stuhr. Źródło: http://www.empik.com/niepokonani-ziemiec-krzysztof,p1066795927,ksiazka-p?gclid=CLOEkOr0m7kCFQYd3godQXUA-A |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |