Wcześniej tego ranka dziwnym zbiegiem okoliczności w pamięci zapadł mi jakoś Palomit. Kontuzjowany koń, któremu właściciel postanowił zapewnić w "Szarży" spokojny dom. Udałam się na padok, gdzie zazwyczaj stoi, a moim oczom ukazał się widok, który nie wiem, dlaczego wzbudził we mnie poczucie jakbym była świadkiem jakiegoś niezwykle intymnego rytuału. Palomit stał nieruchomo na środku padoku w pełnym słońcu pod rozłożystym złocącym się jeszcze wciąż dębem. Promienie słoneczne padały na niego tak, że rzucał długi czarny cień. Ktoś mógłby powiedzieć, że po prostu wygrzewa się w słońcu, ale ja miałam zupełnie inne odczucie - miałam wrażenie jakby Palomita tutaj w ogóle nie było, jakby śnił, jakby marzył, jakby był w zupełnie innym świecie. Być może razem z ptakami na łące, nad rzeką, w lesie. W pewnym momencie postanowiłam się zbliżyć możliwie jak najciszej, ale moje kroki wybiły go ze stanu, w którym się znajdował. Odwrócił głowę w moją stronę i ruszył powoli w moim kierunku, choć jakby równie, aczkolwiek inaczej nieobecny jak wcześniej. Niby kroczył naprzód, skubał siano, co raz przygryzał jak to ma w zwyczaju brzegi drewnianego żłobu, ale był w tym wszystkim jakiś niecodziennie nieswój. Jakby o wiele spokojniejszy niż zwykle. Oparłam się o ogrodzenie i przez dłuższą chwilę tak sobie oboje nieobecnie trwaliśmy. Ostatecznie dał się nawet pogłaskać i nie kładł uszu. Patrzyłam mu w oczy i próbowałam z trudem dopatrzyć się w nich tego czegoś. Tej iskierki, którą można zazwyczaj dostrzec w końskich oczach. Na próżno. Spojrzenie miał nieprzeniknione. Jakby ta iskierka była gdzieś poza tym końskim ciałem. Choćby postawiła w płomieniach złotych liści górujący nad padokiem dąb. To dobry stan - gdy dane jest nam choćby na chwilę opuścić swoje niedoskonałe ziemskie ciało. To się chyba nazywa marzenie. Postanowiłam więc udać się dzisiaj na poszukiwanie Palomita.
Mimo pierwszych listopadowych przymrozków, korzystając z chyba ostatnich już słonecznych podrygów złotej polskiej jesieni, postanowiłam jednak zostać dzisiaj nieco dłużej w "Szarży". Już od jakiegoś czasu obiecałam sobie z resztą, że spróbuję porobić trochę zdjęć tutejszym ptakom. Moich ptaszków jednak dzisiaj nie było. Pewnie podobnie jak i mnie wywiało je ostatecznie na okoliczne łąki, nad rzekę, w las. Dzisiaj udzielił mi się chyba jakiś melancholijny nastrój. Odniosłam wrażenie, że od momentu skończenia wachty weszłam na poziom jakiegoś głębokiego wewnętrznego wyciszenia i zaczęłam jakby bardziej współczuć z otaczającą mnie przestrzenią, a zwłaszcza z końmi.
Wcześniej tego ranka dziwnym zbiegiem okoliczności w pamięci zapadł mi jakoś Palomit. Kontuzjowany koń, któremu właściciel postanowił zapewnić w "Szarży" spokojny dom. Udałam się na padok, gdzie zazwyczaj stoi, a moim oczom ukazał się widok, który nie wiem, dlaczego wzbudził we mnie poczucie jakbym była świadkiem jakiegoś niezwykle intymnego rytuału. Palomit stał nieruchomo na środku padoku w pełnym słońcu pod rozłożystym złocącym się jeszcze wciąż dębem. Promienie słoneczne padały na niego tak, że rzucał długi czarny cień. Ktoś mógłby powiedzieć, że po prostu wygrzewa się w słońcu, ale ja miałam zupełnie inne odczucie - miałam wrażenie jakby Palomita tutaj w ogóle nie było, jakby śnił, jakby marzył, jakby był w zupełnie innym świecie. Być może razem z ptakami na łące, nad rzeką, w lesie. W pewnym momencie postanowiłam się zbliżyć możliwie jak najciszej, ale moje kroki wybiły go ze stanu, w którym się znajdował. Odwrócił głowę w moją stronę i ruszył powoli w moim kierunku, choć jakby równie, aczkolwiek inaczej nieobecny jak wcześniej. Niby kroczył naprzód, skubał siano, co raz przygryzał jak to ma w zwyczaju brzegi drewnianego żłobu, ale był w tym wszystkim jakiś niecodziennie nieswój. Jakby o wiele spokojniejszy niż zwykle. Oparłam się o ogrodzenie i przez dłuższą chwilę tak sobie oboje nieobecnie trwaliśmy. Ostatecznie dał się nawet pogłaskać i nie kładł uszu. Patrzyłam mu w oczy i próbowałam z trudem dopatrzyć się w nich tego czegoś. Tej iskierki, którą można zazwyczaj dostrzec w końskich oczach. Na próżno. Spojrzenie miał nieprzeniknione. Jakby ta iskierka była gdzieś poza tym końskim ciałem. Choćby postawiła w płomieniach złotych liści górujący nad padokiem dąb. To dobry stan - gdy dane jest nam choćby na chwilę opuścić swoje niedoskonałe ziemskie ciało. To się chyba nazywa marzenie. Postanowiłam więc udać się dzisiaj na poszukiwanie Palomita.
0 Comments
Hubertus to święto myśliwych, leśników i przede wszystkim jeźdźców. Przez jeźdźców organizowane na zakończenie sezonu, przez myśliwych na początku sezonu polowania jesienno-zimowego i zazwyczaj określane mianem hubertowin, czyli polowania zbiorowego o charakterze szczególnie uroczystym, z zachowaniem historycznych wzorców i ceremoniałów (m.in. sygnałów łowieckich). W obu przypadkach obchody święta przypadają zwykle w okolicach 3 listopada. To właśnie na ten dzień przypadają imieniny Huberta. Nazwa święta pochodzi z resztą od świętego Huberta z Liège (patrona myśliwych i jeźdźców), którego wspomnienie liturgiczne w Kościele katolickim obchodzone jest właśnie 3 listopada. Częstokroć odbywające się w tym okresie msze święte w kościołach i przy kaplicach poświęconych św. Hubertowi organizowane są właśnie w intencji myśliwych. HISTORIA Tłumaczenie: Słynna tradycja brytyjska - polowanie na lisa. Na zdjęciu w Tunsgate Guildford. L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, page 107. Według informacji zawartych w Allgemeine Forst und Jagdzeitung (German Journal of Forest Research) z 1835 roku pierwsze obchody Hubertusa miały miejsce w 1444 roku i początkowo były to wielkie polowania. Początek kultu św. Huberta w Polsce przypada z kolei na czasy o wiele późniejsze, bo dopiero XVIII wiek, a więc okres dynastii władców saskich, którzy zasiadali na tronie polskim. W czasach II Rzeczpospolitej pierwszym organizatorem polowań hubertowskich w Spale, gdzie i dzisiaj odbywają się bardzo huczne, aczkolwiek kontrowersyjne obchody tego wydarzenia, był Ignacy Mościcki. Święto odbyło się 3 listopada 1930 roku. Bardzo podobne do pierwotnych Hubertusów polowania można jeszcze oglądać, np. w Wielkiej Brytanii. Tam hubertusowe polowania wciąż odbywają się na prawdziwego lisa. Tłumaczenie: MONMOUTHSHIRE, polowanie na lisa. << Rasowy sportowiec w swoim żywiole >> L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Ecosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, page 11. Warto zwrócić uwagę na tradycyjny hubertusowy strój jeźdźca na powyższym zdjęciu: czerwona marynarka, oficerki, białe koszula, bryczesy i rękawiczki. SZTUKA Charles Hunt: chasse au renard, << le Rendez-Vous>> (1838). Tłumaczenie: Charles Hunt: polowanie na lisa, <<Spotkanie>> (1838). L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, str. 115. Hubertus doczekał się również licznych przedstawień w sztuce. Począwszy od jaskiniowych malowideł. Polowanie od niepamiętnych czasów było domeną prawdziwych wojowników. Był to jeden ze sposobów, w jaki mogli oni dowieść swojej męskości. Nie dziwi więc fakt, że już od zarania dziejów z nieraz niezwykłą pieczołowitością próbowali oni, a na przestrzeni wieków rozliczni artyści odtwarzać te chwile na wszelkiego rodzaju nośnikach, np. skałach, papierze, skórze, płótni itd. Zmieniał się nośnik i styl, ale jedno się nie zmieniło: chęć uchwycenia chwili, emocji, przygody, z którą polowanie nieodparcie się wiązało. Zainteresowanych przedstawieniami polowań w sztuce odsyłam na stronę, będącą chyba najbardziej wyczerpującym kompendium dzieł polskich i zagranicznych malarzy poświęconych tematowi łowiectwa: http://kola.lowiecki.pl/ao/sz/grzesiu.htm TRADYCJA Białe bryczesy, koszula, rękawiczki, czerwona marynarka, oficerki to podstawa tradycyjnego stroju hubertusowego Dla jeźdźców obchody Hubertusa wiążą się oczywiście z wieloma tradycjami. Chodzi nie tylko o wzorowy strój i odświetne przygotowanie konia, ale również o przestrzeganie szeregu zasad i reguł hubertusowego biegu. Swoisty protokół dyplomatyczny, który z biegiem lat uległ daleko idącemu rozluźnieniu. Coraz rzadziej poluje się również na prawdziwego lisa. Zastępuje go zazwyczaj jeździec z przypiętym do lewego ramienia ogonem, a pierwotne polowanie nabiera charakteru swoistego show, spektakularnej gonitwy, podczas której konno ściga się lisa jeźdźca. Ten, kto pierwszy zerwie ogon z ramienia lisa jeźdźca, wygrywa i ma prawo wykonać rundę honorową wokół miejsca pogoni, a sam przejmuje honory lisa jeźdźca i za rok to on będzie uciekał w hubertusowym biegu. Z ciekawostek przyjęło się, że należy złapać lisią kitę gołą dłonią, a nie w rękawicy, gdyż może to przynieść pecha jeźdźcowi w nadchodzącym sezonie, a przecież taka jest pierwotna istota obchodów święta - mają one zapewnić dobrą passę w nadchodzącym sezonie. GALERIA ZDJĘĆ Z HUBERTUSA SJ SZARŻA - TKKF OGNISKO PODKOWA 2016 Hubertus SJ Szarża - TKKF Ognisko Podkowa 2016 odbył się na terenie Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku. W gonitwie tradycyjnie brali udział zarówno jeźdźcy z SJ Szarża oraz z TKKF Ognisko "Podkowa". Hubertusowa gonitwa odbywa się zazwyczaj na otwartej przestrzeni. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Zadaniem uczestników gonitwy jest dogonić lisa jeźdzca i zerwać z jego lewego ramienia lisią kitę. Lis jeździec ubrany jest na tę specjalną okazję w wymyślny kostium odstający od strojów reszty uczestników. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Lis jeździec w trakcie ucieczki. U lewego ramienia powiewa symboliczna lisia kita - wymarzone trofeum uczestników gonitwy. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Zwycięzki jeździec, Weronika Wójcik, dumnie galopuje na koniu Taju z lisią kitą w wyciągniętej wysoko dłoni. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Lisica jeźdzczyni Małgo Jurkowska na koniu Newerze i zwycięzka Weronika Wójcik na koniu Taju ślą ukłony publiczności. Weronika Wójcik w tradycyjnym stroju hubertusowym. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Wśród uczestników gonitwy wyróżniali się ułańskimi mundurami członkowie Stowarzyszenia Kawalerii Ochotniczej im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Udział w hubertusowym biegu wiążę się z symbolicznym odznaczeniem pamiątkowymi kotylionami wszystkich koni uczestniczących w wydarzeniu. Zwycięzca przypina ponadto swojemu rumakowi zdobyty w gonitwie lisi ogon. Na zdjęciu powyżej tegoroczna zwyciężczyni Weronika Wójcik ze Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku oraz jej koń Taj. Taj jest prawdziwym weteranem. Ma aż 19 lat. "Szarża" jest jego domem już od ponad 14 lat. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska SPOTKAJMY SIĘ Konnego hubertusa wieńczy zazwyczaj uroczysta biesiada przy ognisku, bigosie, nalewkach. Towarzyszy jej śpiewanie piosenek ułańskich, harcerskich, kawaleryjskich i wielu innych. Udział w wydarzeniu jest z pewnością okazją do zacieśnienia więzi z innymi uczestnikami biegu, instruktorami, kursantami, władzami, gośćmi i przyjaciółmi stajni, którą się w biegu reprezentuje. Oto jedna z tradycyjnych pieśni kawaleryjskich, które można usłyszeć w trakcie towarzyszących Hubertusowi biesiad przy ognisku: Wspólne śpiewanie przy ognisku do białego rana W SIODLE Możliwość udziału w hubertusowym biegu to nie byle gratka, więc można czuć się wybrańcem losu, jeśli zostanie się zaproszonym do wzięcia w nim udziału. Choć swojego czasu zwykłam jeździć regularnie, nigdy nie dostąpiłam tego zaszczytu. A może raczej zabrakło mi odwagi, aby zapytać o taką możliwość. Ponad wszystko bieg hubertusowy kojarzył mi się zawsze z niezwykle dostojnym wydarzeniem, w którym biorą udział prawdziwi koniarze, a nie tacy kursanci-żółtodzioby, za jakiego się wówczas uważałam. Swoje pierwsze kroki jako jeździec stawiałam z resztą w zaprzyjaźnionym z "Szarżą" TKKF Ognisko "Podkowa". Być może wówczas zabrakło tego istotnego elementu, jakim jest wachtowanie, a więc bezpośredni udział w życiu stajni poprzez pracę wolontariacką, której po raz pierwszy podjęłam się właśnie w Stowarzyszeniu Jeździeckim "Szarża". I choć pierwotnie nie planowałam wcale korzystać z przywileju odjeżdżania jazd przysługujących za wolontariat w stajni, trafiłam na ludzi, którzy zaszczepili mi myśl o tym, aby nie wahać się z tego przywileju korzystać i słusznie, bo dopiero kiedy wsiadłam na koński grzbiet, istota wachtowania nabrała dla mnie prawdziwego sensu. Osobiście uważam, że nie ma lepszej motywacji do zaangażowania się w życie stajni, jak właśnie możliwość poznawania bliżej nie tylko koni, ale również ludzi poprzez wspólne doświadczenie nie tylko pracy, ale również jazdy, choć słowo to wydaje mi się nieodpowiednie, a lepszego na tę chwilę nie potrafię znaleźć. Podczas jednej z takich jazd w terenie przemknęła mi przez głowę ta szalona myśl, że Hubertus to jedno z tych "końskich" wydarzeń, w których chciałabym wziąć udział choć raz w życiu. Okoliczności sprzyjające - jestem w terenie, dobrze mi się jeździ, mam dobry kontakt z ludźmi. Tylko kasy brakuje, ale w sumie to kto wie, co będzie za rok, może będzie tej kasy jeszcze mniej. No więc finansowe rozterki, wszelkie konwenanse, czy wypada zbywam na boczny tor i za głosem rozbudzonej w sobie odwagi pytam, czy byłaby możliwość wzięcia udziału w biegu. Wątpliwości co do tego, na ile zasłużyłam sobie na taką nagrodę, czy znajdzie się jeszcze wolny koń, że to zależy od organizatorów przyjmuje z pełnym zrozumieniem. Najbardziej liczy się dla mnie teraz przede wszystkim to, że w ogóle spróbowałam, że zdobyłam się na odwagę, aby zapytać, że w ogóle czegoś chcę na tyle, aby przezwyciężyć typową dla siebie niewiarę. Nie mija jednak kilka godzin i uzyskuje oficjalną zgodę i zaproszenie. "Ale emocje! Miałam iść spać po wachtmistrzowej nocce, ale endorfiny, adrenaliny i co bądź tam innego podskoczyło na tyle, że czuję się zbyt podekscytowana zbliżającym się biegiem hubertusowym! To w końcu elegancka impreza, na którą trzeba się wyszykować na fest! Białe spodnie, rękawiczki itd. Ostatnim razem to się tak stroiłam chyba na studniówkę!" - pisałam na kilka dni przed biegiem. To podekscytowanie w cieniu licznych wątpliwości z resztą rosło aż do momentu pierwszego zagalopowania na otwartej przestrzeni. Po raz pierwszy w życiu miałam okazję sama swobodnie galopować na koniu na tak wielkiej przestrzeni. Na koniu, Baronie, na którym nigdy wcześniej nie jeździłam, którego charakteru nie znałam, który nie znał mnie, więc wiedziałam, że będzie zapewne próbował wystawić mnie na wiele trudnych prób, aby wyczuć z kim ma do czynienia. Było to dla mnie ogromne wyzwanie! Ogromna odpowiedzialność! Ogromny zaszczyt, że dostąpiłam takiego zaufania ze strony organizatorów, że zostałam przyjęta właściwie z otwartymi ramionami, mimo że jestem tutaj zupełnie nowa. Zwłaszcza jako jeździec. Cieszę się, że jako spontaniczny team nie wypadliśmy z Baronem aż tak źle, że nie spadłam, że nic nie stało się również Baronowi. Nie będę ukrywać, że bezpieczeństwo było jednym z priorytetów mojego udziału w wydarzeniu. Istotna była dla mnie również ogólna prezentacja - strój, zadbanie o to, aby Baron możliwie jak najlepiej się prezentował i, abyśmy wspólnie wypadli godnie w trakcie biegu. W końcu wśród widzów byli nie tylko zwykli ludzie, ale również członkowie stowarzyszenia i koniarze. Złapanie lisa, choć być może nie powinnam się do tego przyznawać, było kwestią dla mnie osobiście najmniej istotną, był to mój pierwszy Hubertus, pierwsza nasza, moja i Barona, przygoda, choć chęć zawalczenia o lisa przemknęła mi kilkukrotnie przez myśl w trakcie biegu, kiedy już poczułam się pewniej w siodle. Na zdjęciu: Prezes Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" Andrzej Nietubyć w trakcie dekorowania Barona symbolicznym kotylionem na pamiątkę udziału w Hubertusie 2016. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Kiedy siedzi się w siodle, ma się jednak zupełnie inne poczucie czasu niż jak się jest obserwatorem i ten czas wydaje się w istocie galopować. Wszystko dzieje się bardzo szybko. W grę wchodzą ogromne emocje, nie tylko u jeźdźca, ale również u konia, dla którego możliwość galopowania na tak wielkiej otwartej przestrzeni odzywa się jednak pierwotnym instynktem umiłowania wolności. To się czuje na wodzy. Pod palcem. Całą tą moc. Moc, która z resztą nieodparcie fascynowała mnie od samego początku mojej przygody z jeździectwem. Moc, która i mi również się udzielała. Jazda konna była dla mnie pierwotnie przede wszystkim swoistą autoterapią na blokady, zahamowania, brak wiary we własne siły. Uczyła odwagi, ale też opanowania i pokory w stawianiu czoła istocie o po stokroć większej sile. Nie miało to nic wspólnego z udowadnianiem sobie niczego, a raczej z uczeniem się siebie nawzajem bez zbędnych słów. Po prostu wczuwaniem się w każdy ruch, napięcie mięśni, spojrzenie. Kiedy jest się w siodle, to tak jakby stanowiło się jeden organizm. Jeden umysł. Jedno serce. A przynajmniej ku temu trzeba dążyć. Wówczas nie trzeba już niczego kontrolować. Ani siebie, ani konia. O AUTORCE Cześć! Mam na imię Victoria Tucholka. Niektórzy znacie mnie również pod imieniem Zosia. Swoją przygodę z jazdą konną zaczęłam ok. 2002-3 (dokładnie nie pamiętam) w Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej TKKF Ognisko "Podkowa" pod opieką Pani instruktor Janki Kurek. Pierwotnie w jeździe konnej upatrywałam swoistej autoterapii, bo z natury nigdy nie byłam osobą zbyt pewną siebie. Konie podzieliły się ze mną odrobiną swojej mocy. Byłam regularnym kursantem w TKKF Ognisko "Podkowa" przez ponad 2 lata. Technicznie przyprawiałam nieraz Panią Jankę o ból głowy i wymyślanie coraz to bardziej wymyślnych "tortur", abym raz na zawsze nauczyła się jeździć na dobrą nogę, które to z resztą "tortury" dotąd mile wspominam i ta nauka chyba nie poszła w las. TKKF Ognisko "Podkowa" zawsze będzie taką moją kolebką doświadczeń, które na trwale ukształtowany moją osobowość jeźdźca: nie boję się koni, jestem gotowa wsiąść na każdego, nie straszne mi chyba żadne wyzwanie. Konie pokochałam na tyle, że po tym okresie w moim życiu zostały mi moje pierwsze skórzane oficerki WP wykonane przez już chyba nie działającego szewca z Nowolipek w Warszawie. Wciąż staram się do nich dorosnąć i chyba powoli zaczynam się w nich naprawdę dobrze czuć. Potem w studenckiej zawierusze jeździłam sporadycznie. Ale miłość do koni nie przemija, podobnie jak nie zapomina się "jak to się robi". Przekonałam się o tym po wielu latach, wsiadając na koński grzbiet na sopockiej plaży. Ostatniej wiosny w moje ręce trafiło jedno z wydań lokalnego brwinowskiego biuletynu. Od razu zaciekawiło mnie ogłoszenie o wolontariacie w Stowarzyszeniu Jeździeckim "Szarża" i tak oto odbyłam swoją pierwszą w życiu wachtę, zgodnie z pierwotnym założeniem tego, co chciałam robić w ramach stowarzyszenia, napisałam dla Was pierwszy tekst "Moja Pierwsza Wachta", który gościnnie "Szarża" udostępniła na swojej stronie w zakładce "Jazda za Pracę". Teraz możecie mnie spotkać najczęściej na środowej nocnej wachcie oraz porannych czwartkowych jazdach u Weroniki Wójcik. Powyższy tekst został opracowany na podstawie źródeł internetowych: Wikipedia. Hubertus (święto). Dostęp 08.11.2016. https://pl.wikipedia.org/wiki/Hubertus_(%C5%9Bwi%C4%99to) Strona Myśliwska Andrzeja Otrębskiego Darz Bór. Łowiectwo w malarstwie, Andrzej Otrębski. Dostęp 08.11.2016. http://kola.lowiecki.pl/ao/sz/grzesiu.htm zdjęć prywatnych autorstwa Ewa Zaborska: https://www.facebook.com/ewa.zaborska1/media_set?set=a.10210832065535462.1073741848.1166026689&type=3&pnref=story ilustracji: L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord. nagrań audiowideo: Youtube. Bułane i Deresze - wyk. Krótki Kaszel. Dostęp: 08.11.2016. www.youtube.com/watch?v=lIBPv5--Zz0 oraz osobistych doświadczeń. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Zapraszam również do odwiedzenia stron: Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" w Popówku: https://www.facebook.com/sjszarza/?fref=ts http://www.szarza.pl/ TKKF Ognisko "Podkowa" https://www.facebook.com/TKKF-Ognisko-Podkowa-171985739513434/?fref=ts http://www.tkkfpodkowa.pl/ Stowarzyszenia Kawalerii Ochotniczej im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich http://www.ulanigrodzienscy.pl/ https://www.facebook.com/23pulkulanow/ CO MAJĄ ZE SOBĄ WSPÓLNEGO GDYNIA, GRAND PRINCESS I JA? "[..] - Samolot, proszę szanownego - mówi steward - to jedno wielkie załganie i bluźnierstwo. Trzeba zobaczyć świt na Biskaju, foki koło Kapsztadu, musi szanownemu panu zapachnieć Dniem Ostatecznym. Dobrze jest chociaż jeden raz wzywać na pomoc Serdeczną Matkę, dać się obezwładnić samotnością, nieokreśloną grozą, wyobrażać sobie, że się przepadło na wszystkie czasy w zimnych, obojętnych ciemnościach morza...[..]". 'Australia kusząca obietnicą', Tadeusz Zimecki Po przeczytaniu tej książki niektórzy zamieniliby lot samolotem na rejs statkiem. I ja nie miałabym nic przeciwko odbyciu swojej kolejnej, jak Bóg da! podróży do Australii właśnie na pokładzie statku. Ciekawa jestem, czy wiele się od tamtych czasów zmieniło... bo z tego, co się zorientowałam na podstawie powyższej lektury awiacja nie poczyniła pod względem czasu trwania podróży specjalnych postępów. Przestworza uparcie stawiają podróży opór +/- 30h. W przeciwieństwie do rejsu statkiem, który dla odmiany stał się dzisiaj opcją de luxe, ale nie będę pisać o podróży statkiem w tym typowo luksusowym turystycznym ujęciu, ale podobnie jak Tadeusz Zimecki o podróży możliwej dzięki pracy, która dzisiaj w przeciwieństwie do lat 70-tych jest o wiele bardziej dostępna przeciętnemu zjadaczowi chleba. Co więc Ja mam wspólnego z Gdynią i Grand Princess... Pamiętacie, jak jakiś czas temu zapowiedziałam, że przeprowadzę wywiad z pewną osobą na temat jednego z pomysłów na podróżowanie?! W ramach przygotowań do realizacji tego wywiadu udaliśmy się razem z Łobuzem do Gdyni, aby odwiedzić jego starego znajomego. To będzie opowieść nie tylko o rejsach, które ze zwykłego zarabiania na chleb przerodziły się we wspaniałą, pouczającą i na trwale zapadającą w pamięci przygodę, ale również o przyjaźni, która przetrwała przez te wszystkie lata, choć życiowe drogi dawno się rozeszły. Ot co, w tej całej smutnej rzeczywistości zjawiam się oczywiście Ja ze swoim bzikiem na punkcie podróżowania (reise fieber) i ostatecznie inspiruję do pierwszego od siedmiu lat spotkania dwóch starych wilków morskich. Mam nadzieję, że nie ostatniego, bo to pierwsze traktowałam jako zapoznawcze, a chciałabym jeszcze podzielić się z Wami tym, jakim fantastycznym przeżyciem okazała się dla moich bohaterów praca na swojego czasu największym statku pasażerskim na świecie - Grand Princess. To właśnie tutaj w Gdyni Łobuz i Gruby spotkali się po raz pierwszy i rozpoczęli nowy niezapomniany rozdział w swoim życiu na pokładzie legendarnej Grand Princess. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |