Przełom kwietnia i maja to czas, kiedy sosny puszczają pędy. Można z nich wykonać bardzo zdrowy syrop lub całkiem wykwintną nalewkę. Gdy udałam się ostatnio na pierwsze zbiory, szybko zorientowałam się, że nie jestem jedynym amatorem pachnących sosnowych pędów. Paradoksalnie konkurencja, mimo swoich małych rozmiarów, była przekonywująca w obronie swojego terytorium. Wolnoć Tomku w swoim domku. Mrówki. Lgną do wszystkiego, co słodkie i lepkie. Choć starałam się omijać skolonizowane przez nie pędy, całkiem mnie pokąsały. Liszka. Idealnie wtopiła się w tło. Z pozoru nieagresywna, lecz lepiej jej nie dotykać. Kontakt skóry z wypustkami liszki może skutkować reakcją alergiczną u co wrażliwszych osób. Pająki. Panowie życia i śmierci. Z oczywistych względów młode pędy sosny stanowią idealne miejsce ich polowań. Przyciągają bowiem wiele owadów łakomych na sosnowy nektar. Na zdjęciu powyżej, pospolity krzyżak przestraszony moją wizytą. Podczas mojej wyprawy nie zabrakło również intrygujących tworów. Ciekawe, czy ten tajemniczy, imponujących rozmiarów kokon ze zdjęcia poniżej jest dziełem bytującego na tym pędzie pająka. A może to jeszcze jakiś inny mieszkaniec sosnowych pędów, który dopiero rozwinie skrzydła?
0 Comments
Marzenie sprzed przeszło 10 lat, które wylądowało na dnie przysłowiowej szuflady. A szkoda, bo wówczas morze zamarzyło mi się jakby naturalnie na fali świeżych żeglarskich doświadczeń. Entuzjazm świeżo upieczonego żeglarza jachtowego nie zniósł jednak presji otoczenia, które nie miało zupełnie zrozumienia dla podobnych ambicji, żeby nie powiedzieć, że uważało je za totalne szaleństwo. Z dzisiejszej perspektywy z jednej strony dziwi mnie mój ówczesny brak uporu, o który tak często mnie przecież posądzano (chyba na przekór), a z drugiej strasznie żal, że płomień tej żeglarskiej pasji został tak bezwzględnie stłumiony w zarodku. Mogło być pięknie prędzej niż później. Jeśli myślicie, że marzenia da się tak łatwo zabić, to od razu śpieszę Was rozczarować. Będą Wam towarzyszyć aż po kres Waszych dni. Im dłużej będziecie je odkładać, tym trudniej będzie Wam je zrealizować. Z wiekiem i doświadczeniem nabyłam więc swoistej skrytości w swoich zamiarach. Wiedziałam już, że nie z każdym można rozmawiać o marzeniach. Zaczęłam je więc po prostu realizować bez uprzedzania o tym kogokolwiek. Bez z góry spisanych na straty konsultacji, które rodziły sobą tylko rozczarowujące pytania: a po co? dlaczego? a nie szkoda pieniędzy? czasu? energii? nie lepiej zostać w czterech ścianach? w ciepłym łóżeczku? Wreszcie bez pakowania się w ten sposób w niepotrzebne rozterki! Z czasem odczułam potrzebę dzielenia się swoimi wrażeniami z innymi za pośrednictwem tej strony, a nawet nabrałam odwagi mówić otwarcie o swoich podróżach bez lęku przed tym, co pomyślą inni. I tak o to wypłynęłam na szerokie wody! Bałtyk okazał się kwintesencją mojego sposobu na życie, który z takim trudem i poświęceniem wyrabiałam ostatnimi laty. I choć brak mi umiejętności w żegludze po tych niebezpiecznych wodach, teraz jak nigdy przedtem jestem pewna, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! NIE TAKI DIABEŁ STRASZNY JAK GO MALUJĄ To prawda! Morze może "dać popalić" na tyle, że zdarzyć się może nieraz wołać w myślach najświętszą panienkę. A z drugiej strony może też być krainą łagodności. Mówią: strach ma wielkie oczy. Tak i Bałtyk może stać się udręką dla tych, którzy noszą w sobie udrękę. W morzu każdy może przejrzeć się jak w lustrze Wiele osób na myśl o żegludze po morzu przechodzą ciarki. Jeszcze statkiem, ale jachtem?! Strach przed otwartą przestrzenią, chorobą morską, nieprzeniknionymi głębinami, bezlitosnymi sztormami, porwistymi szkwałami. Niektórzy Bałtyk utożsamiają z jednym wielkim polem minowym i cmentarzyskiem statków. Morzem kapryśnym i niebezpiecznym. Mi ten strach był zawsze obcy. Ani razu nie przeszło mi przez myśl, że może mi się coś stać, choć oczywiście świadomość ryzyka wpisanego w morską żeglugę była dla mnie oczywista. Nawet myśl o pewnie niechybnej chorobie morskiej nie robiła na mnie specjalnego wrażenia. Człowiek traktuje to jako coś oczywistego, na co nie ma się wpływu, więc szybko schodzi to na dalszy plan. Nawet teraz nie było mowy o żadnych lękach czy strachu. A raczej zabrakło czasu, aby się nad tym zastanawiać. Poza tym tylu już pływało przede mną i żyją. Niby dlaczego ja nie miałabym dać rady?! Podobnie jak wcześniej być może pojawiła się chwila wahania w kontekście oczekiwań innych, a może po prostu poczucie odpowiedzialności. Jakby świat nie mógł się beze mnie obejść! Owszem może i świetnie mu to wychodzi. To chyba głos tego fałszywego przyjaciela, który podobnie jak 10 lat temu stanął mi na drodze - rozsądek! Znielubiliśmy się na przestrzeni lat i unikaliśmy jak ognia. Po tym rozsądku zostawała zazwyczaj tylko pożoga żalu i rezygnacji. Z trudem przychodziło na nowo pokolorować ten świat i znowu zacząć wierzyć w to, że warto marzyć! Ba! realizować te marzenia! Czego więc bałam się najbardziej? Paradoksalnie tego, jak ja, samotny włóczykij, odnajdę się ponownie zamknięta w małej łupince pośrodku bezmiaru, gdzie nie ma dokąd uciec, w świecie ludzi, z którymi nigdy nie szło mi jakoś nawiązywać trwałych i solidnych relacji. Zawsze uważałam się raczej za mistrza chwili. Potrafiłam łatwo nawiązać kontakt, lecz z bliżej niewytłumaczalnych względów potrzeba odrębności i samotności była silniejsza. Być może był to swoisty bufor bezpieczeństwa na ewentualne rozczarowania, których doświadczyłam już w życiu wiele. Zbyt wiele, aby ryzykować dalsze straty moralne, które tak przecież zawsze przycinały skrzydła. Niby byłam wśród ludzi, ale jakby nie do końca. Wyłączałam się. Z czasem pogodziłam się już z tym, że taka już po prostu jestem - jestem po prostu typem introwertycznego samotnika żyjącego we własnym świecie. Pocieszałam się jedynie myślą, że to przecież niecały tydzień. Chyba stać mnie na tyle?! SAMOTNOŚCI WIELKANOC Jak usłyszeć siebie w takim szumnym skercu? - śpiewał Grechuta. Foto: Edyta Krakowiak To nie pierwsze święta, kiedy brakuje mnie przy rodzinnym stole. Pierwszy raz był trudny - no bo przecież w naszym kręgu kulturowym przyjęło się święta spędzać rodzinnie, inaczej nie wypada - ale przyniósł niebywałą ulgę. Z resztą chyba całej rodzinie, bo dotychczas u kogo bym nie była, zawsze padało pytanie, dlaczego nie jestem gdzie indziej lub dlaczego jestem dopiero teraz, nie wspominając już o litanii bezpodstawnych żali pod adresem mojej bezduszności (bo przecież się starałam!). A skoro rozdwoić się nie mogłam, a te światy nie chciały się za nic pogodzić, a ostatecznie i tak nikt nie był zadowolony z finału moich emocjonalnych akrobacji, zadałam sobie w pewnym momencie pytanie: a co ja właściwie w związku z tym czuję? czy jestem szczęśliwa? Okazało się, że nie czuję się szczęśliwa, że rodzinne święta w ogóle kojarzą mi się negatywnie. Postanowiłam więc to zmienić i spędzać je odtąd na swój sposób. W końcu życie mam tylko jedno, a czas leci. Metodą prób i błędów myślałam, że wreszcie udało mi się wypracować taki sposób, ale jak to zwykle w życiu bywa, cały czas się coś w życiu dzieje, pojawiają się nowe perspektywy, nowi ludzie, nowe sytuacje. Nie da się wszystkiego zaplanować raz na zawsze. Nie ma czegoś takiego jak jeden lek na całe zło. Czasami wszystko zaczyna się komplikować na tyle, że trudno znaleźć złoty środek. Zwłaszcza jeżeli ma się do czynienia już nie z jedną zmienną, ale dwiema i szeregiem pobocznych ograniczeń. Plany spędzenia świąt wielkanocnych wspólnie z Łobuzem na Bałtyku spaliły na panewce, choć do końca łudziłam się, że może jednak się uda. Niestety optymizmu mi nie starczyło by robić dobrą minę do złej gry, na tydzień przed życie wykręciło jeszcze kilka niespodziewanych numerów i przeważyło czarę goryczy o tych kilka kropel za wiele - nerwy puściły. Ostatecznie nie było innej opcji, jak wziąć się w garść i pogodzić się z myślą, że to będzie jednak kolejna samotna wycieczka. Nie sądziłam jednak że poczucie samotności da mi się aż tak mocno we znaki. W końcu przerabialiśmy już wspólnie temat mojego wyjazdu do znudzenia i teoretycznie miałam poparcie drugiej strony. Poza tym w końcu nie płynęłam sama. W mojej załodze było nas razem 9 osób. Płynęliśmy w 6 jachtów. Razem jedliśmy wielkanocne śniadanie. Właściwie nie można było narzekać na brak towarzystwa, a jednak chyba właśnie samotność doskwierała mi na morzu najbardziej. A może po prostu pewna jej odsłona - tęsknota?! Nie mam wątpliwości, że na następny Bałtyk z Jajem musimy płynąć koniecznie razem. Tym bardziej, że przecież zamierzamy zbudować własny jacht i nie będziemy pływać nim do sklepu po bułeczki. Łobuzie, rezerwuj czas już dziś! KONIARZE I ŻEGLARZE - DWA BRATANKI Już nie po raz pierwszy nawiązuje do pracy przy koniach jako doświadczenia, które bardzo wiele mi dało pod wieloma względami. Mam za sobą doświadczenie w pracy wachtmistrza w stajni. Wachtowanie uczy dyscypliny, odpowiedzialności i dobrej organizacji pracy. Przede wszystkim oczywiście samodyscypliny - system wacht bywa różny. Czasami wachtuje się w dzień, czasami w nocy. Przed każdą taką wachtą trzeba odpocząć i trzeba wstać na czas choćby i w środku w nocy. Choć podczas wachty na morzu obowiązków jest zasadniczo mniej niż na lądzie, np. w stajni, bo i przestrzeń, za którą jest się odpowiedzialnym wydaje się kurczyć do rozmiaru 12-metrowego jachtu, a czas trwania wachty skraca się do, dajmy na to, 3 godzin ( i chwała Bogu! bo z pewnością na początku swojej morskiej przygody szybko da Wam się we znaki ogólne przemęczenie), nie należy dać się zwieść pozorom, że możemy się od tak po prostu zrelaksować. Pomijając fakt, że jesteśmy ponad wszystko szczurami lądowymi i przebywanie na rozkołysanym morzu może różnie wpływać na naszą kondycję fizyczną, cały czas musimy zachowywać czujność i to nie tylko nad tym, co dzieje się w obrębie jachtu, z naszym współwachtmistrzem, ale w ogóle w zasięgu wzroku na otaczającym nas morzu w zakresie możliwości nawigacyjnych urządzeń i udogodnień elektroniczno-satelitarnych wspomagających żeglugę. Lepiej więc zapomnijcie o beztroskim drzemaniu i błogim rozmarzeniu! Zazwyczaj wachtuje się we dwoje. Jedna osoba stoi za sterem. Sternik ma za zadanie utrzymywać pożądany kurs w oparciu o dane z urządzeń elektronicznych (AIS*, taki morski GPS), kompas i obserwacje morza, obiektów lub/i gwiazd. Ma również za zadanie obserwacje pracy żagli i zlecanie kontrolowania i regulowania ich pracy drugiemu wachtmistrzowi w razie zaistnienia takiej konieczności. Paradoksalnie sterowanie nie jest wcale takie proste i wymaga wyczucia. Płetwa sterowa jest bardzo wrażliwa na odchylenia steru, a co najistotniejsze reaguje z o wiele większym opóźnieniem niż kierownica samochodu. No i trzeba oczywiście mieć parę w tych rękach, bo sterowanie to w istocie ciężka fizyczna praca. Ja po godzinie pracy za sterem zaczynałam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia mięśni ramion. Tym bardziej zaczęłam podziwiać samotnych żeglarzy. Awaria samosteru musiała być dotkliwa na środku wzburzonego oceanu. A co robi druga osoba? Choć pozory mogą mylić, wcale nie siedzi z założonymi rękoma. Między innymi zajmuje się obserwacją morza. Na AIS nie zawsze wyświetlają się wszystkie statki, o czym mieliśmy się okazję przekonać pewnej księżycowej nocy. Właśnie rozpoczęliśmy wachtę, kiedy w oddali zamajaczyły jakieś światełka. Z początku myśleliśmy, że to któryś z jachtów z naszej ekipy Bałtyk z Jajem. W ciemnościach nocy ciężko określić odległość i wielkość obiektu. AIS nic nie pokazywał, więc zapobiegawczo postanowiliśmy skonsultować tę obserwację z kapitanem. Okazało się, że właśnie przecinamy rutę, czyli pas żeglugi wielkich statków. Na szczęście mijany przez nas statek widział, że idziemy na żaglach i zgodnie z przepisami zatrzymał się i ustąpił nam drogę. Gdy go minęliśmy, a naszym oczom ukazał się w całej swojej okazałości 50-metrowy kadłub, zrobiło to na nas ogromne wrażenie! Zwłaszcza na nie aż tak do końca spokojnym znowu morzu. Dlatego właśnie tak przydatna jest druga para oczu. Takie spotkania na morzu należy notować w dzienniku nawigacyjnym wraz z innymi standardowymi danymi. Wpisy do dziennika wykonuje się średnio co godzinę - dane te stanowią istotne informacje na temat kursu, położenia, przebytej drogi i wielu innych szczegółów. Ponadto drugi wachtmistrz ma za zadanie obsługę żagli w razie zaistnienia takiej konieczności. * AIS - system automatycznej łączności zapewniający automatyczną wymianę danych, przydatnych do uniknięcia kolizji między statkami oraz identyfikujący statek dla brzegowych systemów nadzorujących ruch statków (VTS) Paragraph. Kliknij tutaj, aby edytować. Ciąg dalszy nastąpi...
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|